Wielkie żarcie w PRL
Oczywiście, nie było to takie „Wielkie żarcie”, jakie sporo widzów pamięta z głośnego w latach siedemdziesiątych filmu Marco Ferreriego (1973), w którym czterech francuskich średnich burżujów: sklepikarz (Ugo Tognazzi), pilot (Marcello Mastroianni), sędzia (Philippe Noiret) i bogaty playboy (Michel Piccoli), czyli granych przez gwiazdorów ówczesnego kina, urządza sobie, w luksusowym odosobnieniu, wyrafinowaną sesję kulinarną (połączoną z seksualną – tu, w roli przedmiotu konsumpcji, też niebywale apetyczna Andrea Ferréol), która kończy się drastyczną niestrawnością połączoną z – nazwijmy to tak – spektakularnym wydalaniem. Jeśli jednak można dostrzec analogię między gastronomiczno-kulinarną sytuacją w PRL z orgią kulinarną francuskich burżujów w szczycie konsumpcyjnego prosperity na „Zachodzie”, to polega ona na podobieństwie emocjonalnym. Tam, obfitości i dostępności żywności oraz wszelakich pożytków kulinarnych towarzyszyła (zwłaszcza w takich krajach jak Francja czy Italia) konsumpcyjna euforia, tu – niedoborom żywności na półkach sklepowych, brakom towarowym, kolejkom, towarzyszyły podobne emocje koncentrujące się w brzuchu. Innymi słowy, Francuzi czy Włosi emocjonowali się tym, co jedli, Polacy tym, co jedli znacznie rzadziej i do czego dostęp mieli radykalnie ograniczony. Tam gorączka kulinarna związana była z konsumpcją mięsa jedzonego, tu – z mięsem jako towarem (poza krótkimi okresami) albo nieobecnym, albo takim, po które trzeba było wystawać w kolejkach. No i mięsem jako tematem politycznym. Zachodniacy dobre jedzenie mieli, zasadniczo, bo istniały klasowe zróżnicowania, w zasięgu ręki. Polacy najczęściej poza zasięgiem ręki (tę rękę trzeba było wyciągać na jej dwie-trzy długości), zatem emocje były przeciwstawne, ale na podobnym poziomie intensywności. Francuz i Włoch (uporczywie wymieniam akurat te nacje, bo w bogatych Niemczech, Wielkiej Brytanii czy Skandynawii kultura kulinarna była na ogół, i jest nadal, znacznie uboższa) cieszyli się jedzeniem, a Polak był często „głodny, więc zły” i o zjedzeniu marzący. Tam emocje spełnienia, tu frustrujące emocje niespełnionego pragnienia, nie mniej intensywne. I właśnie między innymi tym emocjom żywnościowym polskim w czasach PRL, z ich uwikłaniem w ustrój, a raczej z niego wynikającym, poświęciła swoje potężne objętościowo dzieło „Ślepa kuchnia. Jedzenie i ideologia w PRL” Monika Milewska, autorka znakomitego studium o terrorze za Wielkiej Rewolucji Francuskiej „Ocet i krew” (2019). W piętnastu rozdziałach „Ślepej kuchni” opowiedziała Milewska o triadzie: jedzenie, żywność-obywatel, konsument-władza i dystrybucja oraz o zachodzących między nimi interakcjach, wyrażających się w modelach spożywania żywności, odzwierciedleniem tematu w propagandzie i przepisach prawnych, w wynikających z tego obyczajach i emocjach itd. Już same tylko tytuły niektórych kolejnych rozdziałów pokazują kluczowe z tym związane zjawiska: „Każdy kłos na wagę złota”, „Plon niesiemy plon, w Sekretarza dom”, „Nieustająca bitwa o handel”, „Kolejki pod specjalnym nadzorem”, „W internacjonalistycznym sosie”, „Imperializm w płynie i w proszku” (chodzi m.in. o coca-colę), „Wszyscy mamy równe żołądki”, „Na komunistycznej diecie”, „Kiełbasa pierwszomajowa”, „Rząd się sam wyżywi” itd. To synteza dotychczasowego stanu badań naukowych, ale wzbogacona o wyniki badań własnych, o przemyślenia, interpretacje własne i pytania Autorki. Milewska obficie wykorzystała rozliczne źródła z tamtych czasów, archiwa państwowe, prasę, przekazy radiowo-telewizyjne, przekazy o charakterze reklamowym, fotografie, dokumenty oficjalne, indywidualne wypowiedzi wspomnieniowe („oral history”), odzwierciedlenia w kulturze masowej, w humorze oraz ogromną literaturę historyczno-dokumentalną, w tym także ściśle coraz obfitszą literaturę przedmiotu, etc. Można rzec, że studium Milewskiej rozwija się wokół wszystkiego, co ma jakikolwiek, bezpośredni czy pośredni związek z praktyką produkowania, handlowania, dystrybuowania i konsumowania „żywności” w PRL. Jest więc też o spekulantach, „babach z mięsem”, „zakładach zbiorowego żywienia” i innych licznych fenomenach z tym związanych. Rzecz jasna, biorąc – nomen omen – „na widelec” (i nóż), historię związków między „jedzeniem a ideologią” w całej 45-letniej przestrzeni czasu istnienia PRL, Milewska pokazuje proces zmian, jakie dokonały się w „widełkach” 1944-1989, ewolucję od powojennej biedy i dystrybucji żywności, przez powolne ale zauważalne wzbogacanie się rynku (zawsze jednak z większymi czy mniejszymi zakłóceniami i zawsze z odstawaniem od zachodniej obfitości na półkach sklepowych), przez względną obfitość z początku lat siedemdziesiątych po narastające od połowy tej dekady perturbacje, których apogeum były lata „półek z octem”, 1980-1981. Narracja „Ślepej kuchni” nie jest jednak ściśle linearna, lecz skonstruowana wokół zagadnień ujętych w poszczególnych rozdziałach. Relacje, o ile tak się można wyrazić, między „sprawą” żywnościową a Bierutem, Gomułką, Gierkiem, Kanią i Jaruzelskim, także z uwzględnieniem ich charakterów psychologicznych i osobowości, nie są więc ukazane chronologicznie, lecz poprzez poszczególne zagadnienia i zjawiska. Zainteresowanych alkoholowym segmentem rynku żywnościowego uspokajam – o tym również w studium Milewskiej jest mowa, włącznie z fenomenem niezapomnianego, obowiązkowego nabywania zakąsek do alkoholu konsumowanego w knajpach, zakąsek, których część z czasem stawała się niejadalnymi, przechodnimi atrapami. Nie brak też tematu realnych różnic klasowych jakie w zakresie konsumpcji restauracyjnej występowały w PRL w postaci m.in. relatywnie nielicznych co prawda, ale funkcjonujących ekskluzywnych lokali ze specjalnym menu i specjalnymi też cenami. Nie brak też podbudowy antropologiczno-filozoficznej z powołaniem się na Lévi-Straussa, Mary Douglas („wybory żywieniowe jako system symboliczno-semantyczny, który można odkodować, ujawniając znaczenie rytuałów i konwencji przygotowywania jedzenia i dzielenia się nim”). Nie zabrakło również francuskiej perspektywy kulinarnej. Autorka przywołuje więc wybitnego myśliciela Paula Bourdieu i twórcę francuskiej szkoły kulturowej historii kuchni Jean Louis Flandrina. To ważny kontekst i w tym studium uzasadniony, acz zestawienie francuskiej, wyrafinowanej do przerafinowania, a bywa że do granic mdłości kultury kulinarnej (są – podobno – tylko dwie kuchnie na świecie – chińska i francuska, inne to podróby) z polską, PRL-owską mitręgą gastronomiczno-żywnościową, której na ogół towarzyszył pośpiech tworzy zapewne mimowolny aspekt humorystyczny w tle tej jedzeniowo-ideologicznej, znakomitej panoramy autorstwa Moniki Milewskiej.
Monika Milewska – „Ślepa kuchnia. Jedzenie i ideologia”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, str. 648, ISBN 978-83-8196-350-3
—
Francja, jak zawsze – dekadencja
Nie mam w tej chwili w bezpośredniej pamięci wiedzy o tym, który z europejskich krajów jest ojczyzną dekadencji. Może nastrój na nią pojawił się równocześnie tu i tam, we Francji, w Anglii, w Niemczech? Jednak we Francji zjawisko to prawdopodobnie rozwinęło się najbujniej, Ryszard Engelking wybrał i przetłumaczył dla wydawnictwa Sic! przeszło dwadzieścia opowiadań francuskich wyrastających z tego kulturowo-duchowego zjawiska z przełomu XIX i XX wieku. „Były to jakby kulisy teatru figur woskowych, rekwizytornia i tandeciarnia, gdzie je strojono – ubrania w strzępach, połamane meble, ręce bez palców, twarze bez nosów, niekiedy bez oczu dziwaczne płócienne afisze (….)” – ten opis z pierwszych stron opowiadania „Opiekun figur woskowych” Champfleury, otwierającego zbiór, bardzo reprezentatywnie pokazuje tematykę, nastrój i koloryt zbioru. Nieliczni pisarze reprezentowani w tym zbiorze, to postacie ze stron syntez historii literatury francuskiej, większość to autorzy zapomniani lub uznani za drugorzędnych. Do tych pierwszych wypada zaliczyć Jorsa-Karla Huysmansa, autora słynnego „Na wspak”, uznanego za „biblię dekadentów”, w tym zbiorze reprezentowanego opowiadaniem „Z prądem”, Octawa Mirbeau, autora „Dziennika panny służącej”, zekranizowanego w 1963 roku przez Luisa Bunuela z Jeanne Moreau w roli tytułowej, czy katolickiego pisarza Leona Bloy. Marcel Schwob sytuuje się na granicy – przez wiele lat zapomniany, ostatnimi czasy jest ponownie odkrywany. Pozostali autorzy, m.in. Henry de Regner, Jean Richepin, George Rodenbach czy Jean Lorrain, wydobyci zostali z niszy.
Znajdujemy w tym zbiorze dziwactwa, groteskę, rozpasane instynkty, zwyrodnienia, perwersje, zbrodnie seksualne, makabrę, demony („Lilith”) i demoniczne lustra, widma, fascynację śmiercią, obsesyjne ekscesy, z dodatkiem ironii, melancholii, oniryzmu, nostalgii. Jest pamiętnik seryjnego mordercy kobiet, opowieść o „wampirce”, opowiadanie o niechętnej mężowi mężatce, w która akceptuje go dopiero po spełnieniu cielesnym z byłym kochankiem, makabryczne (oparte na faktach) opowiastki o wykorzystywaniu resztek straconych skazańców (skóra, jelita) do produkcji galanterii skórzanej. Lektura „Z prądem” Huysmansa jest frapująca nie tylko z powodu walorów literackich, ale także przez swoją szyderczą, biorąc pod uwagę francuski kontekst, wymowę. Oto bowiem Paryż (będący malowniczą i tajemniczą scenerią większości opowiadań) jest też miejscem masowej produkcji ohydnego, obrzydliwego, brudnego jedzenia, co stanowi jeden z głównych wątków obszernego opowiadania. Można to uznać nie tylko za realistyczny, a raczej naturalistyczny, demaskatorski obraz paryskiej gastronomii, ale przede wszystkim za drwinę z francuskiego mitu kulinarno-gurmandystycznego („najsłynniejsza kuchnia na świecie”). Na makabryczno-szyderczych konceptach oparte są dwie świetne, lakoniczne nowele Leona Bloy („Staruszek rezydent” i „Ostatni wypiek”), ale zdradzenie ich potencjalnym Czytelnikom byłoby nielojalnym pozbawieniem ich przyjemności bycia zaskoczonym. Jak to w przypadku francuskiej dekadencji, nie obyło się też bez wisienki na torcie, czyli bezceremonialnego, libertyńskiego ateizmu („Dlaczego Kościół postanowił uczynić przedmiotem swej wiary najbardziej niedorzeczne wierzenia? Nie mogę przecież zgodzić się na dziewictwo położnicy ani boskość opłatka wyrabianego przez fabrykanta makaronu”).Ten dekadencki zbiór to lektura w sam raz dla zmęczonych nadmiernie już, do ostatnich granic, odmitologizowanym, przyziemnym światem współczesnym. Realizm i przyziemność dobra rzecz, ale nie popadajmy w przesadę w tym względzie.
Dawka fantasmagorycznej niesamowitości może być ubarwieniem szarej egzystencji.
„O maskach, lustrach i demonach. Opowieści francuskich dekadentów”, wybrał i przełożył Ryszard Engelking, Wydawnictwo Sic! Elżbieta Czerwińska, Warszawa 2021, str. 397
—
Jedynie prawda jest ciekawa
Dlaczego o Józefie Mackiewiczu (1902-1985) w lewicowym tytule? Bo na temat tego wybitnego pisarza formułowane były i są oceny zniekształcające jego rzeczywistą postawę i poglądy. Przylepiono mu – wyłącznie – gębę fanatycznego antykomunistycznego propagandysty, a prawda o nim, ta sama prawda, która jak wiadomo „jedynie jest ciekawa”, jawi się znacząco inaczej.
Powyższego tytułu nie opatrzyłem cudzysłowem, choć tworząca go fraza ma ściśle określonego, konkretnego autora, Józefa Mackiewicza właśnie. Nie opatrzyłem, ponieważ fraza ta stała się dla mnie (pozwolę sobie na ziarenko subiektywizmu, którego staram się unikać w ocenach zjawisk literackich) fraza niemal naturalną. Józef Mackiewicz należy do tego nieco osobliwego i raczej niezbyt licznego kręgu wielkich pisarzy, którym jednoznaczne zaangażowanie i ideologiczne oraz bardzo konkretny światopogląd nie przeszkodziły zostać wielkimi pisarzami właśnie. Na ogół jest tak, że gdy tendencyjność i poglądy polityczne wkradają się w fakturę, w tworzywo tekstu literackiego, nie sprzyja to jego wartości literackiej, artystycznej, czasem nawet ją przekreśla. Na ogół ten mechanizm ten polega jednak na tym, że za pisanie literatury tendencyjnej politycznie biorą się autorzy – artystycznie – na ogół słabi, choć niejednokrotnie będący ciekawymi osobowościami, ludźmi inteligentnymi i wykształconymi, a ich prozę czyta się z różnych powodów, z zainteresowaniem. Na ogół – podkreślam. Józef Mackiewicz jest przykładem pisarza, któremu radykalna, antykomunistyczna i antysowiecka postawa ideologiczna, granicząca z niezwykle intensywną monoobsesją, nie przeszkodziła, by został wielkim pisarzem. Skądinąd poglądy polityczne wyrażał wprost głównie w tekstach o charakterze publicystyczno-reporterskim, m.in. w głośnych: „Buncie rojstów”,” „W cieniu krzyża” „Watykan w cieniu czerwonej gwiazdy”. W prozie literackiej (m.in. powieściach „Droga donikąd”, „Karierowicz”, „Lewa wolna”, „Kontra”, „Sprawa pułkownika Miasojedowa”, czy „Nie trzeba głośno mówić”). Wychowany w atmosferze wielonarodowego, Wielkiego Księstwa Litewskiego był tzw. „krajowcem” czyli orędownikiem postawy, którą przy wszystkich oczywistych różnicach można porównać do współczesnej idei „multikulturalizmu”, czyli dążenia do stworzenia warunków do wspólnego, zgodnego życia w jednej przestrzeni państwowej (w jednym kraju) przedstawicielom różnych narodowości, kultur i religii). Będąc więc radykalnym antykomunistą i antysowietystą, w których to ideologiach upatrywał źródeł największego zła, był jednocześnie w kontrze do nacjonalizmu, co nie jest przecież standardowym połączeniem na prawicy. To, nawiasem mówiąc, jest najprawdopodobniej przyczyną, dla której idealny ze swoim antykomunizmem i antysowietyzmem jako kandydat na jednego z guru ideowych prawicy antykomunistycznej, a nawet antylewicowej w Polsce, jest zupełnie pomijany, niezauważany, właściwie nie istnieje, poza zainteresowaniem ze strony wąskiego kręgu czytelników fascynujących się jego prozą. Adam Fitas, autor niewielkiego studium o Mackiewiczu, „Tylko prawda jest ciekawa” napisał: „Na tle patriotyzmu polskiego – napisał gdzie dominuje raczej żywioł improwizacji, a także optymizm i mimo wszystko nadzieja na lepsze jutr, pisarz jawi się jako wyznawca myśli zdystansowanej, analitycznej, sceptycznej, porównując fakty i wyciągając racjonalne wnioski z historii. Nauczony bogatym doświadczeniem, rzeczywistość widział raczej w barwach ciemnych (…) Nietrudno się domyślić, że na emigracji, nie mówiąc już o PRL, gdzie był objęty całkowitym zakazem druku, szybko znalazł sobie wielu wrogów w rożnych obozach politycznych i rozmaitych środowiskach polonijnych”.
Jako pisarz uważał Mackiewicz, że kluczowym zadaniem, misją literatury jest „rozpoznawanie i ewokowanie prawdy”. Z tego powodu Fitas określa go jako antropologa kultury. Kreacja literacka była dla Mackiewicza istotna, nie unikał jej, ale konsekwentnie uważał, że nie może ona przesłaniać prawdy czy zamącać jej obrazu.
Najwięcej miejsca autor studium poświęcił metodom twórczym („warsztatowi”) pisarza. Jego styl określa jako „realizm dokumentarny”. „Polega ona na ścisłym łączeniu narracji historycznej i faktograficznej (niewolnej od cytatów, streszczeń i odsyłaczy do rozmaitych dokumentów) z narracją fabularną o walorach wybitnie powieściowych, literackich”. Bardzo bogata, niemal leksykonowa faktografia wbudowywana także w fakturę powieści, bywa że rażąca wprowadzonego in medias res czytelnika polskiego czy litewskiego, wynikała w decydującej mierze z potrzeby uwzględnienia niewiedzy czytelnika zachodnioeuropejskiego i pełnić miała funkcję edukacyjną. Bez niej zachodni czytelnik nie byłby w stanie zrozumieć sensu, idei a nawet fabuły powieści. Sam Mackiewicz tak pisał o swojej metodzie: „Dlaczego w takim razie nie (…) nie ograniczyć się do samego dokumentu? Po co stosować formę powieściową na przydatek? Mnie się zdaje, że po to, aby oddać właśnie tej prawdy całość. Bo jakże w innej formie przedstawić nie tylko rzeczy, ale wyrazić sferę duchową (Geist), emocjonalną minionych zdarzeń, która bywa nie tylko drugą połową prawdy dokumentalnej, ale czasem nawet ważniejszą. Tego nie zastąpi najbardziej nawet precyzyjny, ale suchy zestaw faktów. Może nie mam racji, ale wydaje mi się, że ją mam, gdy powiem, że powieść sięga głębiej niż opis, sprawozdanie (…) Gdyż forma powieściowa jest, moim zdaniem, po to, by uzupełniać, ale nigdy, by zniekształcać prawdę”. Zdaniem Adama Fitasa, „gdybyśmy zadali autorowi „Karierowicza” pytanie odwrotne – dlaczego nie sama fikcja? – usłyszelibyśmy zapewne: bo nie odzwierciedla ona całej prawdy o człowieku w naszych czasach, a przez to nie może być pełna i interesująca”. Do charakterystycznych cech prozy Mackiewicza należy to, że „nie spotykamy u niego fabuły podporządkowanej konkretnej, wykreowanej postaci (co nie znaczy, że nie tworzy solidnych, bezsprzecznie reprezentatywnych bohaterów literackich – jest wręcz przeciwnie. Pisarz koncentruje się natomiast na „kulisach” zdarzeń (często rozgrywających się właśnie na piętrach wielkiej historii), na wielu okolicznościach, które prowadzą do niezwykłego splotu i zawikłania ludzkich losów”. „Ostatecznie – konkluduje Fitas, zdaniem pisarza, prawda jest bowiem bardziej różnorodna i frapująca, niż najwymyślniejsza fikcja, nie mówiąc już o narzuconych, stereotypowych i zideologizowanych spojrzeniach na rzeczywistość. Właśnie takich, jednoznacznych, opartych na niepodważalnych faktach faktach i esencji natury sytuacji Mackiewicz poszukuje i takie osadza w swoich fabułach. Dlatego nie są one jedynie zwykłymi powieściami, ale często nowoczesnymi eposami, w których zbiorowy bohater (człowiek, ale i towarzyszący mu pejzaż) poddany jest nowym i nieznanym dotąd testom z zakresu historii i polityki”.
Autor studium wykracza poza stereotypy stosowane często w publicystycznych opisach sylwetki biograficznej i twórczości Mackiewicz, ukazujące go niemal jak tępego, fanatycznego ideologa wartego właściwie tyle samo co jego komunistyczno-bolszewiccy wrogowie spod znaku czerwonej gwiazdy. „Mackiewicz zauważa – choć na pozór wydaje się autorem stricte historycznym i politycznym, w najgłębszym swoim rdzeniu jest, jak każdy wielki pisarz, filozofem i moralista. Jego proza zaś (niech nie zwiedzie nas temperatura sądów i polemik publicystycznych oraz dokumentaryzm prozy fabularnej) – jednym wielkim traktatem i eposem o naturze ludzkiej i jej przygodach w teatrze świata. Kto wie, czy w tym ujęciu nie jest on jednym z ostatnich polskich modernistów i autorów wielkiej księgi parabolicznej, wielkiej narracji, w której w oparciu o prawdę natury nieustannie i do końca walczy się piórem z wszelkimi aberracjami ponowoczesności”.
„Tylko prawda jest ciekawa” Adama Fitasa, literaturoznawcy z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego nie jest oczywiście pierwszą publikacją książkową poświęconą Józefowi Mackiewiczowi. Istnieje już cały ich „pakiet”, począwszy od „Ptasznika z Wilna. O Józefie Mackiewiczu” Włodzimierza Boleckiego (1991), przez „Józefa Mackiewicza. Artyzm. Biografia” W. Lewandowskiego (2000), „Pisarz dla dorosłych. Opowieść o Józefie Mackiewiczu” (2006), po „Stanisław i Józef Mackiewicze – litewscy szlachcice i polscy pisarze. Żywoty równoległe”.
Adam Fitas – „Tylko prawda jest ciekawa. O twórczości Józefa Mackiewicza”, Instytut Literatury, Kraków-Warszawa 2019, str. 140, ISBN 978-83-66359-15-4
—
Mistyk polskiego patriotyzmu
„Książka ta jest opowieścią o polskich artystach drugiej połowy XIX wieku, którym wypadło żyć i tworzyć w austriackim kraju koronnym zwanym Królestwem Galicji i Lodomerii (…). Utalentowani chłopcy z podupadłych dworków szlacheckich wyruszali do Lwowa, Krakowa, Wiednia, Monachium, Drezna, Paryża, by kształcić się i zdobywać artystyczne laury. Tylko nielicznym się poszczęściło…” – czytamy w nocie wydawniczej.
Jednym z głównym bohaterów „Portretu w półcieniach” jest Artur Grottger, twórca sławnych cykli rysunkowych: „Polonii”, „Warszawy”, „Lituanii” i innych. Choć był wielkim artystą, który wszedł w przestrzeń twórców polskiej, mistycznej mitologii patriotycznej, to i jego w gruncie rzeczy ominęło szczęście. Austriakom był obojętny, egoistyczna i pusta arystokratyczna emigracja polska w Wiedniu okazała się niewiele lepsza, a ponadto los dał mu katastrofalnie chorą, słabą kompleksję cielesną i pozwolił mu przeżyć zaledwie trzydzieści lat. „Sprowadzenie szczątków Grottgera z odległego francuskiego kurortu do kraju i złożenie ich na Cmentarzu Łyczakowskim 4 lipca 1867 roku, to początek opowieści o twórcy „Polonii” oraz o tych wszystkich, którzy go kochali, czcili i pamiętali: o Wandzie Monné-Młodnickiej i Karolu Młodnickim, o Janie Matejce, Andrzeju Grabowskim, Parysie Filippim, Danielu Pentherze, Kornelu Ujejskim, Adamie Chmielowskim i wielu, wielu innych” – tak kończy notę wydawnictwo.
Opowieść Marii Jentys-Borelowskiej wyrasta z atmosfery sentymentalnego patriotyzmu i dominuje w niej sfera uczuć, emocji, tęsknot narodowych, a także atmosfera popowstaniowej (1867) żałoby i depresji. Na taką narodową depresję umiera Karol Młodnicki, mąż Wandy, narzeczonej Grottgera, która z kolei żyje w cieniu pamięci po zmarłym narzeczonym. Atmosfera opowieści owiana jest melancholią, klimatem duchowy charakterystycznym dla pewnych środowisk elity szlacheckiej, kilka potretów znanych postaci, ale elementów analizy sytuacji społecznej, politycznej, ani też głębszej filozoficznej, psychologiczno-antropologicznej introspekcji tu nie znajdziemy. Dla złaknionych emocji sentymentalnego patriotyzmu i łezki uronionej w trakcie namysłu nad dawną Polską, lektura w sam raz.
Maria Jentys-Borelowska – „Portret w półcieniach”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022, str. 342, 978-83-8196-359-6
—
Odrabianie lekcji Oświecenia
Epoka Oświecenia, przez ostanie trzy dekady była słabo obecna w piśmienniczej przestrzeni mimo działalności badawczej tak wybitnych uczonych jak Teresa Kostkiewiczowa, Mieczysław Klimowicz czy Andrzej Zahorski zdaje się od kilku lat wracać do należnej sobie pozycji. Co ważniejsze jednak – Oświecenie budzi zainteresowania badawcze młodych naukowców. I bardzo dobrze, bo to przecież w końcu epoka pierwszej nowoczesności, retorta wielu myśli i zjawisk, które aktualne są do dziś. Ostatnimi czasy ukazała się m.in. cenna praca Agaty Wdowik „Nieodrobiona lekcja Oświecenia”. Być może więc polska humanistyka zaczyna tę lekcję znów odrabiać. Sygnałem i przejawem tego jest „oświeceniowy” numer „Pamiętnika Literackiego”, na którego okładce widnieje wizerunek Świątyni Sybilli w Puławach, w której Wielka Dama Oświecenia polskiego, Izabella z Flemingów Czartoryska utworzyła oświeceniowo-klasycystyczne „sanktuarium” polskiej tradycji. Numer otwiera szkic Romana Dąbrowskiego „Oświeceni o śmieszności (komizmie) i śmiechu. W perspektywie retorycznej, moralnej, estetycznej i jak sądzę, nieprzypadkowo. Oświecenie było epoką narodzin nowoczesnego komizmu i ironii, epoką Woltera i Krasickiego. Te kategorie, w innych epokach mające zupełnie inny (niedojrzały) sens i funkcję stanowiły istotną część intelektualnej esencji Oświecenia, a nie tylko obyczajowy, błazeński dodatek, jak w poprzednich epokach. Emilia Olechnowicz napisała o innym przełomie egzystencjalnym, który przyniosło Oświecenie: przełomie w stosunku do ciała, w poprzednich epokach otulonego w woal tabu. O tym przełomie traktuje jej szkic „Modnej nagości brzydkie niedostatki”. Performowanie ciała w „Theatrum życia ludzkiego” Piotra Kwiatkowskiego. Grażyna Borkowska ponownie pochyliła się nad kanonicznym dziełem polskiego oświecenia, „Mikołaja Doświadczyńskiego Przypadkach” Ignacego Krasickiego jako nad „powieścią przejścia”. Chodzi rzecz jasna o przejście mentalne, intelektualne, duchowe, które to zagadnienie stanowiło jedną z prefiguracji, „zajawek” formowania się nowoczesnej powieści. Przy Krasickim pozostajemy w szkicu Klary Leszczyńskiej-Skowron, która zajęła się „orientalnymi lekturami” biskupa-poety jako świadectwem nie tylko ówczesnej mody na „Orient”, ale także jego erudycji. Marek Dębowski przypomniał Woltera, Diderot i Marivaux jako twórców tekstów teatralnych poruszających się między klasycyzmem, sentymentalizmem i rokoko. François Rosset zajął się też typową dla Oświecenia, epoką prawdziwego zalążka czasów masowych podróży. Wspomnianą już Wielką Damą Oświecenia, księżną Izabelą Czartoryską – w blasku teatru, teatralizacji i mediów, zajęła się Irena Kadulska. Nad pytaniem „Wszystkie kobiety są diabła warte”? zastanawia się Danuta Kowalewska, pokazując je jako „niewolnice mody i ofiary mężczyzn w „modnych” komediach Wojciecha Bogusławskiego”, a tematykę tę uzupełnia Bożena Mazurkowa w „Spazmach i waporach w literackich kreacjach polskich pisarze XVIII i XIX wieku”. O prozaicznych „Jana Potockiego kłopotach z pocztą” opowiada Janusz Ryba. Ostatni szkic tego zestawu umiejscawia tradycję oświeceniową z naszej współczesności. Paweł Kaczyński przeanalizował „Preteksty, aktualizacje, parabole. Rozrachunki ze współczesnością i rozważania o problemach uniwersalnych w kostiumie oświeceniowym (w literaturze polskiej lat 1956-1989). W ramach materiałów i notatek Elżbieta Skibińska na pisała o polskim przekładadzie jednego z tekstów Monteskiusza, Alicja Grześkowiak-Krwawicz o przekładach Konstytucji 3 Maja, a Krystyna Maksymowicz o o literackim wizerunku Barbary z Bielińskich Kossowskiej, sawantki, patriotki i piękności stanisławowskiej Rzeczypospolitej.
„Pamiętnik Literacki”, Instytut Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, rocznik CXII 2021, zeszyt 2, PL ISSN 0031-0514
—
Gdzie się podziała Marta Kwaśnicka?
Zacznę od dygresji może nieco ubocznej (ale dygresje to do siebie mają) i może nieco „od czapy”. W głównych stacjach telewizyjnych (ograniczę się w tym przypadku do tego medium, od lewa do prawa (ograniczę się do takiej tylko bardzo ogólnej kwantyfikacji) promowana jest obficie i namiętnie kultura fizyczna, rekreacja, sport, amatorski i wyczynowy. Nie mam nic przeciwko kulturze fizycznej, wręcz przeciwnie, sam byłem w latach dzieciństwa i młodości jako tako usportowiony, mam często potrzebę ruchu i ćwiczeń. Problem w tym, że kultura fizyczna dzierży we wspomnianych mediach pełny monopol. Brak równowagi między krzewieniem rozwoju fizycznego a duchowego, który w ogóle krzewiony nie jest. Co prawda w niektórych kanałach są „pozycje” poświęcone kulturze, ale, jak n.p. w przypadku TVP Kultura, są one zdecydowanie niszowe. Prób krzewienia treści związanych z kulturą w mediach wiodących, masowych, na ogół brak. Są rozmowy z młodymi sportowcami i uczestnikami imprez rekreacyjnych, brak spotkań, rozmów z młodymi pisarzami, naukowcami, intelektualistami. Nawet telewizje czy radia o profilu prawicowym nie korzystają z całego, naprawdę licznego grona młodych utalentowanych intelektualistów, którzy publikowali choćby, tak jak n.p. Marta Kwaśnicka (rocznik 1981), na łamach Teologii Politycznej i wydawali w niej książki. Lata temu ukazały się dwie bardzo interesujące zbiory eseistyczne Marty Kwaśnickiej. Jedna z nich, to bardzo interesujący, autorski portret polskiej królowej Jadwigi Andegaweńskiej. Druga, to zbiór esejów „Krew z mlekiem”. Kwaśnicka swój wybitny talent eseistyczny objawiła dekadę temu, jako bardzo młoda autorka, co tym bardziej żyruje jej talent.
„Krew z mlekiem” to – generalnie rzecz ujmując – piękny, myślowo, erudycyjnie i stylistycznie manifest oświeconego konserwatyzmu. Zbiór Kwaśnickiej otwiera esej, będący owocem jej fascynacji mistycyzmem, w tym przypadku mistycyzmem hiszpańskiej poetki zwanej Sor Juanę (Siostrą Joanną). To „okolice” Świętej Teresy od Krzyża i Jana od Krzyża. „La Roldana albo meandry czułości” to eseistyczna opowieść o hiszpańskiej gospodyni domowej z XVII/XVIII wieku, która okazała się wybitną rzeźbiarką religijną. „Słodkim”, w jego finezyjnym i ciepłym humorze, nazwałbym eseik (bo krótki) „W sprawie grzybobrania”, ukazujący ten fenomen w nawiązaniu m.in. do mickiewiczowskiego „Pana Tadeusza”, w duchu „grzybobranie a sprawa polska”. W odróżnieniu od mieszkańców Europy Zachodniej, a pewnie i większości świata, grzyb to obce, nieco niepokojące, leśne zjawisko. „Polakowi – pisze Kwaśnicka – trudno jest się oprzeć małym sylwetkom maślaków i kurek, na widok borowika wpada w trudną do wytłumaczenia euforię, zachwyca się nawet krnąbrną czerwienią muchomora”. Większość esejów z tego zbioru to owoc podróży autorki, do Anglii (katedra w Durham, „Słodka Jane”, o Jane Austten), być może do Grecji, choć nie jest to we „Wstydzie Odyseusza” i „Mascula Sapho” napisane expressis verbis (to teksty delikatnie feminizujące, a jak na konserwatystkę wyraźnie feminizujące), do Irlandii („Duns Szkot jako patron poety”), Francji („Fedra Libertata”), Hiszpanii oczywiście („Wizja świętego Jana albo chłód”), a także do Belgii, Liége, Leodium („Daemonium meridianum”), z pomostem w stronę Herlinga-Grudzińskiego i Neapolu, bo mowa o fenomenie mnisiej acedii między innymi w ferragosto. Nie będę dokonywał szczegółowej egzegezy tego zbioru. Pisanie o cudzych esejach to jakby opisywanie własnymi słowami dźwięków pracującego silnika auta. Jeden z komentatorów porównał eseje Marty Kwaśnickiej do „Barbarzyńcy w ogrodzie” Zbigniewa Herberta. Podobieństwo wynika oczywiście m.in. z podobieństwa podróżnego źródła esejów obojga autorów, ale Kwaśnicka jest – moim skromnym zdaniem – lepsza! Może nie dlatego, że jest bardziej utalentowana od Herberta (choć kto wie?), ale dlatego, że od napisania eseju poety upłynęło już przeszło sześćdziesiąt lat i urodzona prawie sześćdziesiąt lat później Kwaśnicka wie już to, czego on nie mógł wiedzieć, więc nie mógł także tym samym przemyśleć. Duch wybornych esejów Kwaśnickiej jest co się zowie, europejski. Inny komentator napisał o tym zbiorze: „Lekturze tej niezwykłej książki towarzyszy osobliwe uczucie: że na nią nie zasłużyliśmy. Mam wrażenie, że jest czystym darem – czymś, czego nie da się wywieść z dominujących trendów, z mód, z naszych przyzwyczajeń. Byłby więc ten drobny to arcydziełem? Ważąc słowa, odpowiadam z najgłębszym przekonaniem. Tak, to jest arcydzieło”. Podpisuję się pod tą oceną obiema dłońmi. A wracając do punktu wyjścia niniejszego tekstu – dlaczego Marty Kwaśnickiej nie było i nie ma w mediach, w tym w telewizji, a są same tylko sportsmenki (z całą dla nich sympatią), czyli dlaczego pochwale rozwoju fizycznego nie towarzyszy zachęta do rozwoju umysłowego? I dlaczego Marta Kwaśnicka od prawie dekady nie opublikowała kolejnego tomu esejów? Mimo wszystko uważam, że zasłużyliśmy na to.
Marta Kwaśnicka – „Krew z mlekiem”, Teologia Polityczna, Warszawa 2014, str. 157, ISBN 978-83-62884-28-5