Z Jerzym Harasymowiczem spotkałem się ostatnio grudniu 1998 roku, gdy razem uczestniczyliśmy w Nagłowicach na imprezie literackiej podsumowującej wyniki I Ogólnopolskiego Konkursu im. Mikołaja Reja. Zostałem wtedy laureatem I Nagrody za powieść „Wolna miłość”, a Harasymowicz miał uświetnić uroczystość. Ówczesny i obecny prezes kieleckiego oddziału ZLP, niezmordowany do dzisiaj w swojej aktywności Stanisław Nyczaj, zadzwonił do mnie z zapytaniem, czy nie mógłbym przywieźć Mistrza z Krakowa do Nagłowic, a później do Kielc. Przystałem z radością i zaciekawieniem, bo to była szczególna okazja, żeby zetknąć się z legendarnym poetą. Nie był wprawdzie moim idolem, bo w tamtym czasie interesowała mnie głównie awangarda i najogólniej mówiąc literatura kreacyjna. Najbardziej „kręciło” mnie dwóch panów „G”. W kolejności alfabetycznej: Allen Ginsberg i Witold Gombrowicz.
Gdy wszedłem do mieszkania przy ul. Meissnera, na szafie w przedpokoju zobaczyłem czającego się, ogromnego kota. Harasymowicz przywitał się ze mną i chyba dojrzał nutę przerażenia w moich oczach, bo powiedział uspokajająco: Niech pan się go nie obawia, on nie zrobi panu niczego złego, jeśli nie będzie pan o nim myślał jak o przedmiocie… To nie jest jakiś tam kot, ale żywa osoba…
Te słowa sprawiły, że starałem się myśleć o tej zjeżonej osobie nadzwyczaj pozytywnie i nawet uśmiechnąłem się rozbrajająco. Chyba pan Kot to odczuł, bo przeciągnął się, zwinął w kłębek i po prostu zasnął… W czasie podróży do Nagłowic rozmawialiśmy niewiele, wyrywkowo, trochę, jak to się mówi, o życiu, albo na tematy ogólnoliterackie. Moja żona Basia siedziała na pierwszym siedzeniu, Harasymowicz na tylnym, od czasu do czasu przysypiał. Jak się później okazało, był już poważnie chory i łatwo się męczył.
Spotkanie w Nagłowicach miało typowy przebieg: wypowiedzi organizatorów, jurorów i prezentacja fragmentów nagrodzonych książek. Po przeczytaniu maleńkiego kawałka mojej prozy coś mnie podkusiło i dla urozmaicenia wyrecytowałem mój wiersz dedykowany Basi pt. Zaczął się nowy dzień. Zapamiętałem, że słuchał go z uwagą. Po prezentacji podszedł do mnie i pogratulował… wiersza… Powiedział: Proza to jest proza, ale przyszłość literatury to poezja. Niech pan pisze wiersze.
Byłem zaskoczony, powiedziałem coś w tym stylu, że nie bardzo wierzę w moją poezję. Ostro zaoponował: Czego pan chce, to był bardzo dobry wiersz. Wszystko jak potrzeba. Obraz, metafora…
Jeszcze tego samego dnia zobaczyłem go w akcji, czytającego swoje utwory na spotkaniu autorskim w Muzeum Zegarów w Jędrzejowie. Sala była pełna, Harasymowicz czytał wolno, lekko sepleniąc. Jednak jego głos i to zanurzenie całym sobą w słowie sprawiało, że ludzie słuchali go w ogromnej ciszy i skupieniu… Gdy skończył, rozległy się owacyjne brawa i poetę poproszono o bis. Przeczytał jeszcze kilka wierszy, w tym dwa na życzenie publiczności. Pewnie to spotkanie przedłużyłoby się jeszcze, gdyby nie skończył się wyznaczony czas…
Na drugi dzień mieliśmy spotkania w kieleckich, sąsiadujących szkołach. Moje trwało prawie dwie godziny i pewnie przeciągnęłoby się znacznie dłużej, bo młodzi wciąż zadawali mi pytania i nawiązał się między nami niezły dialog. Spojrzałem jednak na zegarek i podziękowałem im za tak żywe przyjęcie, bo nie chciałem dopuścić do sytuacji, żeby Mistrz czekał na mnie, jeśliby się okazało, że jest już po. Gdy wyszedłem z budynku szkoły, stał obok samochodu na parkingu.
– Długo pan czeka? – zapytałem z nutą zaniepokojenia, bo nie do zniesienia stała się myśl, że mogłem przecież skończyć wcześniej.
– Niech pan nie robi sobie wyrzutów. Skróciłem to spotkanie, bo nie lubię, gdy ktoś na mnie czeka…
– Wie pan, ja też. – odetchnąłem z wyraźną ulgą.
W jego oczach zapaliły się przyjazne iskry. Zaprosiłem go na obiad do domu mojej teściowej Jadzi, podobnie jak Basia, polonistki. Była niezwykle poruszona, jak nam później powiedziała, wizytą tak wielkiego poety.
Na obiad jedliśmy naleśniki, którymi się zajadał, podobnie jak dwanaście lat wcześniej Allen Ginsberg plackami ziemniaczanymi. Muszę przyznać, że naleśniki i placki ziemniaczane, to były specialite de la maison Mamy Jadzi. Ich smak pozostawał na podniebieniu jak dobry wiersz. Rozmawialiśmy potem długo, bardzo ciepło i serdecznie. Zapytałem go, kiedy najbardziej lubi pisać, bo moja ulubiona pora to świt. Uśmiechnął i pokręcił z dezaprobatą głową, jakby chciał się odżegnać od tak barbarzyńskiego czasu. Wyznał, że zdecydowanie czuje się sową i z reguły zaczyna pisanie około północy. Już w piżamie siada na łóżku z deską na kolanach. Wiersze zapisuje na luźnych kartkach – zazwyczaj jest ich kilka, kilkanaście, a czasem nawet więcej. Gdy zauważył moje zdumione spojrzenie, natychmiast wyjaśnił:
– Rano przeglądam te zapiski i w większości wyrzucam do kosza… Litować się można nad ludźmi, nad płaczącym kotem, ale słabe wiersze wymagają bezwzględnie karzącej ręki…
Jak przystało na poetów, wymieniliśmy się książkami. Ja poczęstowałem go pachnącym jeszcze drukiem „Przenikaniem” (1998), o on mnie swoją „Miłością w górach” (1997).
Po kilku dniach, będąc już w Krakowie, zadzwoniłem i zaprosiłem go do naszego Teatru Promocji Poezji na ul. Kanoniczą 1 (gdzie realizowałem wówczas Turnieje Czytania Własnego Wiersza), bo kiedy zagłębiłem się w jego wiersze, to zaskoczyło mnie, że nie jest, jak sądziłem, jedynie perfekcyjnym piewcą natury i urody życia. Jego teksty pulsowały żywą energią, kunsztownym rytmem i brzmiały porywająco. Była w nich dynamika, przestrzeń i szczególna subtelność w opisywaniu uczuć. I to przenikanie się wzajemne człowieka i natury przypominające nieco świat Leśmiana, ale zdecydowanie swoiste i nie do podrobienia. I to wszystko na granicy abstrakcjonizmu i kreacyjności. Taka poezja może stać się duchowym pokarmem i szkołą myślenia, nawet jeśli jej bohaterem bywa tak skromny gość jak muchomor.
Wstępnie zgodził się jurorować w moim konkursie, ale już, niestety, nie zdążył… Jego prochy, tak jak sobie życzył, rozsypano nad Bieszczadami. Na Przełęczy Wyżnej pod Połoniną Wetlińską stanął pomnik upamiętniający jego postać, autorstwa Piotra Potoczki, a w Krakowie, na bramie Cmentarza Salwatorskiego w Krakowie wmurowano poświęconą mu pamiątkowa tablicę.
A ja i Basia, pogrążyliśmy się w „Miłości w górach”, a później w zakupionym świeżo „Wyborze liryków” (1999).
JERZY HARYSYMOWICZ (1933 – 1999)
Z tomu: „Miłość w górach” (1997)
Spacer nad brzegiem jeziora
Z dna dolin coraz wyżej
Góry ciągnęły welon sadów
Za zasłoną lecących płatków
Twarz Twoją ledwo widziałem
I mówiłaś że to chyba sen
Pnie się jak powój na ganek
Jak żaglowiec kołysał się na jeziorze dzień
Naszej wiosny trzepotał żagiel
Płacz rybitwy. Wspomnienie
Kładka na linach jaskółek poręcz w niebo
ubrany w chabrów spłowiały drelich
jeszcze nie mam dwudziestu lat
ktoś wybiera z rzeki srebrne wieże
w kobiecie otwiera się kielich zmierzchu
płacz rybitwy brodzącej w chmurach kamieńca łoskot
od chłodu gwiazd jej usta pierzchną
Wilga
Wilga ma złotą skrzynię
jak czarny kubrak narzuciła skrzydła
Liściasty flet usypia buki stare
Światło szczebiocze i śpiewa
nad wiosennym jarem
Lecz to dzwoni tylko powietrze
po ptaku
Wgłębi lasu
W głębi lasu rozpinałem jej kubrak czarny
Zapinany na kielich konwalii
Zioła patrzyły ze zdumieniem
na rękach ją niosłem
całując brzuch
mały i śniady jak dłoń
Który urodził ten czerwcowy dzień
długi jak jej suknia
Czarny namiot
Ustawiony w górach
czarny namiot jej włosów
w którym leżę cały dzień
nigdzie nie wychodząc
Wiedzione instynktem
jej ręce jak małe zwierzęta
chodzą znanymi od wieków
ścieżkami miłości
Dalekie światełka Baligrodu
czy drzewka w jej rekach
kwitnące
Z jej pępka
wyleciał szpak
usiadł na jodły skraju
Czarny namiot włosów
wzbija się nad góry
porywa ciało
Baligród, maj 86
Topola z koszami
Rano za oknem
topola niesie jemioły
zielone
kosze grzechów
Patrzymy na siebie
patrzymy
trzeba dołożyć koszyk
Tak!
Tak!
I dokładamy
I brakuje koszyków
wyplatanych
z rąk
z nóg
naszych
I brakuje nocy
i świtu
Droga
Wspominam liście
które sypią się i sypią
z błękitu
Wspominam dziuple
gdzie spała futrzana baśń
Wspominam stertę liści
w której zasnęła młodość
tak mocno że zbudziła się
za tydzień
Zapach liści szedł mi do głowy
jak wino
Wspominam dziewczyny
które schowały się za drzewem
już na dobre
Wspominam góry
które zostały beze mnie
jak opuszczony dom
z wstawionymi szybami
ze szronu
Wspominam młodość
która została już na wieki
daleko stąd
W bukowym lesie
***
Kiedy jak buki na mróz serce mi pęknie
połóżcie mnie na wóz w widokiem na Bieszczady
na wielki pożar gór na wielką jesień
którą sam roznieciłem pisaniem
Niech ten wóz sam jedzie w zawieję liści
Niech tam na wieki zostanie
Z tomu „Mit o świętym Jerzym” (1960)
Muchomor
Onegdaj
spotkałem muchomora
rudy
w turystycznym stroju
w pumpach
niósł pod pachą
gazetę artystów
panie rzekł
odkąd nie występuję
w sztuczkach
granych przez karzełków
a zajmuję się
opracowaniem
rozkładu jazdy
hub latających
sztuka moja
jest niezrozumiana
mówią
takich trujących facetów
jak muchomor
należy kopać
a czy ja
panie
jestem do żarcia
ja jestem
abstrakcja