Komunikacja jest bardzo skomplikowaną sprawą, bo tak naprawdę nie wiadomo, o co w niej chodzi. Wydaje mi się, że ludzie, w erze komunikacji, w ogóle ze sobą się nie komunikują. Znaczy lubią spotykać się ze sobą, siedzieć, wymieniać poglądy, ale nie komunikują się ze sobą. Komunikowanie pochodzi od komunii, zjednoczenia. Ludzie mają teraz wstręt przed jakimkolwiek zjednoczeniem, a najbardziej chyba przed zjednoczeniem komunikacyjnym, dlatego wymyślają różne języki. Najpierw trzeba poznać rzeczywistość, a dopiero potem dopasować do niej język, a kiedy jest odwrotnie: kiedy zgłębia się język, a w ogóle nie zna rzeczywistości, straszne zaczyna panować pogubienie i wielki bałagan komunikacyjny. A że rzeczywistość nie jest, a jedynie wydaje się, o czym wiedzą literaci, bałagan z dnia na dzień się pogłębia. Moja rzeczywistość, jeśli mogę tak nazwać mój skrawek świata, jest jednocześnie bardzo prosta i niebywale skomplikowana, także wymyślonym moim językiem objąć jej nie potrafię – dlatego patrzę na cudze. I również one, choć niebywale pogmatwane i piękne, jakoś nie oddają tego, co chcę powiedzieć i do końca nie wiem, nawet, co chcę powiedzieć. Może jedynie pragnę wyrazić głód mojego ego? Może wszelkie pisanie z tego się bierze: z chęci zaspokojenia głodu swojego ego? A może chodzi o coś jeszcze? O wewnętrzną rzeczywistość, która tak naprawdę nie podlega żadnej nazwie? Bo żadna nazwa nie wystarcza, nie jest adekwatna na jej nazwanie, a ona jak piskorz, wymyka się z rąk. I czymże jest język, jeśli nie umiejętnością nazywania? Bez nazw całkowicie pogubiliśmy się. Ale coś jeszcze za wszelką nazwą stoi i o to co z tyłu, rozgrywa się cały bój, o cały ten poligon paskudnych motywacji. A życie jest ciekawe przez swój wymiar nieprzewidywalności. Ale trzeba mieć coś w zanadrzu… Ogląd świata, spojrzenie na rzeczywistość, żeby nie poddać się terrorowi… Bo gdy wychodzisz z domu, jesteś na arenie, tu musisz zapłacić, tam musisz poprosić, gdzie indziej potrzebujesz wypełnić jakieś zobowiązania i tak naprawdę jesteś wyłącznie bytem społecznym, ergo bytem komunikacyjnym, więc jakby nie ma cię wcale, dla siebie samego nie istniejesz jakbyś chciał. A co to jest istnieć dla siebie samego? Może to jest to samo, co nie istnieć dla świata społecznego? Ale to za proste, bo ciągle troszczymy się o świat jednak, nawet w najgłębszych intymnościach i samotnościach, potrzebujemy, żeby ktoś wypuścił iskierkę, jak dymek z papierosa. Bez tego dymka, iskierki, daremne nasze zabiegi, bo nie tyle dzielić się chcemy, co być zauważeni przez bliźniego, ergo straszliwa samotność jest domeną każdego bytu ludzkiego, nawet najbardziej społecznie zrealizowanego. I tak, tysiące, miliony samotności archiwizują się w rozmaitych dokumentach piśmienniczych po to tylko, żeby być razem, szczęście poczuć, że skoro ktoś, w danej księdze obok jest, taki sam nie jestem już, mam przyjaciela. I tak czasem dzieje się, na progu przejścia w nową epokę, że jedynym właściwym i adekwatnym przyjacielem naszym jest lustro naszych wynurzeń, w którym przegląda się nasza twarz – wykrzywiona przez pismo maska, przybierająca na chwilę wyraz prawdy. Człowiek pisma nie istnieje, tak samo zresztą jak człowiek życia, tak go nazwijmy umownie, pisma pozbawiony. Oba te wymiary niebycia są tak naprawdę wymiarami bardzo głębokiej samotności, która pragnie tylko jednego: szczerej i prawdziwej rozmowy z bliźnim, która dzisiaj, przy tak olbrzymim chaosie komunikacyjnym, jest de facto niemożliwa, tak jak niemożliwe jest wypowiedzenie jakiegokolwiek zdania, które by naszego wnętrza nie oszukało i jednocześnie uczyniło możliwą, daną relację.
Między zewnętrzem a wnętrzem trwa antagonizm, tak jak między językiem a bliźnim.
I on będzie się coraz bardziej pogłębiał, dopóki ktoś nie zauważy na danej filologii (najlepiej polskiej), że ciągłe pogłębianie znajomości warsztatu filologicznego nie jest wystarczające i czas skupić się na tym, co dana, żywa rozmowa (w jej warstwie skrytej i jawnej), do języka wprowadzić może.