Jan Chruśliński – Nikt go nie mógł pokonać!

0
144

Żegnaj, Przyjacielu…

Staszek, mój wierny przyjaciel. Nie wiem, czy potrafię go opisać. Czy On wymyka się opisom? Nie. Tylko uważałem, że jeszcze na to nie czas. Teraz stwierdzam, że jest po temu odpowiednia pora. Lepiej spróbować i zrobić to niedoskonale, niż wcale. Jego miękkie siwiejące włosy finezyjnie powiewały na Jego głowie, jak puszek na niekompletnym polnym dmuchawcu. Wiele razy walczyłem z pokusą, by dmuchnąć Ci, Staszku, w te włosy i pomyśleć życzenie. Powstrzymywał mnie przed tym szacunek do Twojej osoby. A może powinienem zacząć od wzrostu? Nie należałeś do olbrzymów. Zapamiętam Cię na zawsze, jak pochylony do przodu maszerowałeś posuwistym, długim krokiem, ciągnąc za sobą nieodłącznie wózek z książkami. A może powinienem zacząć od okularów, które nosiłeś na co dzień; okularów o wyrazistych, rzucających się w oczy oprawkach; od okrągłych szkieł, które powiększały Ci oczy, a spojrzeniu przydawały wyjątkowości.

Zabrałem się do przeglądania poustawianych na półkach książek. Szukam, Staszku, Twoich. Przecież mam, i to nie jedną, chyba wszystkie. Przeciągnąłem palcami po grzbietach. Zatrzymałem się na tomiku Arcymiara i zdjąłem ją z półki. To piękna książka. Na stronie tytułowej dedykacja: „Drogim, Izabeli i Janowi dedykuję ten tom wydany w 50-lecie twórczości z serdecznym uściskiem. Staszek Nyczaj. Warszawa – Wesoła 15 maja 2015 roku”. To piękna książka. Poezje. Wielokrotnie ją czytałem. W rozdziale Mój los, jest wiersz pt. Ocaleni – poświęcony matce: jest krótki, wzruszający, zawsze gdy go czytam, płaczę. Opisałeś w nim historię swojego ocalenia.

„Bomby rozdarły północ grzmiącym błyskiem w dali,
W sztok pijany oprawca, potknąwszy się, chybił,
zarył spienioną krzykiem nienawiści twarzą
w węglarkę, skroń kalecząc o drzwiczki u pieca.

W jednym momencie ze mną wtulonym w ramiona
udało ci się wymknąć, choć strach dławił gardło,
i ujść mściwej pogoni w gęsty las ku miastu”.

Jest środek nocy, może jeszcze później. Będąc samemu w pokoju pełnym książek, czytam kolejny raz wiersz Ocaleni. Pomyślałem. Lato 1944 roku wojska radzieckie parły na zachód, zabijając tysiące ludzi. W upalny lipcowy dzień wkroczyły do Stanisławowa. O tej godzinie leżałeś w lesie, wtulając się w ramiona matki. Słychać było warkot czołgów. W oddali szczekały psy. Mijały godziny. A potem rozległ się ostrzał artylerii. Tysiące nadlatujących rakiet niosło śmierć, zwiastowaną przez ogłuszający dźwięk lecących pocisków. Katiusze – tajna broń Stalina – zabijała, ale zarazem niszczyła psychikę, paraliżując strachem i niepewnością. Potem zapadła cisza. Matka nie pamiętała, ile czasu minęło. Ile dni. Nigdy tam nie wróciła.

„Nie pamiętam już, synu – mówiłaś po latach –
jak zmarznięta, zmęczona dobrnęłam do naszych
i świt ozłocił radość, że ocaleliśmy”.

Tym wierszem opisałeś jedyną cząstkę siebie, zdołałeś znaleźć słowa, by opisać najważniejszy, najmniejszy skrawek swego życia.

Kiedy ciekawy życia Staszka, rozmawiałem z nim na ten temat, powiedział:

– Napisałem to tylko dla matki i dla siebie. Nie miało znaczenia, czy znajdę słowa, co więcej, wiedziałem, że z pewnością nie znajdę właściwych.

Kiedy Staszek był małym chłopcem, mieszkał na przedmieściu w domu, który już nie istnieje, gdzie wszystko zostało odkryte i wszystko było możliwe: hulajnoga potrafiła być motocyklem, kij – mieczem, szałas z gałęzi – zamkiem, drobinki piasku – złotem.

Kiedy był małym chłopcem, mieszkał w domu, gdzie po drugiej stronie ulicy żyła dziewczynka, której już nie ma. Razem wymyślali tysiące zabaw. Bawili się w teatr. Ona była Królową, a on Królem. Staszek dzierżąc w ręce kij, gromkim głosem deklamował:

Siadł król Batory na swej stolicy
W sławy i blasku potędze;
Miecz mu połyskał w dzielnej prawicy,
Dłoń drugą oparł na księdze.

W jesiennym świetle dziewczynki włosy lśniły jak korona. W ich małych rączkach mieścił się świat. Kiedy się ściemniało, rozstawali się radośni, szczęśliwi.

Potem było liceum, studia polonistyczne. W okresie studiów był w kręgu przyjaciół Teatru Laboratorium „13 Rzędów” Jerzego Grotowskiego, organizował życie kulturalne, redagował pismo studenckie „Nasze Sprawy”, w którym debiutował jako poeta i jako krytyk literacki.

Pasją Staszka było kolarstwo, jazda na rowerze. We wstępie do mojej książki Wygrać z samym sobą napisał:

– „[…] imponowałem kolegom czeskim favoritem. I tylko słabszy wzrok nie pozwalał mi ścigać się w peletonie, w którym współpraca kolarzy pozwalała na mały „odpoczynek” przy kierownicy, a po naładowaniu „akumulatorów” zmawianie się na ucieczki w grupach, finisze na lotnych premiach po drodze i te wyczerpujące przed metą na stadionie.

Mój szpan kolarski to były z reguły indywidualne wypady z Opola, gdzie długo po repatriacji ze Stanisławowa mieszkałem, w Polskę znaną tylko ze szkolnych map. Zjeździłem szosy województw południowych (po Rzeszów), po czym skierowałem swój szalony młodzieńczy impet ku Łodzi, Warszawie, Poznaniowi…”.

Telefonujemy do siebie, często rozmawiamy. Wsłuchuję się w Staszka, w jego plany, przyszłe plenery literackie, konkursy poetyckie i zbliżające się 35-lecie naszego Oddziału ZLP. Jest pełen optymizmu, radosny… I nagle ten szpital. Telefonuję do niego, nie odbiera telefonu. Po godzinie dzwonię powtórnie. Odebrał.

– Witam cię, co u ciebie?

– Jestem w szpitalu.

– Jak się tam odnajdujesz?

– Śliczna, młoda pielęgniarka poprowadziła mnie i pokazała, gdzie mam się przebrać – powiada Staszek przez telefon. – Serce waliło mi jak oszalałe. Zastanawiałem się, czy nie zawrócić: wyjść na ulicę, wsiąść do autobusu i wrócić do domu, gdzie czeka na mnie ogrom pracy”.

Myślami wracam do tych rozmów ciekawych, mądrych, pouczających.

– W życiu wszystko ma drugą stronę – twierdził Staszek w dyskusji ze mną. – Wiedza, umiejętność cieszenia się choćby drobnym pięknem mogą w jakimś stopniu rekompensować rozmaite niedostatki czy bóle, które każdy przeżywa. Mogę być samotny, biedny, chory, głodny, a cieszyć się poezją. Ale to nie jest łatwe. Tę zdolność trzeba w sobie wyrobić. Można nauczyć się cieszyć tą wartościową częścią świata, która jest dostępna. To jest ważne, bo daje nam poczucie, że świat nie jest zbudowany tylko ze zła, cierpienia, nieszczęścia i walki.

Ważna w życiu jest kultura.Udział w dobrach ducha stworzonych przez ludzi. O to nie muszę wchodzić w konflikty z innymi. I mogą to być całkiem drobne rzeczy – byle bym potrafił prawdziwie się nimi cieszyć. Mogę iść ulicą i cieszyć się widokiem dzieł architektury, pięknego ogrodu, elegancko ubranej kobiety, wspaniałego auta. To są drobne dobra, ale bardzo realne. Mogę nawet siedzieć w nieogrzanym pokoju i cieszyć się pięknem poezji czy muzyki. Warto się tych rzeczy troszeczkę nauczyć, by umieć prawdziwie się nimi cieszyć. Żeby podziwiać muzykę, literaturę czy malarstwo, trzeba coś o nich wiedzieć. Ale najważniejsze jest, żeby taką gotowość cieszenia się łatwo dostępnym pięknem w sobie kultywować.

Tych rozmów ze Staszkiem nie da się zapomnieć.

– Nie jesteśmy – drogi Janku – i nie udawajmy, że możemy być całkowicie bezstronni… Nie jesteśmy. Nie będziemy. I pewnie tak jest dobrze. A w każdym razie lepiej jest to przyjąć do wiadomości, niż się okłamywać. Chcemy, żeby naszym przyjaciołom dobrze się powodziło, chcemy ich wspierać, jeśli to w naszej mocy, jesteśmy na ich korzyść stronniczy. I niech tak już będzie.

W żadnej najsłuszniejszej sprawie nie warto popadać w fundamentalizm i rygoryzm, to jest w życiu ważne. Zasady nieugięte, twarde, niepodlegające korekcie, niedające się zmiękczyć – to przeważnie nie są zasady zbyt mądre. Słuszne zasady nigdy nie są absolutne. Bo w życiu prawie nigdy nie zdarzają się sytuacje, w których nic się nie liczy oprócz jednej rzeczy. Nie ma jednoznaczności w świecie. Tak ma być. Tak chyba być musi. I tak chyba jest dobrze.

Rozmawiałem z wieloma osobami o ogromnej wiedzy, słuchałem ich. Wyróżniał się spośród nich Stanisław Nyczaj, z którym każda rozmowa – a odbyłem ich bardzo wiele – stanowiła całość równie piękną, jak najlepiej zbudowany utwór literatury pięknej. Mówię tak, gdyż każda z nim rozmowa należała do znamion dobrej roboty nauczyciela, bo umiał on uczynić z każdej dyskusji całość o pięknej budowie. Wszak to pociągało i zjednywało.

Oderwałem się od wspomnień. Wyszedłem z pokoju na balkon. Niebo pociemniało i zaczął padać deszcz. Poczułem wdzięczność za podmuchy wiatru smagające mi twarz i spadające krople deszczu, myśląc, że i mnie niewiele życia już zostało. Stałem nie mogąc zrobić kroku naprzód ani się cofnąć. Wreszcie usłyszałem głos Izy dobiegający z pokoju.

Po chwili zadzwonił telefon.

– Słucham, Janek – powiedziałem, biorąc komórkę do ręki.

Po drugiej stronie panowała cisza.

– Staszek? – spytałem.

Po pewnym czasie odezwał się Staszek.

– Przepraszam, ale rozmawiałem z pielęgniarką.

– Jak się czujesz? Jak przebiega leczenie i kiedy wracasz do domu?

– Jestem człowiekiem, który ma jeszcze wiele do zrobienia! Nie mam zamiaru długo tu przebywać. Zdumiałoby wiele osób, ile organizm człowieka może przyjąć – żartobliwie mówił Staszek. Od czasu do czasu czuję tylko krótki ostry ból i wszystko mija. A to znów osobista niespodzianka: prawa nerka. To znów niezadowolenie lekarzy – pęcherz. A to znów coś innego… Nie chcę, by zabrzmiało to tak, jakbym stworzył z tego naukę. Biorę wszystko jak idzie. W przeszłości mało przebywałem w szpitalu. Nigdy nie widziałem anioła, ale tutaj pielęgniarki to istoty nieziemskie, to anioły? To kobiety i piękne, i opiekuńcze.

Takie rozmowy prowadziliśmy jeszcze na trzy dni przed jego odejściem. Miał niesamowitą wolę życia, snuł plany, nie zakładał, że zbliża się koniec.

Pomedytowałem, skupiłem myśli: A więc tak nadchodzi śmierć? Potem zabiorą cię… Jutro do niego zadzwonię i nikt nie odpowie. Wybacz mi, Staszku. Bardzo chciałem się z Tobą osobiście pożegnać. Przykro mi, że rozczarowałem Cię.

Zamknąłem oczy i wziąłem głęboki oddech. Staszek Nyczaj to wieszcz. Po tych wierszach widać. Już za Nim tęsknię. Bo ja odbieram jego duszę i czuję ją w swojej; dlatego będę za Nim tęsknił. Nie powinien umierać. Nikt Go nie mógł pokonać. On był nie do pokonania. Monolit, to widać w wyrazie twarzy. A w słowach jest czysta poezja.

Nagle poczułem się zmęczony. Położyłem się do łóżka. Ale nie mogłem zasnąć. Leżałem na wznak, słuchając padającego deszczu. Myślałem o Staszku. Wspomnieniom o Nim nie nadałem jeszcze żadnego tytułu.

Wstałem, poszedłem do komputera. Przez długi czas wpatrywałem się w ekran. Dwoma palcami wystukałem tytuł: Żegnaj, Przyjacielu

Warszawa 21 kwietnia 2022 roku

.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko