Franciszek Czekierda – CHWILA OLIMPIJSKICH WSPOMNIEŃ

0
203

Olimpiada „Tokio 2020” rozpoczęła się z rocznym poślizgiem na skutek pandemii. Podobne przesunięcie w czasie wystąpiło podczas ostatnich mistrzostw w piłce nożnej „Euro 2020”. Przypadki te można by w pewnym sensie porównać do przesunięcia wizualnego w  fotografice zwanego paralaksą. Dokładniej polega ona na niezgodności widzenia fotografowanego obiektu między obiektywem aparatu, a jego wizjerem. Dzięki asocjacjom sportu i fotografii nasunęły mi się kolejne skojarzenia: sportu z filmem. Zanim jednak do nich przejdę, pozwolę sobie na chwilę wspomnień.

Przy okazji każdych igrzysk olimpijskich powracam sentymentalną myślą do mojej pierwszej olimpiady „Tokio 1964”, którą śledziłem z zapartym tchem jako dwunastoletni chłopak. Trwała ona w październiku, miesiącu o umiarkowanych temperaturach. Natomiast obecna olimpiada rozgrywana była w lipcu i sierpniu, w najgorętszych miesiącach, co zostało wymuszone przez wielkich sponsorów. Letnie upały i duża wilgotność powietrza w Tokio stały się przyczyną zasłabnięcia np. hiszpańskiej tenisistki Pauly Badosy, która w trakcie ćwierćfinałowego meczu z Czeszką Marketą Vondrousovą musiała opuścić kort na wózku inwalidzkim.

Uroczystość otwarcia igrzysk w 1964 roku, zamknięcia oraz niektóre konkurencje telewizja transmitowała bezpośrednio. Była to pierwsza olimpiada przekazywana przez satelitę na żywo i ostatnia z bieżnią żużlową na stadionie.  Od następnej olimpiady w Meksyku (1968) zawody lekkoatletyczne odbywały się już na nawierzchni z tartanu.

  Dobrze pamiętam starty lekkoatletów, które oglądałem z braćmi na czternastocalowym telewizorze marki turkus, nie muszę dodawać, że czarno-białym. Konkurencje równolegle rozgrywane lub mniej popularne były rejestrowane na taśmie filmowej. Puszki z taśmami transportowano samolotami do jednego miasta w Europie (nie pamiętam, czy to był Londyn, Frankfurt, czy Berlin Zachodni), skąd każda telewizja dostarczała je jak najszybciej do własnego studia sportowego. Wobec tego niektóre konkurencje, jak np. szermierka, gimnastyka, czy sporty wodne docierały z opóźnieniem.

Jako młody widz szczęśliwie trafiłem na szczytowe osiągnięcia naszych sportowców w lekkoatletyce i boksie. W latach 50. i 60. Polska była potęgą lekkoatletyczną. Dyscyplina ta wciąż jest uważana za królową sportu. Dziennikarze z Niemiec zachodnich nazwali nasz zespół polskim wunderteamem. Gwoli przypomnienia odnotuję kilka faktów. Od 1955 roku nasz zespół wygrywał z lekkoatletami innych krajów kilkanaście razy. Na Mistrzostwach Europy w Lekkoatletyce w Sztokholmie, w drugiej połowie sierpnia 1958 roku, nasi sportowcy zdobyli osiem złotych medali, dwa srebrne i dwa brązowe, zajmując drugie miejsce po ZSRR. Zostawili za sobą takie mocarstwa sportowe, jak Wielką Brytanię czy Niemiecką Republikę Federalną, nie wspomnę o Francji, czy Włochach, które wtedy ciągnęły się w europejskim ogonie lekkoatletycznym. W tym czasie popularne były tzw. mecze lekkoatletyczne między dwoma reprezentacjami państw, rywalizacja taka miała  również podtekst polityczny. Na początku sierpnia 1958 roku na stadionie X-lecia w Warszawie (gdzie stoi teraz Stadion Narodowy) rozegrany został mecz lekkoatletyczny między Stanami Zjednoczonymi i Polską. Przez dwa dni zmagania sportowe śledziło sto tysięcy widzów, była to najprawdopodobniej największa widownia na świecie oglądająca zawody lekkoatletyczne. W konkurencjach męskich wygrali Amerykanie, zaś w kobiecych Polki. W 1967 roku na Stadionie Śląskim rozegrany został mecz lekkoatletyczny między Polską i Związkiem Radzieckim. W dyscyplinach męskich wygrali sportowcy ZSRR, natomiast w kobiecych lepsze były Polki.

Po II wojnie światowej dużą popularnością cieszył się także boks amatorski (amatorski tylko z nazwy, bo naprawdę wyczynowy sport w PRL-u był zawodowy, lecz słowa tego w sporcie nie wolno było oficjalnie używać). W tych latach nasi pięściarze odnosili znaczące sukcesy na międzynarodowych ringach. Należy także wspomnieć o sportach motorowych, które rozgrzewały emocje rodaków głównie dzięki sukcesom rajdowym Sobiesława Zasady.

Powrócę teraz do wspomnianych skojarzeń polskiego sportu z filmem. Na fali sportowych sukcesów powstało sporo, jak na naszą kinematografię, filmów fabularnych. Skupię się na najważniejszych tytułach. Mąż swojej żony (1960), komedia Stanisława Barei przedstawiająca perypetie zdolnego kompozytora (Bronisław Pawlik), którego kariera została przyćmiona przez popularną żonę-biegaczkę (Aleksandra Zawieruszanka). W filmie tym lekkoatletyka jest główną osią, wokół której kręci się intryga. Był to debiut fabularny Barei zdany celująco. Kolejny obraz: Jutro Meksyk (1965) w reżyserii Aleksandra Ścibora-Rylskiego, który jako jeden z niewielu polskich scenarzystów stanął za kamerą. Dramat opowiadał historię zdyskwalifikowanego trenera (Zbigniew Cybulski). Po utracie uprawnień trenerskich w dyscyplinie skoków do wody, szkoli on na prowincji – z perturbacjami, ale i z sukcesem – amatorkę (Joanna Szczerbic). Niestety film był dość nudny mimo dobrej kreacji Cybulskiego. Trzecia fabuła to Jowita (1967) Janusza Morgensterna, na podstawie powieści Disneyland Stanisława Dygata. Lekkoatletyka odgrywa w nim istotną rolę, choć jest pretekstem dla konstrukcji anegdoty. Bohater Marek Arens (Daniel Olbrychski), znany biegacz średniodystansowy, poszukuje miłości, a raczej własnej tożsamości. Tajemniczą Jowitę gra Barbara Kwiatkowska, zaś trenera Zbigniew Cybulski. Film wywarł na mnie spore wrażenie, dzięki niemu przeczytałem kilkakrotnie Disneyland, który uważam za jedną z najlepszych powieści Dygata (prawdę powiedziawszy nie ma on na swoim koncie złej książki). W 1967 roku Julian Dziedzina zrealizował film Bokser, w rolach głównych wystąpili Daniel Olbrychski i Leszek Drogosz. Ten ostatni, znakomity pięściarz, zwany czarodziejem ringu, okazał się też dobrym aktorem (Drogosz nie pojechał w 1964 roku do Tokio na olimpiadę, gdyż trener Feliks Stamm postawił na  młodszego Mariana Kasprzyka, co spotkało się z falą krytyki. Po powrocie z igrzysk ze złotym medalem, Kasprzyk udowodnił, kto był najlepszym polskim trenerem. Dziedzina przedstawił rogate życie sportowca pełne sukcesów i upadków. Bohdan Tomaszewski i Jerzy Suszko napisali scenariusz bazujący na przeżyciach właśnie Mariana Kasprzyka, który za bójkę został aresztowany i zdyskwalifikowany, jednak przed wyjazdem do Tokio cofnięto mu karę. W scenach bokserskich Olbrychski walczył sam, gdyż w liceum uczęszczał na zajęcia boksu, a przed zdjęciami (oraz w ich trakcie) trenował go Drogosz. Epizody boksu występują także w filmie Walkower (1965) Jerzego Skolimowskiego, on też wystąpił w głównej roli. Wśród filmów poświęconych sportom motorowym lub wykorzystujących takie wątki są m.in. groteska fantastyczna Przekładaniec (1968) Andrzeja Wajdy według scenariusza Stanisława Lema, w roli głównej wystąpił Bogumił Kobiela; dramat Czekam w Monte Carlo (1969), w reżyserii Juliana Dziedziny, role główne zagrali Stanisław Zaczyk i Andrzej Kopiczyński oraz komediaw reżyserii Andrzeja Konica Motodrama (1971), w której głównym odtwórcą był Jacek Fedorowicz. W 1969 roku powstał Znicz olimpijski (premiera 1970) w reżyserii Lecha Lorentowicza, lecz opowieść ta nie dotyczyła współczesnego sportu. Historia została oparta na przeżyciach narciarzy Stanisława Marusarza, Heleny Marusarzówny i Bronisława Czecha, którzy podczas niemieckiej okupacji byli łącznikami między Polską a Węgrami. Tyle korelacji świata sportu z filmem fabularnym. Nie wspominam tu o późniejszych filmach fabularnych i filmach dokumentalnych poświęconych sportowi, których jest mnóstwo.

Powrócę teraz do olimpiady tokijskiej w 1964 roku. Przed rozpoczęciem igrzysk dyskutowano o szansach medalowych naszych sportowców. Pamiętam, jak mówiono o Edwardzie Czerniku i Januszu Sidle. Pierwszy był rekordzistą Polski w skoku wzwyż z wynikiem 2,20 m, lecz krótko przed wyjazdem do Japonii zachorował na żółtaczkę. W Tokio musiał odbyć kwarantannę. Po chorobie i serii zastrzyków Czernik skakał w konkursie, ale osłabiony nie był w stanie walczyć o medal. Natomiast Janusz Sidło ze srebrnym krążkiem na igrzyskach w Melbourne (1956) był typowany na faworyta. Na australijskich igrzyskach Polski oszczepnik do czwartej serii rzutów był potencjalnym złotym medalistą, bowiem od początku prowadził w konkursie. Sidło obserwując konkurentów zauważył, że Norweg Egil Danielson znajdujący się w końcówce stawki, męczył się podczas swoich prób i z trudem wszedł do finału. Polak zaproponował mu więc swój oszczep. Norweg pożyczonym oszczepem oddał najdłuższy rzut zdobywając złoty medal. Czy stało się to dzięki oszczepowi Sidły? Pytanie musi pozostać bez odpowiedzi. W Tokio sytuacja w rzucie oszczepem była podobna do tej z Melbourne. Janusz Sidło po pierwszej serii rzutów znajdował się w czołówce, ale ostatecznie w finale spadł na czwarte miejsce. Wracając do wcześniejszego startu Janusza Sidły na igrzyskach w Rzymie (1960), nasz oszczepnik w eliminacjach rzucił najdalej (85,14 m), natomiast w finale z wynikiem 76,46 m zajął ósme miejsce. Jak widać pech towarzyszył temu sportowcowi na wszystkich olimpiadach z jego udziałem.

Najwięcej radości podczas tokijskich igrzysk w 1964 roku dostarczyły mi sportsmenki. Na krótko przed olimpiadą objawiły się dwie wybitnie uzdolnione nastoletnie biegaczki: Irena Kirszenstein (później Szewińska) i Ewa Kłobukowska. Ich forma rosła z miesiąca na miesiąc. Trener Andrzej Piotrowski włączył je w 1963 roku do kadry poddając wyczerpującemu treningowi. Do Tokio poleciało sześć zawodniczek kandydujących do sztafety 4 x 100 m. Po ostatnim treningu w przeddzień startu wybrał cztery najszybsze: Teresę Ciepły, Irenę Kirszenstein, Halinę Górecką i Ewę Kłobukowską. W finałowym biegu dziewczyny sensacyjnie wygrały złoto pokonując sztafetę Amerykanek. Ewa Kłobukowska wcześniej w biegu na 100 m zdobyła brązowy medal (biegła na najgorszym, zawsze „zaoranym”, pierwszym torze), Irena Kirszenstein wywalczyła ponadto srebro w biegu na 200 m i w skoku w dal (wróżono jej, że będzie pierwszą kobietą, która przekroczy granicę 7 metrów, co się nie spełniło), natomiast Teresa Ciepły zdobyła srebrny medal w biegu na 80 m przez płotki. Pięć lekkoatletek zdobyło pięć medali.

Należy dodać, że mężczyźni w biegach również spisali się ponad oczekiwania kibiców i znawców sportu. W sztafecie 4 x 100 m mężczyzn Polacy w składzie: Andrzej Zieliński, Marian Foik, Marian Dudziak i Wiesław Maniak, zdobyli srebrny medal, co było wielkim sukcesem. Zostawili za sobą m.in. Francuzów, Jamajczyków, Rosjan i Anglików. Najszybszym białym człowiekiem na olimpiadzie okazał się Wiesław Maniak zajmując w biegu na setkę czwarte miejsce (w eliminacjach uzyskał wynik 10,1 sek.). Natomiast Andrzej Badeński w biegu na 400 m wywalczył brązowy medal. Dobrze pamiętam jego wspaniałą walkę na ostatnich metrach, gdy odpierał atak Anglika Brightwella, którego wyprzedził o 0,1 sekundy. Istotny szczegół: Badeński miał 173 cm wzrostu, co na tym dystansie skazywało go z góry na porażkę ze znacznie wyższymi zawodnikami. Był jednak szybki, wytrzymały i waleczny. Żaden z polskich czterystumetrowców nie zdobył medalu olimpijskiego na tym dystansie. I nie wiem, czy kiedykolwiek zdobędzie. Kolejnym wielkim lekkoatletą był Józef Szmidt, trójskoczek. Przed wyjazdem na igrzyska miał problem z kolanem, leżał w szpitalu, lecz kuracja niewiele pomogła. Na olimpiadzie skakał z bólem. Mimo dolegliwości zdobył złoto. Cztery lata wcześniej w Rzymie również był na najwyższym podium. Był pierwszym Polakiem, który obronił tytuł mistrza olimpijskiego i pierwszym trójskoczkiem, który pokonał 17 m (w 1960 roku – 17,03 m).

Z kronikarskiego obowiązku przypomnę, że podczas tej olimpiady wywalczyliśmy jeszcze trzy złote medale w boksie (Jerzy Kulej, Zdzisław Grudzień i wspomniany już Marian Kasprzyk), we florecie (Egon Franke na którego nikt nie liczył, ponieważ pojechał na igrzyska jako rezerwowy) oraz w podnoszeniu ciężarów (Waldemar Baszanowski). Polacy zdobyli 23 medale, w tym siedem w kolorze złotym, najwięcej w dotychczasowych startach olimpijskich. W klasyfikacji państw uplasowaliśmy się na siódmym miejscu.

Ciekawostką związaną z czasem trwania tokijskiej olimpiady było usunięcie w dniu 14 października ze stanowiska pierwszego sekretarza Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego Nikity Chruszczowa. Nowym przywódcą ZSRR został Leonid Breżniew, który dokonując cichego przewrotu wykazał się sprytem, bowiem oczy całego świata były w tym czasie skupione na rozgrywających się igrzyskach. Chruszczow po ośmiu latach rządzenia został zmuszony do pójścia w odstawkę.

Po upływie wielu lat wciąż mam w pamięci atmosferę tokijskiej olimpiady z 1964 roku, specyficzny szum stadionu, czerwoną żużlową bieżnię, nieustanne niskie ukłony japońskiej obsługi technicznej, ostatnią transmisję z zamknięcia igrzysk z napisami na wielkim ekranie „Sayonara Tokyo, Wellcome Mexico ’68” oraz głosy komentatorów Bohdana Tomaszewskiego, Ryszarda Dyi (nie przepadałem za nim), Jerzego Zmarzlika (wielki znawca boksu), czy Stefana Rzeszota. I wryły się w moją pamięć irytujące plansze telewizyjne, gdy z powodów technicznych pojawiały się przerwy w transmisjach: Przepraszamy za usterki, Usterki poza granicami kraju, Przerwa na łączach, Za chwilę dalszy ciąg programu itd., itp.

Franciszek Czekierda

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko