Trwałość rafy
Kiedy odchodzi człowiek, świat zmienia się i nic nie pozostaje już takie, jak przedtem. Gdy ubywa poety, zmienia się cała konfiguracja powiązań i kontekstów, nie tylko przecież środowiskowych.
Taka myśl, nieodkrywcza rzecz jasna, kołacze się w sercu, gdy 7 marca br. przyjąłem wiadomość o odejściu Jacka Łukasiewicza… Poza tym, jak zawsze w takich okolicznościach, zdumiewa mnie pozorna normalność tej „przemienionej” rzeczywistości. Oto bowiem – podobnie jak w „Piosence o końcu świata” Miłosza – „kobiety idą polem pod parasolkami, pijak zasypia na brzegu trawnika”… A zatem wszystko bez zmian, życie toczy się utartymi koleinami, choć jest wszak składnikiem, zwiastunem i oznaką jednocześnie – końca świata. Tyle że bez trąb i jeźdźców apokaliptycznych.
Jacek Łukasiewicz – poeta, szkolny przyjaciel Stanisława Grochowiaka, admirator jego twórczości… Wpisuje się w bogatą mozaikę poezji „szkoły wrocławskiej”, jeśli taka w ogóle istnieje. Jeżeli tak, to jej patronem byłby Rafał Wojaczek, a potem cała rzesza innych, wyrazistych osobowości, by wymienić tylko kilka z nich – Mariannę Bocian, Janusza Stycznia, Bogusława Kierca, Urszulę Małgorzatę Benkę… Wszyscy oni w swej powadze tworzenia wykraczający poza ramy wiersza, owiani legendą i swoistym, środowiskowym mitem.
Ale Jacek Łukasiewicz ta także – na co dzień może przede wszystkim – akademik, profesor, wykładowca z ogromnym erudycyjnym zapleczem. Takim go pamiętam. A pamięć potrzebuje znaków, czasem dosłownych przedmiotów. W wypadku ludzi pióra będą to książki. Najlepiej zatem, jeśli są blisko, pod ręką. „Rytm, czyli powinność” – zbiór recenzji, „Mickiewicz” i tomiki poetyckie: „Zabawy zimowe”, „Podróże”, „Album”, „Czas nie dopełniony” – większość opatrzona osobistymi dedykacjami autora. To okazuje się tak ważne, by te „znaki” mieć przy sobie, by można było otworzyć chociażby „Podróże” i w tych smutniejszych momentach przypomnieć, że Umarłym bije niesłyszalny dzwon / nocą, gdy drzewa są z szarego światła… / I ciemnej wodzie daje ciemny ton, / i wszystko gmatwa. (wiersz „Poeci”).
Jeśli traktować uprawianie poezji (a zatem zarówno jej pisanie, jak i czytanie) jako narzędzie poznawania siebie i otaczającego nas świata (a głęboko wierzę, że tak właśnie jest), to twórczość poetycka Jacka Łukasiewicza pozwala nam poznawać ważne sprawy, w tym te najważniejsze, dotykające eschatologii.
Z Jackiem Łukasiewiczem wiąże się parę wspomnień, będących echem osobistych spotkań, jakże zresztą sporadycznych. Około dwadzieścia lat temu był także u mnie w domu. Kiedy indziej spotkałem go we wrocławskim Teatrze Współczesnym. Tu przypomina się pewna anegdota. W czasie antraktu byłem tak zaskoczony miłym spotkaniem, że dość niefrasobliwie zawołałem: „Nie spodziewałem się tutaj pana spotkać!”. Profesor ze stoickim spokojem odpowiedział: „Wie pan, czasem bywam w teatrze”. To taki smaczny epizod, który teraz przywołuję z niemałym wzruszeniem.
Piszę te słowa tuż po 22. Międzynarodowym Dniu Poezji. W tym roku jakże szczególnym, naznaczonym kolejną stratą. Tegoż bowiem dnia odszedł Adam Zagajewski. O przeżywaniu żałoby wyraził się kiedyś tak: „Pierwszy moment żałoby, zaraz po otrzymaniu wiadomości o zgonie bliskiej nam osoby, jest czymś straszliwym. To nawet nie jest jeszcze żałoba, to ból i bunt w stanie czystym, a słowo żałoba już zawiera w sobie pierwiastek rezygnacji, paktowania z tym, co się stało. Lecz w pierwszym momencie nie ma jeszcze słów, nie ma zgody, nie ma rezygnacji. Jest tak, jakby otworzyła się dziura w istnieniu. To jest trzęsienie ziemi otwierające przepaść. Moment płaczu i wściekłości, kiedy Logos jest bezradny. Logos dyskretnie odsuwa się na bok. Potem ta szczelina powoli, stopniowo zamyka się i zaczyna się długotrwały proces żałoby, zaczynamy ostrożnie chodzić po kładce nad rozpadliną; z czasem blizna zmienia kolor i prawie upodabnia się do zdrowej skóry. Są jednak śmierci, z którymi nie można się pogodzić”.
Bo tak też jest. Z odchodzeniem poetów pogodzić się nie da. Stąd nadal żyją w swoich wierszach, w swoich książkach. Maria Kuncewiczowa w „Listach do Jerzego” – książce napisanej do cienia swego męża i wydanej przez Instytut Wydawniczy „Pax” w 1988 r., wspomina o nieustannym trwaniu, o formach, które się ciągle przemieniają. Tak też w istocie to się przedstawia, lecz do tego potrzeba kogoś, kto będzie do dialogu gotowy, kto podejmie próbę zmierzenia się z tekstem poetyckim i – w jakimś sensie – towarzyszenia autorowi stąpając po śladach, jakie zostawił.
Jacek Łukasiewicz zdawał sobie z tego w pełni sprawę. To czasem takie poetyckie intuicje, cokolwiek to znaczy. Sięgam po wydane w 1968 r. „Zabawy zimowe”. Zatrzymując się przy wierszu „Życie” trudno nie doznać przedziwnego uczucia, że oto odkrywamy – wraz z autorem – sedno rzeczy: Życie przeszło na drugą stronę karty. / Ta, która leży przede mną jest biała, / jak śnieg szeroki i przewiewny, / jak myśl opuszczona przez sny. // Życie przeszło na drugą stronę karty. / Nie robię nic, by to zmienić. / A ta strona karty nie jest zdolna / odwrócić się o własnych siłach.
Jeśli wiele spraw jest tajemnicą, a są wśród nich te najważniejsze (człowiek, życie, śmierć, bliskość z innymi, lęk przed nią itp. – można by tak w nieskończoność), to rolą poety jest próba zbliżenia się do jej odsłonięcia, lecz bez aspiracji całkowitego wyjaśnienia tego, co zakryte. To jest właśnie zgodne z naturą poezji i jednocześnie jest jej przywilejem.
Gdy obserwuję ruch wydawniczy, jego ilościowe rozpasanie, przypominają mi się opinie, jakie pod koniec życia formułował Tadeusz Różewicz. Jego zdaniem poeta im mniej ma do powiedzenia, tym lepiej. Ważenie słów, werbalny minimalizm, to ideał, do którego dojrzały twórca dochodzi. Justyna Sobolewska („Polityka”, nr 1-2/2021) stwierdza, że „Różewicz wiele razy pisał o tęsknocie za milczeniem (takim jak u Wittgensteina), za poezją bezsłowną”.
Dziś wiersze może pisać każdy, wydawać – niestety – też. Uśmiercanie poezji ma miejsce w najlepsze, paradoksalnie postępujące wraz z rosnącą ilością jakoby poetyckich wydawnictw. A przecież Jacek Łukasiewicz sekundował wielu autorom, często młodym, z których być może niewielu na to zasługiwało. Taki jednak był w tej swojej niepoprawnej życzliwości, wspartej akademicką troską profesora – wychowawcy. Już dawno bowiem napisał: To są poeci, a może ich śmierć jest dla nas / wyrwaniem serca bez żadnej protezy (z tomu „Podróże”).
Mędrcy i prawdziwi artyści nigdy nie odchodzą zupełnie. Ślad, jaki odciskają, nie zostaje zatarty pomimo upływu czasu i burz, które ów czas przynosi. To jak tytułowa rafa z opowiadania Jana Józefa Szczepańskiego – trwały wapienny budulec nowych kształtów: „Przerabiamy materię, wznosimy – warstwa po warstwie – tajemnicze budowle, z których galerii i komnat czas wypłukuje nieczystości naszego organicznego życia. Rośnie nieustannie rafa naszych tworów – domów, pałaców, świątyń, stołów, łóżek, obrazów, naczyń, pomników, maszyn. Z trwałości rafy, która kruszy się i wietrzeje z powolnością przypominającą erozję górskich łańcuchów, czerpiemy otuchę, zagrożoną nieustannie poczuciem znikomości naszych miękkich ciał i myśli”.
Wszyscy jesteśmy poddani przemijaniu. Ta prawda aż kłuje w oczy swoją oczywistością. A jednak warto ją od czasu do czasu powtórzyć. To takie współczesne memento mori. Stąd przekonanie o ocalającym potencjale sztuki i literatury wydaje się być jedynym ratunkiem. Wobec odchodzenia, czując egzystencjalną bezradność, warto sobie przypomnieć (niezależnie przecież od osobistego światopoglądu) ewangeliczną prawdę, że ziarno musi obumrzeć, by wydać owoc.
A przecież kiedy odchodzi człowiek, świat zmienia się i nic nie pozostaje już takie, jak przedtem. Gdy ubywa poety, zmienia się cała konfiguracja powiązań i kontekstów. Po prostu następuje koniec świata takiego, jaki znaliśmy jeszcze wczoraj.
Ryszard Biberstajn