Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
342

Pandemia jest lupą ludzkości

         Tytuł tomiku jest oczywistym nawiązaniem do „Ludzkiego, arcyludzkiego” Friedricha Nietzsche, bo też i niemiecki filozof jest gdzieś na zapleczu myślenia Jean Luca Nancy. Jeden z najważniejszych filozofów francuskich naszego czasu, Nancy przygląda się w eseju kondycji współczesnej cywilizacji, ukazanej w bolesnym świetle poprzez pryzmat trwającej pandemię COVID-19. Domaga się porzucenia zbyt długo już trwającej naiwnej wiary w niekończący się ekonomiczny wzrost i samowystarczalność ludzkiej jednostki. I zachęca nas, byśmy na nowo „nauczyli się oddychać”. „Pandemia COVID-19 jest tylko symptomem poważniejszej choroby, tej, która nie pozwala człowiekowi oddychać, mówić ani myśleć poza informacją i kalkulacją. Możliwe, że pojawienie się symptomu wymusi leczenie głębszej patologii, że powinniśmy poszukiwać szczepionki przeciwko zwycięstwu i panowaniu autodestrukcji. Możliwe jest również, że pojawią się kolejne objawy, że wystąpią stany zapalne i dojdzie do obumarcia ważnych narządów. Oznaczałoby to, że życie ludzkości, jak każde inne, dobiega końca”.

         Jean-Luc Nancy (ur. 1940) to czołowa postać filozofii francuskiej, twórczy kontynuator strategii dekonstrukcyjnej Jacques’a Derridy. W swoich książkach interesuje się zwłaszcza problematyką egzystencji, jej wymiarem ontologicznym, politycznym czy estetycznym. Dlatego jego strategię pisarstwa można by nazwać egzystencjalną dekonstrukcją albo dekonstrukcją egzystencji.

         Esej Nancy’ego powstał przed ponad rokiem, latem 2020 roku, gdy szansa na szczepionkę była jeszcze bardzo mglista, więc ten czynnik trzeba uwzględnić i nie traktować rozważań Nancy’ego jako aktualnego, teraz, we wrześniu 2021 roku, termometru. Nie ujmuje to jednak jego diagnozom, hipotezom i przestrogom intelektualnej wartości. „Widzieliśmy – pisał przed ponad rokiem – jak na dłoni, żę pandemia, jeszcze zanim zyskała swą nazwę, spowodowała wręcz wirusowe rozprzestrzenianie się różnych narracji”. Zdaniem Nancy’ego „ten nagły zamęt tylko nam uzmysłowił rozpad pewników i zwyczajów, który zaczął się dużo wcześniej, wpływając niszcząco na świadomość i wrażliwość rozwiniętych, zwłaszcza europejskich społeczeństw. Niemal natychmiast uznano wirus, wyłaniający się ze szczelin i pęknięć w tym, co długo wydawało nam się nieomylnością Zachodu, za czynnik odsłaniający – a nawet dekonstruujący – kruchy, niepewny stan naszej racjonalnej i buchalteryjnej cywilizacji”. Wirus ten stan po prostu radykalnie niż cokolwiek dotąd obnażył. Dał też nam, ludziom możliwość szczegolnie ostrego spojrzenia na siebie samych, jako na chorych mieszkańców chorego świata. Świat wierzących w postęp i i bezkarność drapieżników, pogrążających się w zniszczeniu, nędzy i zagubieniu”. We wstępnym, tytułowym eseju Nancy zauważa, że od początku pandemii rozwija się filozofia, psychoanaliza, politologia wirusa. Jego dwie najważniejsze, najbardziej generalne konkluzje są następujące. Po pierwsze, że „koronawirus, podobnie jak pandemia jest pod każdym względem produktem globalizacji. Wyraża jej cechy i tendencje, jest aktywnym,  wojowniczym i skutecznym wolnorynkowcem”. Po drugie, że podczas gdy  pandemie uważano dawniej za kary boskie, to obecnie „większość chorób ma charakter endogenny, wywołują je nasze warunki życia, żywność i zatrucie środowiska. „To co było boskie, stało się ludzkie, zbyt ludzkie, arcyludzkie – jak mówi Nietzsche”. „Wirus jest lupą, która powiększa charakter naszych sprzeczności i ograniczeń. Jest zasadą rzeczywistości, która puka do drzwi zasady przyjemności. Towarzyszy mu śmierć. Bo okazało się, że śmierć, którą eksportowaliśmy wraz z wojnami, głodem i zniszczeniem, o której myśleliśmy, że ogranicza się do kilku innych wirusów i do nowotworów (…) czycha na nas tuż za rogiem. (…) Więc jesteśmy ludźmi, nieopierzonymi istotami dwunożnymi, obdarzonymi językiem, ale z pewnością ani nadludzkimi, ani transludzkimi”. Ledwie zajawiłem problematykę eseju tytułowego, a już muszę kończyć. Resztę zostawiam czytelnikom, uprzedzając tylko, że napisany jest charakterystycznym dla eseistów francuskich nieco metaforycznym, wieloznacznym stylem, co tłumaczka pięknie oddała w polszczyźnie na tyle, na ile sięda, a co nie dla wszystkich jest łatwe.

  Jean Luc Nancy – „Arcyludzki wirus”, przekł. Anastazja Dwulit, wyd. Ostrogi, Kraków 2021, str. 102, ISBN 978-83-66102-55-2

Liryczna fantazja historyczna

         To jeden z najpiękniejszych utworów prozatorskich Jarosława Iwaszkiewicza, przedkładam go nad wszystkie pozostałe, także ponad wiersze. „Czerwone tarcze” (1934) mają w sobie niezwykły czar powieści niby historycznej, ale tak naprawdę poetyckiej w nastroju i filozoficznej w swej tkance intelektualnej. Jest w niej jakaś rafinada iście zachodnia, która kontrastuje z częstym wyobrażeniem o siermiężności polskiego średniowiecza. Fabularnie wygląda to tak: „XII wiek. Czas krucjat, pańszczyzny i bratobójczych walk. Książę Henryk Sandomierski, syn Bolesława Krzywoustego, wyrusza w niebezpieczną podróż przez Europę. Zostawia za sobą rozbitą na dzielnice Polskę targaną konfliktami między pomniejszymi i chorobliwie ambitnymi władcami. Odwiedza przepełnione cichym dostojeństwem klasztory i tętniące życiem zamki. Trafia do Rzymu, do Palermo, a stamtąd do Ziemi Świętej, gdzie wraz templariuszami walczy ramię w ramię z Saracenami. Przez lata towarzyszy mu wizja korony i tego, co symbolizuje – Polski zjednoczonej, silnej, rządzonej żelazną, ale sprawiedliwą ręką jednego władcy. Kiedy książę wraca do Sandomierza, ma już plan działania i mimo trudności stara się wcielać go w życie. Czy posiada jednak wystarczającą charyzmę? Czy ten nasz polski Hamlet, melancholik i marzyciel potrafi zdobyć się na okrucieństwo i bezwzględność? Na akty barbarzyństwa? Ile zdoła poświęcić ze swojego idealizmu, żeby scentralizować władzę?Iwaszkiewicz pisał „Czerwone tarcze” jako remedium na beznadzieję sytuacji politycznej panującej w Europie w latach trzydziestych XX w., przygnębiony obowiązkami dyplomatycznymi na placówce w Kopenhadze. Jednak pobieżny opis może wywołać wrażenie, że mamy do czynienia z banalną powieścią historyczną”. No właśnie, tylko pobieżny. Bo ta powieść, której akcja rozgrywa się w Średniowieczu, nie ma nic wspólnego z realistyczną w swej tkance prozą historyczną n.p. Józefa Kraszewskiego, Antoniego Gołubiewa czy Karola Bunscha. Nie ma u Iwaszkiewicza n.p. archaizacji języka typowej dla wspomnianych pisarzy, co czyni go bliższym raczej Teodorowi Parnickiemu, choć oczywiście, to też zupełnie inna proza, odległa od zawiłych, „postmodernistycznych”, intelektualnych konstrukcji twórcy „Tylko Beatrycze”. Czesław Miłosz, który jako młody człowiek wielbił prywatnie Iwaszkiewicza i odbył do niego pielgrzymkę, po latach tak napisał w swojej „Historii literatury polskiej” o „Czerwonych tarczach”, że „pomijała całkowicie tradycyjną technikę drobiazgowej rekonstrukcji, opartej na dokumentach. Przeciwnie, jest to fantazja, liryczna opowieść o przygodach polskiego krzyżowca, średniowiecznego księcia, który zwiedza cała Europę, łącznie z Sycylią, zostaje urzeczony arabską cywilizacją Ziemi Świętej, po czym wraca do domu, gdzie przegrywa walkę o koronę”. „Szczytem Iwaszkiewiczowskiej prozy dużego formatu” nazwał „Czerwone tarcze” Piotr Kuncewicz, który zwrócił też uwagę na baśniowy, marzeniowy, malowniczy charakter tworzywa literackiego tej powieści, na to, że Iwaszkiewicz podnosi rangę tej prawdziwej, ale mało znanej postaci, czyniąc go przyjacielem cesarza Barbarossy, a także wizjonerem, prawdziwym myślowym prekursorem „idei narodowej” marzącym o zjednoczeniu rozbitego, dawnego Królestwa Polskiego. W przedmowie do jednego z wydań „Czerwonych tarcz” Ryszard Matuszewski zwrócił uwagę, że „dwunastowieczny Henryk Sandomierski przemawia w niej językiem i myśli kategoriami człowieka naszej epoki, intelektualisty” i przejawia „kontemplacyjno-artystyczną naturę”. Jest to lektura esencjonalna, mogąca dać dużą satysfakcję czytelnikowi, który w prozie literackiej szuka czegoś więcej niż tylko tzw. „treści”, akcji, intrygi, a ceni sobie także wyszukaną formę.

Jarosław Iwaszkiewicz – „Czerwone tarcze”, Marginesy, Warszawa 2021, str. 424, 978-83-66863-18-7

Późne spotkanie ze „Stedem”

         Powiedzenie, że każda książka przeczytana ponownie po latach przez tę samą osobę, jest inną książką, które uważam za trafne, ma swoją odnogę, odmianę. Otóż każda książka przeczytana po raz pierwszy w późnych latach, w okresie na przykład późnej dojrzałości, choć przeznaczona była dla czytelnika młodego, ale wtedy pominięta, także jest inną książką niż ta którą miała być w czasie niedoszłej, młodzieńczej lektury. Oto po raz pierwszy w życiu przeczytałem wybór prozy Edwarda Stachury, legendarnego „Steda” w wieku 60 plus, choć on pisał jako młody i dla młodych raczej, nie z zamysłu praktycznego, lecz z natury rzeczy. Po raz pierwszy w życiu! Nie znaczy to, że nie słyszałem o Stachurze czy nic o jego życiu i „życiopisaniu” nie wiedziałem. Wiedziałem, ale to była wiedza z drugiej ręki, z leksykonów literackich, z nawiązań w tekstach krytyków, ze wspomnień. To była wiedza, jak to się brzydko określa w slangu iblowskim, „zapośredniczona”. Zjawisko „Stachura” znałem więc przetworzone przez innych, jako tinkturę ze Stachury właściwego. Po prostu moja ówczesna uwaga i upodobania kierowały się w inne rejestry, inne przestrzenie literatury, nie tam gdzie żył i pisał „Sted”. Czytając  potężny objętościowo tom „Cała jaskrawość i inne utwory” odrabiałem więc zaległości z czterdziestu lat. To trochę tak, jakby stary koń odrabiał zaległości z młodzieńczych gier i zabaw, z których z jakichś przyczyn nie skorzystał, kiedy był na to czas. Problem ze Stachurą w takiej zwłaszcza sytuacji jest dodatkowo taki, że nigdy nie przeżył on typowej ewolucji prowadzącej od pisarza młodego, juwenilnego do pisarstwa dojrzałego, uklasycznionego. Stachura pozostał „wiecznie młody”, choć gdy umarł, miał 42 lata. Dziś, gdyby żył, miałby 84 lata, ale to już nic nie zmienia. Jak się jawi „Sted” czytany nie okiem młodzieńca, lecz post-młodzieńca? Bez tej otoczki, aury charakterystycznej dla lektury młodzieńczej, na chłodno? Jawi się jako naprawdę dobry pisarz, nie efemeryda, która jak kometa wypaliła się w swojej epoce, jako autor prozy mięsistej, solidnie realistycznej, żadnego tam abstrakcyjnego pięknoduchostwa. Do tego  dodać wypada atrybut, na który zwraca uwagę Jakub Beczek, który we wstępie („Ten wiecznie młody Stachura”) oprowadza nas dość szczegółowo, ciekawie, po życiu i trochę po twórczości „Steda” – niejednolitość stylistyczna jego prozy, różnorodność gatunkowa i tematyczna. „Sted” to nie jakiś nudny beatnik epatujący swoimi nudnymi obsesjami, ale krwisty prozaik, nie tak krwisty jak Hłasko, ale jednak. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego Stachura, urodzony we Francji, biegle władający językiem francuskim i nieźle znający francuską kulturę, nie osadził się w niej głębiej, że nie osiedliła się w niej jego wyobraźnia. I dziś wydaje mi się, że znalazłem odpowiedź na to pytanie. „Sted” był człowiekiem „w ruchu”, nałogowym wędrowcem, włóczęgą, nieprzywiązanym do miejsc. A kultura francuska jest na wskroś osadzona w konkretnym miejscu, wsobna, domowa, rozlubowana w sobie. Francuzi rzadko emigrują, w każdym razie na tle innych nacji. Polak poza Polską, Niemiec poza Polską pozostaje po prostu  jakąś tam jednostką. Francuz poza Francją, bez otaczającej go aury francuskości, win, serów, rytuałów kulinarnych, charakterystycznej architektury, staje się nie wiadomo kim. Kultura francuska ma bardzo określoną formę, Francuz poza nią właściwie nie żyje. Polak, Rosjanin, nawet Niemiec dostosowuje się, lepiej czy gorzej, do kraju zamieszkania, bo Polska, poza wigilią czyli raz w roku, nie ma żadnej formy, jest nijaka i amorficzna. A „Sted” nie jest francuski, jest polski, amorficzny, „nijaki” (w dobrym tego słowa znaczeniu), jest everymenem. I taka jest właśnie proza Stachury, wielopostaciowa, amorficzna, polifoniczna, jak jego życie. W końcu uprawiał „życiopisanie”.

Edward Stachura – „Cała jaskrawość i inne utwory”, wybór i opracowanie Monika Stachura i Jakub Beczek, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2021, str. 881, ISBN 978-83-244-1092-7

Paweł Orzeł, czyli zberezizm żyje!

O Pawle Orzele (Orle? – podobno tego typu nazwisk się nie odmienia jak rzeczowników pospolitych co na poloniści?) usłyszałem niedawno od niego samego. Usłyszałem jego wypowiedź w którejś z telewizji, z której wynikało, że uważany jest za pisarza, który dołączył do kręgu „zbereźników”, czyli tych odnowicieli prozy, których od schyłku lat pięćdziesiątych skupiał pod swoimi duchowymi skrzydłami sam sławny Henryk Bereza (1926-2012), „papież krytyki polskiej”, „demiurg”, „kreator”, „natchniony poeta krytyki”, jak go nazywano, który stworzył „szkołę” literacką, która wyprowadziła literaturę polską z opłotków prowincjonalnego stylu obrazowania świata mającego swój rodowód w prozie Elizy Orzeszkowej  – słowem: dokonał wraz ze swoimi „zbereźnikami” „rewolucji artystycznej” w polskiej prozie powieściowej. Biorąc jednak pod uwagę, że Bereza nie żyje od 9 lat, a proza „zbereźnicka” należy już do historii literatury (aczkolwiek żyje jeszcze nieco „zbereźników” i „zbereźniczek”, a wpływy stylistyczne tego nurtu wmieszały się w literaturę jak cukier w herbatę), to Pawła Orzeła (Orła?), rocznik 1985 (właściwe nazwisko Pablo Enrique Orzeł, urodzony w Madrycie, mieszka w Warszawie), można określić jako – poniekąd -pogrobowca „zberezizmu”. Choć nie do końca, bo Bereza zdążył jeszcze Orzeła (Orła?)  skomplementować pisząc o nim, że „taką świadomość natury języka literatury niełatwo znaleźć u dzisiejszych pisarzy rzędu najwybitniejszych” (sic!). Niepodpisany autor tak napisał o „Przedświtach”, ósmej książce w dorobku autora: „Książka tak niepodobna do innych, że pozostawia w kłopocie każdego, kto spróbuje ją zamknąć w kilku zdaniach. Bohater nie wychodzi z łóżka, nic się nie dzieje, a przecież gęstość obrazów jest godna arcydzieł filmowych. Podkreślenia, zaczernienia, kolory – czy tak wygląda książka? Tak nie wygląda książka, chyba że taka, w której mieszka sen, muzyka, matematyka i poezja. Kontemplować można tu wszystko – każde zdanie, każdy z przypisów, które należą do najwdzięczniejszych dialogów z czytelnikiem, jakie powstały, każdą kompozycję. W końcu to, co jest zasadą porządkującą tę książkę ? prawdziwość. Paweł Orzeł ? najbardziej hiszpański z ducha pisarz polski ? pokazuje Przedświtami, że żyjemy we śnie i powinniśmy modlić się, by Bóg nie przestał nas śnić”. Z kolei krytyk Jerzy Franczak napisał: „Przedświty można by nazwać raptularzem lub sylwą, a to za sprawą nieposkromionej wielorakości: okruchy myśli, zapisy snów, notatki z lektur sąsiadują tu z obcojęzycznymi cytatami i enigmatycznymi, urwanymi frazami, a nieciągłość narracji potęgują nawiasy, wielokropki, barwne czcionki i przypisy. Ale zdecydowanie łatwiej opowiedzieć o tej książce w poetyce negatywnej, tak ostentacyjna pozostaje jej osobność i nieprzynależność. No więc to nie jest dziennik pisarza, tutaj nie ma żadnego podmiotu, który wyprzedzałby słowo, tutaj dzieje się samo pisanie, tu wydarza się słowo. To nie jest prywatna oniriada, to raczej opowieść o zasypianiu i wybudzaniu, o bezsenności, o wymykaniu się snu, o marginesach, na których nasz tryb bycia staje się pytajny. To nie awangardowy kolaż, lecz przestrzeń uporczywych nawrotów, w których ujawnia się kompulsja cudzego słowa właściwa écriture mélancolique. Ten niepokojący obiekt kieruje do nas wezwanie, uważna lektura pozwala dostrzec jak tekst wyłania się ze skreśleń, jawa z maligny, a „ja” z nieprzytomnego pomieszania wszystkiego z wszystkim”.  Paweł Orzeł  prozaik, dramatopisarz, jest laureatem nagrody Stowarzyszenia Młodych Poetów. Wydał dramat „Defenestracja” (2005), zbiór opowiadań „Nic a nic” (2009) oraz zbiory prozy eksperymentalnej „Cudzesłowa” (2010), „Ostatnie myśli (sen nie przyjdzie)” ( 2011), „Arkusz [^pi^gmalion]” 2014), dziennik-niedziennik „Nadgody” (2017), „Teksty seksualne” (2020). Jego opowiadania znalazły się w antologiach współczesnych polskich opowiadań. Swoim rekomendacjom książek nadaje zwykle silny rys subiektywizmu w ocenach, ale tym razem ograniczam się do suchej konstatacji i cytuję innych krytyków, bo nie będę udawał ani alfy i omegi, ani znawcy prozy Orzeła, choć „zberezizm” – generalnie – doceniałem i lubiłem, acz nigdy nie czyta się go łatwo.  Niewątpliwie jednak czyta się „Przedświty” z poczuciem, że to napisał „ktoś”, że jest to na pewno pisarska indywidualność dużej próby, więc do lektury zachęcam. Ktoś napisał o „Przedświtach” (pocytuję sobie, a co, nie można?):  I jeszcze raz sobie zacytuję, bo w tekście o „Przedświtach” ta uwaga Bohdana Zadury powinna się znaleźć: Jak to dobrze, że tak niewielu ludzi czyta. W przeciwnym razie liczba nieporozumień, które wywołałaby ta świetna książka, mogłaby być kosmiczna. Część uznałaby, że to autobiografia, część, że książka o kocie, część, że o roślinach, część – pewnie największa, że nie wiadomo o czym, a więc o niczym. Myślę, że ci nieliczni będą wiedzieli, że ta książka jest zbudowana ze zdań. Branych w nawias, własnych, cudzych, po polsku i w obcych językach, istotnych i nieistotnych. Jak ją czytać? Jak werystyczny, neurasteniczny poemat, któremu oniryczność daje blask, głębię i rytm. Jak hołd (choć składanie hołdów nie leży w naturze Orła) złożony Henrykowi Berezie, bez którego „Oniriady” nie byłoby, jak sądzę, „Przedświtów”.Trafione w punkt. Ktoś napisał:„To odważna, artystyczna książka, która na pewno namiesza w naszym życiu literackim (i erotycznym)”. Z tym akurat się nie zgadzam. Nie namiesza. Literatura w naszych czasach nie jest już w stanie w niczym zamieszać. Niestety. My, którzy ją kochamy, jesteśmy sierotami po jej wielkiej roli. No chyba, że ktoś jakoś wpuści to tam do fejsa. W końcu nawet w nocie o autorze znajduje się sformułowanie (domyślam się że jego autorstwa), że „wydał niekoniecznie znane książki” i że „z czasem pisze (i czyta) coraz mniej”, co już samo w sobie potwierdza konstatację o coraz bardziej marginalnej roli literatur. A że młody i wielce utalentowany w końcu (i nie pozbawiony inteligentnego ekscentryzmu) autor przygotowuje podobno „Dyptyk funeralny”, to już to  i owo wyjaśnia.

Paweł Orzeł – „Przedświty”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, str. 220, ISBN 978-83-8196-293-3

Piotr Jaroszewicz – historia niedokończona

         Niemal równo za rok upłynie 30 rocznica tragicznej śmierci byłego premiera PRL Piotra Jaroszewicza, bestialsko zamordowanego wraz z żoną Ireną Solską w swoim domu przy ulicy Zorzy 19 w Aninie pod Warszawą w noc z 31 sierpnia na 1 września 1992 roku. Pierwszy proces domniemanych sprawców zakończył się blamażem i uniewinnieniem oskarżonych. Obecnie podobno szykuje się drugi proces. „Do dziś ta zbrodnia nie została wyjaśniona i pozostaje jedną z największych zagadek III Rzeczypospolitej” – napisał we wstępie Mariusz Głuszko, autor „popularnego opracowania” – jak je sam określa, nie używając określenia „biografia” – napisanego w oparciu o dostępne opracowania, pamiętniki, dokumenty oraz prasę. „Prezentowana książka jest pierwszą próbą przybliżenia sylwetki premiera „przerwanej dekady” – zaznacza autor. Narracja obejmuje okres od narodzin Jaroszewicza w białoruskim dziś Nieświeżu w roku 1909 a kończy się na okolicznościach zabójstwa z 1992 roku, śledztwa i procesu sądowego. „Monografia dr. Mariusza Głuszko to pasjonująca opowieść o losach Piotra Jaroszewicza, obejmująca nie tylko okres PRL-u, ale również kilka lat dwudziestolecia międzywojennego oraz czasy drugiej wojny światowej, podczas których przyszły polityk i decydent przeszedł długi, wyzwoleńczy szlak bojowy Ludowego Wojska Polskiego, zakończony w Berlinie. Jego błyskawiczna kariera w szeregach wojska, a następnie partii do dziś budzi zdumienie. (…) Ten pozbawiony ideologicznych ograniczeń technokrata, dociekliwy analityk złożonych procesów gospodarczych, z którym liczono się w Moskwie, stał się w latach 70. XX wieku ważnym partnerem Edwarda Gierka w procesie modernizowania Polski jako premier rządu. Zginął śmiercią tragiczną – zamordowany wraz z żoną w swoim domu. Okrutna zbrodnia do dziś nie doczekała się wyjaśnienia” – napisał o książce prof. Adam Gierek. Jako się rzekło, książka Mariusza Głuszko jest opracowaniem popularnym, a znacząca większość faktów w niej podanych znana jest zainteresowanym tematem i epoką. Jednak bardzo sprawny i twórczy sposób dokonania przez historyka syntezy faktów, pozwala spojrzeć na postać Piotra Jaroszewicza z odnowionej perspektywy, w nowym oświetleniu. Znane fakty nabierają w tym ujęciu nowych znaczeń. Do tej pory czytelnicy zainteresowani tematem byli zdani na wywiad-rzekę z byłym premierem, zatytułowany „Przerywam milczenie. 1939-1989”, a przeprowadzony przez Bohdana Rolińskiego oraz na liczne rozproszone teksty prasowe, a także na passusy i wzmianki w książkach dotyczących najnowszej historii Polski, w tym głównie dziejów PRL. Czytelnicy zainteresowani poszerzeniem wiedzy mogą sięgnąć do bogatej bibliografii, pomieszczonej przed indeksem nazwisk. Zainteresowani sprawą zabójstwa Jaroszewiczów będą usatysfakcjonowani rozdziałem końcowym, w którym autor syntetycznie przedstawił hipotezy dotyczące przyczyn zabójstwa. Nie będę ich szczegółowo przytaczał, by nie zakłócać satysfakcji z lektury. Wspomnę tylko, że w rezultacie pracy dziennikarza śledczego Tomasza Sekielskiego, w roku 2017 prokuratura ponownie wszczęła śledztwo, a w 2018 roku aresztowane zostały (dość przypadkowo) trzy osoby, z których dwie przyznały się do zabójstwa. Nadal jednak nie postawiono zarzutów podejrzanym. Czy ewentualny przyszły, ale bynajmniej nie pewny proces sądowy odpowie na pytanie o przyczyny zabójstwa? Gdyby tak się stało, niewykluczone, że pewne fragmenty biografii Piotra Jaroszewicza trzeba będzie skorygować. Czas pokaże, czy tak się stanie. Jednak pewien mój rozmówca, jeden z ministrów  w rządzie Piotra Jaroszewicza powiedział mi, że na wieść o jego dramatycznej śmierci powiedział do towarzyszących mu osób: „Zobaczycie, że nigdy nie wyjdą na jaw przyczyny śmierci Piotra”. Czas pokaże, czy miał rację. 

Mariusz Głuszko – „Piotr Jaroszewicz. 1909-1992”, Oficyna Wydawnicza Rytm, Warszawa 2021, str. 245, ISBN 978-83-7399-888-9

Kleopatra na lato

         Kleopatra, królowa Egiptu, kochanka Juliusza Cezara i Marka Antoniusza jest postacią może już trochę oklepaną, ale wakacyjną jeszcze porą lektura opowieści jej poświęconej jest jak najbardziej na miejscu. Ta podróż do starożytnego Rzymu wstrząsanego wewnętrznymi wojnami u schyłku Republiki i do Egiptu epoki ptolemejskiej jest przecież także opowieścią o polityce. A że w tamtych czasach na scenie politycznej pojawiały się triumwiraty, na które i we współczesnym życiu politycznym co jakiś czas pojawia się moda, więc można opowieść o Kleopatrze czytać także jako ponadczasową powieść o polityce, Ta współczesna od tej dawnej różni się tylko oprzyrządowaniem –  nie sztylet jest narzędziem walki, lecz ekran telewizora czy komputera, a także media społecznościowe. No a dawne, tradycyjne rzezie zastępują (często, choć nie zawsze) wojny hybrydowe. Główna bohaterka tej opowieści, ostatnia królowa hellenistycznego Egiptu, kobieta o nieprzeciętnej urodzie, inteligencji i ambicjach, polityk i strateg wojenny. Dziś powiedzielibyśmy: „polityczka” i strateżka? Jestem generalnie za feminatywami, ale nie zawsze brzmią one zgrabnie – „polityczka”, to kobieta zajmująca się polityką czy lekceważące określenie „małej” polityki? Hm, no właśnie.  Niezwykłe i dramatyczne losy Kleopatry, które spełniły się w przestrzeni krótkiego życia, pobudzają wyobraźnię artystów, reżyserów, historyków, pisarzy, no i widzów i czytelników, od ponad dwóch tysiącleci. Dość wspomnieć choćby tylko dramaty – Williama  Szekspira („Antoniusz i Kleopatra”) czy polskiego Cypriana Kamila Norwida („Kleopatra i Cezar”),  jak też kilka ekranizacji, z 1934, 1945 i  – najsłynniejszą i najbardziej okazałą inscenizacyjnie – z 1963 roku z Elisabeth Taylor w roli tytułowej. Co prawda wszystkie te ekranizacje mocno naznaczone były cechami  klasycznego kiczu i nie wzbogaciły kanonu najwybitniejszych artystycznie dzieł sztuki filmowej, ale ich walory wizualne, efektowność inscenizacji czyniły je atrakcyjnymi dla oczu i pożywką dla wyobraźni. Natomiast ciekawą artystycznie wersją opowieści o Kleopatrze i Cezarze była zrealizowana  w 1972 roku przez Jerzego Gruzę w Teatrze Telewizji sztuka „Cezar i Kleopatra” George’a Bernarda Shaw, z Magdaleną Zawadzką i Gustawem Holoubkiem. Sam natomiast Holoubek wyreżyserował tę sztukę, też w  telewizji, w roku 1956 z Kaliną Jędrusik w roli Kleopatry. Królowa Egiptu zdobyła wielką władzę, by na koniec stracić wszystko, lecz jej mit ciągle jest atrakcyjny, także jako mit seksualny.  Stała się figurą uwodzicielskiej siły, a słynne po dziś dzień są sceny jej pierwszego spotkania z Juliuszem Cezarem (48 r. p.n.e.) oraz samobójczej śmierci (30 r. p.n.e.) po bitwie pod Akcjum. Jaka była naprawdę? Jak wyglądał jej świat? Autor książki, Alberto Angela (ur. 1962), to  ceniony popularyzator wiedzy z zakresu dziejów życia na Ziemi (paleobiologii, prehistorii człowieka) oraz z zakresu historii starożytnej i historii sztuki, autor wielu książek i programów popularnonaukowych we włoskiej telewizji. Jego największym przebojem wydawniczym stał się „Jeden dzień w starożytnym Rzymie. Życie powszednie, tajemnice, ciekawostki” (2006), wydanie polskie ukazało się nakładem „Czytelnika” w 2016 i 2018 r.  Opublikował też m.in. „Imperium. Podróż po Cesarstwie Rzymskim śladem jednej monety”. O swojej bohaterce Alberto Angela napisał tak: „Z moich badań wyłonił się obraz niezwykle nowoczesnej kobiety, który bardzo różni się od tego, czego byśmy się spodziewali. I to właśnie jej „nowoczesność” pozwoliła Kleopatrze odegrać tak znaczącą rolę w historii starożytności”.

Alberto Angela – „Kleopatra. Królowa, która rzuciła wyzwanie Rzymowi i zdobyła wieczną sławę”, przekł. Tomasz Kwiecień, oprac. graf. Katarzyna Konior, „Czytelnik”, Warszawa 2021, str. 412, ISBN 978-83-0703500-0

Pamiętniki polskiej inteligentki

         Przed dwoma laty przedstawiłem pierwszy tom wspomnień Zofii z Odrowąż-Pieniążków Skąpskiej, opatrzony podtytułem „Wspomnienia galicyjskie” Odebrałem je jako bezcenny dokument pamiętnikarski życia polskiej inteligentki pochodzenia szlacheckiego, ukazanego na bogatym tle rzeczywistość czasów, w których przyszło jej żyć. Niedawno ukazał się tom drugi jej wspomnień.

         Przypomnijmy – Zofia Skąpska urodziła się 24 maja 1881 r. w Kaliszu, zmarła 14 sierpnia 1961 r. w Krakowie. Dzieciństwo spędziła w majątku Goszczyno i Krakowie, gdzie odebrała staranne wykształcenie (…) Napisała (…) wspomnienia, których, być może niezamierzonym przez Autorkę walorem, jest przedstawienie, poprzez koleje życia swojej rodziny, historii kraju i ukazanie uniwersalizmu losów narodu i kilku pokoleń inteligencji polskiej. W tomie drugim autorka przenosi nas teraz na Pomorze, gdzie w odrodzonej Polsce toczą się dalsze losy jej i najbliższych. Tłem są zarówno ważne wydarzenia o randze narodowej, jak i drobne, lecz barwne przypadki życia spędzanego na prowincji. Druga część tomu to zapis dramatycznych przeżyć rodziny podczas II wojny światowej i okupacji. W tym czasie autorka żyła w podkrakowskim majątku Hebdów.

         Wiesław Myśliwski napisał, że „pisarstwo Zofii Skąpskiej nabiera w tym tomie dodatkowych rumieńców, a historia Jej życia i życia Jej rodziny to niemal gotowy scenariusz na film czy serial obyczajowo-przygodowy. Barwne, soczyste postaci, zaskakujące losy bohaterów, a życie Autorki bogate w dramatyczne i zaskakujące zdarzenia…”

         „Po drugi tom wspomnień Zofii Skąpskiej sięgnąłem pełen uznania dla wartkości narracji i zdolności obserwacji Autorki, co zapamiętałem z tomu pierwszego – napisał Józef Hen – Historia jednej rodziny osnuta wokół historycznych przeżyć całego kraju to opowieść niemal uniwersalna o losie Polski i Polaków pierwszej połowy XX wieku. Bogate, ociekające faktami i zaskakującymi koligacjami przypisy stanowią dodatkowe tło opowieści, układają się w osobną, równoległą narrację o Polsce, której już nie ma”.  

         „Nostalgia za rodzinną Sądecczyzną konfrontuje się w drugim tomie wspomnień Zofii Skąpskiej z trudem rozpoczynania nowego życia na Pomorzu, w którym wszystko jest inne: pejzaże, ziemia, zapachy, ludzie, obyczaje. Drugi tom wspomnień Zofii Skąpskiej jest fascynującym zapisem niełatwej akceptacji tej inności i stworzenia w nowym miejscu swojej małej ojczyzny na dwie międzywojenne dekady” – tymi słowami polecił lekturę wspomnień Eustachy Rylski.

         Rafał Skąpski, wnuk autorki, a zarazem inicjator i pierwszy redaktor edycji napisał: „Matkę mego Ojca widziałem nie więcej niż dwa, trzy razy w życiu. Miałem wówczas lat kilka, Babcia odpowiednio więcej… Była więc osobą mało mi znaną i emocjonalnie dość odległą; tak poukładały się rodzinne losy. Ale wszystko się odmieniło, gdy okazało się, iż w zasadzie bez większego trudu potrafię odczytać dość specyficzny, zawiły charakter Jej pisma. A było co czytać i przepisywać; pozostawiła dwadzieścia jeden stukartkowych zeszytów zapisanych gęsto, trudno czytelnym pismem. Wspomnień obejmujących osiemdziesiąt lat życia, niemal dzień po dniu notowanych. Przepisując rękopis poznawałem nieznaną mi wcześniej Babcię, lepiej niż gdybym spędził z nią dzieciństwo. Poznawałem Jej myśli, marzenia i poglądy. Stawała mi się coraz bliższa z każdą przeczytaną i przepisaną stronicą. Dowiadywałem się o Jej dniu powszednim, o zajęciach domowych, dzieciństwie mego Ojca i jego rodzeństwa, o Jej pasjach społecznych, zamiłowaniach artystycznych, współpracy z prasą początkowo lwowską, później sądecką, krakowską, pomorską”.  Piszącemu te słowa nie pozostaje nic innego jak przyłączyć się do tych opinii. Naprawdę frapująca lektura.

Zofia z Odrowąż-Pieniążków Skąpska – „Dziwne jest serce kobiece”, tom 2, Wspomnienia z Pomorza i Hebdowa”,   Czytelnik, Warszawa 2021, str. 664, ISBN 978-83-07-03512-3

Polski statek szaleńców

         To wbrew pozorom tytułu nie jest historia polskiej polityki współczesnej. To rzecz o szaleństwie czyli chorobie psychicznej w najbardziej podstawowym sensie tego słowa. A dlaczego mowa o szaleństwie polskim? Dlatego, że choroby psychiczne miewają różną postać w różnych krajach i kulturach. Choroby czysto somatyczne (o ile w ogóle można mówić o takich w czystej postaci) są na ogół wszędzie – zasadniczo – takie same. Postać chorób psychicznych jest często naznaczona kulturowo, w zależności od kształtu i problemów danego społeczeństwa. Trochę inaczej może chorować psychicznie Francuz wychowany w kulturze, zasadniczo osadzonej w tradycjach oświeceniowego racjonalizmu, a trochę inaczej Polak, Rosjanin czy Niemiec. Nieco upraszczam, ale tylko dla rozjaśnienia wywodu o  bardzo trudnej dziedzinie, której poświęcone jest to potężne, objętościowo i erudycyjnie, studium. To co uderza przy lekturze pierwszych stron, to osobisty, ocierający się nawet o odrobinę ekshibicjonizmu ton autorki, a na pewno o jej nieprzeciętną wrażliwość, by nie rzec: nadwrażliwość. Jej dzieło, to nie chłodne studium, ale rodzaj przepełnionego namiętnościami eseju, choć naukowego. Autorka, Mira Marcinów, nie jest lekarką psychiatrą, lecz doktorką psychologii, filozofką, pisarką i tej perspektywy napisała swoje dzieło. Bartłomiej Dobroczyński z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego napisał o jej dziele: „Obłęd, szaleństwo, pomieszanie zmysłów to mroczne i budzące lęk aspekty ludzkiej kondycji, które potrafią nas także pociągać, uwodzić i intrygować. Niezwykła książka Miry Marcinów bezpiecznie prowadzi nas do wrót duchowego Hadesu, gdzie po przeżyciu katharsis zostajemy przywróceniu samym sobie. Pozwala nie tylko zapoznać się z niemal nieznaną, a przecież fascynującą przeszłością rodzimej psychopatologii, ale w niebanalny sposób przyczynia się także do wzrostu naszego samopoznania”.

Dlaczego choroba psychiczna jest dla wielu zjawiskiem tak fascynującym? Bo fascynująca jest inność i dziwność, to co odbiega od normy. Pokład statku szaleństwa jest krainą potworną, przerażającą. Autorka opowiada o psychiatrii polskiej XIX wieku, o jej historii intelektualnej, ideowej. Przedkłada nam studium melancholii pokazuje to na przykładach klinicznych przypadków. Specyfiką historii polskiego szaleństwa w XIX wieku jest „historią bezprecedensowej medykalizacji. Wiek XIX uznał prawo do choroby umysłowej, ale to wiek XX i XXI całkowicie utożsamił szalonego z „chorym na szaleństwo”. Polskie szaleństwo XIX wieku jest też bardzo naznaczone romantyzmem. Nieprzypadkowo Juliusz Słowacki jedną ze scen „Kordiana” pomieścił w „szpitalu wariatów”, a wątek „szpitala wariatów” jest też w „Nieboskiej komedii” Zygmunta Krasińskiego. „Historia polskiego szaleństwa” Miry Marcinów nie jest przeznaczona do szybkiej, pobieżnej lektury, ani do szybkiej recenzji. To dzieło do gruntownego, wielodniowego jeśli nie wielotygodniowego studiowania, jeśli kto ma siły i środki do tego. Bo to mierzenie się z zadaniem potężnym. Najsłynniejszy polski obraz o szaleństwie to „Melancholia” Jacka Malczewskiego.  Ona chyba najtrafniej oddaje klimat polskiego szaleństwa.

Mira Marcinów – „Historia polskiego szaleństwa”,  tom. 1, „Słońce wśród czarnego nieba. Studium melancholii”, Fundacja Terytoria Książki, Gdańsk 2021, str. 466, ISBN 978-83-7908-213-1

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko