Franciszek Czekierda – SZYMBORSKA NA WYRYWKI

1
635
Franciszek Czekierda

Opowieść pt.: SZYMBORSKA NA WYRYWKI składa się z dwóch opowiadań, pierwsze – prezentowane poniżej – to Początek i koniec, czyli debiut i donos, zaś drugie, które zostanie opublikowane za dwa tygodnie, będzie nosić tytuł  Kulisy literackiej Nagrody Nobla za rok 1996. Kulisy… to relacja z posiedzeń królewskiej Akademii Szwedzkiej przyznającej Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury (kiedy otrzymała ją polska poetka) na podstawie utajnionych protokołów z zebrań akademii, do których udało mi się dotrzeć. Zapowiada się prawdziwa bomba…

1. POCZĄTEK I KONIEC, CZYLI DEBIUT I DONOS


– Teraz przejdźmy do wierszy – powiedział energicznie Adam Włodek, dwudziestotrzyletni poeta kierujący Walką, cotygodniowym dodatkiem literacko-społecznym krakowskiego Dziennika Polskiego. – Mamy coś interesującego w tym stosie korespondencji? – zwrócił się do starszego o pokolenie Witolda Zechentera, który tuż przed posiedzeniem kolegium redakcyjnego zasypał stół kilkudziesięcioma listami. Miał już zabrać głos, gdy niespodziewanie uprzedził go redaktor Tadeusz Jęczalik, kolega szkolny Włodka.
– Niejaka Szymborska wyróżnia się na tle pozostałych amatorów – powiedział.
Zechenter spojrzał zniesmaczony na młodego dziennikarza, któremu obce były zasady dobrego wychowania. Jednak w kwestii oceny poetki, przyznał mu w duchu rację.
 – Czytałeś? – upewnił się Włodek spoglądając podejrzliwie na Jęczalika.
 – Jest parę sformułowań całkiem zgrabnych i niebanalnych, lecz giną one w potoku gadulstwa.
 – Zgadzam się z drugą częścią twego zdania. Te wiersze nie wyróżniają się niczym nadzwyczajnym. Nie widzę możliwości wykorzystania żadnego z nich. Są tasiemcowe i słabe – stwierdził apodyktycznie Włodek.
– Słabe to zbyt mocne słowo – zaprotestował Jęczalik. – W jednym dostrzegłem coś interesującego.
– Odrzucamy – rzekł kategorycznym tonem Adam Włodek ignorując uwagi kolegi. – Znajdziemy ciekawsze rzeczy. Chętni czekają w kolejce – wskazał otwartą dłonią na leżący plik listów. – Nie możemy sobie pozwolić na drukowanie grafomanii, bo Putrament zlikwiduje  nam Walkę.
– To nie jest grafomania – oburzył się milczący dotąd Witold Zechenter. – Jeden jest przyzwoity. Widzę tu błysk iskry bożej.
– Panie Witoldzie… Może zauważył pan przebłysk talentu, a raczej  rzekomy przebłysk talentu. Nie uznajemy iskry bożej – uśmiechnął się ironicznie Włodek. – Proszę pamiętać, że od stycznia mamy już w Krakowie i wyzwolonej części kraju nowy ustrój….
 – Upieram się przy swoim zdaniu.
– A ja upieram się przy odrzuceniu tych wypocin. Zapoznałem się z nimi i mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że z tej rymotwórczyni nic nie będzie – stwierdził mocnym głosem Włodek. – Jakie jest twoje zdanie, Tadeusz?
– Powiedziałem już: wyróżnia się na tle pozostałych. Zgadzam się z panem Witoldem, że to nie grafomanka.
– Odrzucamy – Włodek prześwidrował kolegę małymi oczkami.
Tadeusz Jęczalik kręcił przecząco głową, lecz milczał.
– Odrzucamy? – przeniósł wzrok na pana Witolda. W jego pytaniu wyczuwało się teraz brak pewności.
– Proszę dać jej szansę. Niedopuszczenie do druku jej wiersza może złamać życie początkującej poetce.
– Panie Witoldzie, błagam… Ona jeszcze nie jest poetką. Pan taki świetny literaturoznawca i tłumacz, a nie widzi, że to nie jest prawdziwa poezja?
– Proszę wybaczyć, ale moim zdaniem nie ma czegoś takiego, jak prawdziwa, czy nieprawdziwa poezja – rzekł zdecydowanym, choć opanowanym głosem Zechenter. – Jest poezja, albo jej nie ma. Tu mamy do czynienia z poezją. Przynajmniej w jednym wierszu.
– W którym? – zapytał Jęczalik.
Jacy.
– Też zwróciłem na ten wiersz uwagę – ożywił się młody redaktor. – Tylko ma jedną wadę, zajmuje prawie dwie strony.
– Tadek, czy ty naprawdę nie widzisz, że to amatorszczyzna? – Zirytował się Włodek.
Jęczalik skulił się w sobie, jednak nie zgadzając się z jego oceną, nie odzywał się.
– Panie Adamie, stawia pan poprzeczkę bardzo wysoko. I dobrze. Ale proszę pamiętać, że po wojnie jest wielu adeptów literatury, którzy powinni zadebiutować – tłumaczył  dobitnie Witold Zechenter. – Na początku nie osiągną poziomu, którego pan żąda. Z powodu okupacji mają liczne braki nie tylko w wykształceniu, ale na przykład w rozpoznaniu smaku literackiego. Ten podły czas pozbawił ich wielu szans.
 – My należymy do tego pokolenia – Jęczalik wskazał ręką na siebie i kolegę.
 Adam Włodek kiwnął aprobująco głową.
– Wam się powiodło. Wydawaliście wiersze podczas okupacji. Jesteście redaktorami. Jednak co mają robić inni młodzi zdolni, ale zahukani i zakompleksieni, którzy jeszcze nie zadebiutowali? Obecnie jedyną ich nadzieją są czasopisma, do których ślą swoje próby.
– Proszę wybaczyć, panie Witoldzie, ale trochę zbaczamy z tematu – delikatnie zwrócił mu uwagę przewodniczący kolegium.
– Trzeba dać im szansę – nie zważał na uwagę Włodka. – Czasem należy obniżyć poprzeczkę. Na podstawie wieloletniego doświadczenia wiem, że nie zawsze opłaca się być po jakobińsku konsekwentnym.
  – Gdybyśmy mieli wydrukować jej wiersze, czego zresztą sobie nie wyobrażam, to zajęłyby czwartą część numeru – stwierdził podenerwowany Włodek. – Tu już nie idzie o meritum, ale o kwestie czysto techniczne.
– Zamieśćmy jeden. Tytuł Jacy trzeba zmienić, a wiersz mocno odchudzić. Zwróćcie uwagę, panowie, że spośród wielu młodych poetów, od których otrzymaliśmy propozycje, jedynie ta dziewczyna – bo widzę po piśmie, że jest to młoda osoba – mierzy się ambitnie z bezsilnością naszej mowy, niczym dojrzały twórca; bierze słowa, waży, bada, a nawet – jak mówi – kradnie ze słowników, lecz żadne jej nie odpowiada. Poza formalnymi zmaganiami, nawiązuje w rdzeniu utworu do tragedii wojny. Wiersz ma kilka warstw. Wszystko to oznacza, że jest twórcą o intelektualnych inklinacjach. Widzę w niej zalążek poety-filozofa. Nie wolno nam pogrzebać rodzącego się talentu.
– Tadeusz, co ty na to? – Włodek zawahał się.
– Polegam na wiedzy i wyczuciu pana Witolda.
– Skrócicie go o połowę, a druk go uszlachetni… – Zechenter spojrzał władczo na młodych redaktorów, jakby był naczelnym.
– My? – zdziwił się Włodek i zerknął pytająco na Jęczalika.
– Przypuszczam, że jesteście w podobnym do autorki wieku, więc będzie wam łatwiej. Proponuję tylko zmienić tytuł na Szukam słowa, bo przecież celem podmiotu lirycznego jest dobór słów – rzekł z przekonaniem Witold Zechenter.
– Prosty tytuł, pod którym kryje się niebanalna materia – zauważył Jęczalik.
– Może tak… – ustępował Włodek. – Po odszukaniu listu Szymborskiej wziął do ręki kartkę z wierszem Jacy. – Pozwólcie, że go ponownie przeczytam.
Po krótkiej chwili zniecierpliwiony Tadeusz Jęczalik zapytał go:
 – No i jak?
 – Faktycznie, jeśli wyrzucimy zbędną watę, zostanie esencja, która uwydatni sens. No, dobra. Przekonaliście mnie. Tylko trzeba skontaktować się z autorką. – W tym momencie spojrzał na kopertę, na której nie znalazł adresu nadawcy. Na kartkach z wierszami również nie było adresu. – Nie możemy modyfikować utworu bez kontaktu z autorem, bez jego zgody… – zmartwił się.
– No to mamy kłopot – powiedział zawiedziony Jęczalik. – Z publikacji nic nie będzie… Szkoda.
– Redakcja ma zwyczajowe prawo wprowadzania skrótów i zmiany tytułów – przemówił spokojnym tonem Zechenter. – Tym się nie musimy martwić.
– Uff – odetchnął z ulgą Jęczalik. – Tego nie wiedziałem.
 – Swoją drogą – zamyślił się Adam Włodek – myślałem, że mam nosa do poezji, ale… – co przyznaję ze szczerością komunisty – muszę jeszcze poćwiczyć smakowanie wielu potraw, by lepiej wyrobić sobie smak – stwierdził samokrytycznie.
– Przez grzeczność nie zaprzeczę – skomentował kąśliwie Zechenter, uśmiechając się pod nosem.
Jęczalik zaśmiał się spontanicznie, lecz po strofującym spojrzeniu Włodka, natychmiast zamilkł przyciskając dłoń do ust.
– Przy tego typu ocenach staram się być uważny, żeby nie wyrzucić razem z plewami dobrego ziarna – rzekł sentencjonalnie pan Witold.
– Sądzi pan, że z tej… – Włodek spojrzał niepewnie na Zechentera – jak jej tam….
– Szymborska – podpowiedział Jęczalik.
– …Że z tej Szymborskiej coś będzie?
– Nie jestem wróżbitą – powiedział pan Witold. – Ale intuicja nigdy mnie nie zawiodła. Upieram się przy tym wierszu, ponieważ jestem przekonany, że ma w sobie wartościowe ziarno. Kiedyś wyda cenny plon.  
– Widzę więc, że ojcem chrzestnym nowej poetki będzie pan Witold – zaśmiał się rubasznie Włodek.
– Panie Adamie, proszę pamiętać, że od stycznia mamy nowy ustrój, więc z tym ojcem chrzestnym to jakoś nie za bardzo… – odwzajemnił się kąśliwym uśmiechem Zechenter.

Kilkanaście dni wcześniej Szymborska przechodząc ulicą Wielopole zatrzymała się, jak zwykle, przy Pałacu Prasy, by przejrzeć najnowsze wydania gazet. Była środa, ostatni dzień lutego 1945 roku, półtora miesiąca po wyzwoleniu Krakowa. W dużych oknach na parterze gmachu wywieszano codzienne wydanie Dziennika Polskiego, który był chętnie czytany przez przechodniów. Przeglądając stronice zauważyła, że pojawił się nowy dodatek literacko-społeczny Walka. Po przeczytaniu od deski do deski pisma, którego profil spodobał się jej, postanowiła wysłać do redakcji kilka swoich wierszy. W następną środę podekscytowana kupiła gazetę, aby zobaczyć swoje utwory. Nie znalazłszy ich, ze złością wyrzuciła gazetę. W napięciu oczekiwała kolejnej środy, która wypadała 14 marca. Tego dnia kupiła ponownie Dziennik. Idąc powoli przeglądała, podekscytowana, stronice Walki. Po chwili ujrzała wiersz, nad którym widniało jej imię i nazwisko. Serce zabiło jej mocniej. Jednak tytuł był inny, zaś tekst został skrócony. Nie przejmując się tym zagłębiła się w lekturze.

Szukam słowa

Chcę określić ich jednym wyrazem:
jacy – ?
Biorę słowa potoczne, ze słowników kradnę,
mierzę, ważę i badam –
Żadne
nie odpowiada.

Każde najodważniejsze – tchórzliwe,
każde najpogardliwsze – jeszcze święte.
Każde najokrutniejsze – nazbyt litościwe,
najbardziej nienawistne – za mało zawzięte.

To słowo musi być jak wulkan,
niech bije, rwie i strąca,
jak straszliwy gniew Boga,
jak nienawiść wrząca.

Chcę, niech jedno to słowo
krwią będzie nasycone,
niechaj jak mury kaźni
pomieści w sobie każdą
mogiłę zbiorową.
Niech opisze ściślej i wyraźniej
kim byli oni – wszystko co się działo.
Bo to co słyszę,
bo to co się pisze –
to jest za mało.
Za mało.

Bezsilna nasza mowa,
jej dźwięki –  nagle ubogie.
Szukam wysiłkiem myśli,
szukam tego słowa –
ale znaleźć nie mogę.
Nie mogę.

Mimo, iż tytuł jej nie odpowiadał, a wiersz był dwa razy krótszy, z radości podskoczyła do góry, niczym mała dziewczynka. Znalazłszy przy chodniku ławkę usiadła na niej i ze ściśniętym gardłem ponownie go przeczytała. „Tytuł Jacy był dobry – myślała zasmucona. A Szukam słowa jest banalny, zbyt dosłowny, sprowadzający ideę wiersza do strony formalnej. – Ze złości złożyła gazetę. – Nie chciałabym, aby czytelnicy pomyśleli, że moim celem było wyłącznie poszukiwanie słów. Chociaż… Walkę czytają raczej młodzi inteligenci, więc chyba nie muszę się obawiać – próbowała się uspokoić – na pewno zauważą kilka pokładów wiersza. Niepotrzebnie się denerwuję”. Myśli kotłowały się jej w głowie, irytacja ustępowała miejsca zadowoleniu, po krótkiej chwili poczuła, że było odwrotnie. Szymborska ponownie otworzyła dodatek i świeżym okiem spojrzała na stronę z wierszem, który umieszczony był prawie w centralnym miejscu szpalty nad felietonem sportowym. Sąsiedztwo takie nie przeszkadzało jej. „Najważniejsze, że opublikowali. Debiut – pomyślała uradowana. – A przesłanie wiersza? Zostało zachowane. A skrócenie? Chyba mu wyszło na dobre. Nie jest tak źle, jak sądziłam na początku.  Ktoś musiał się nad nim trochę pochylić”. Znowu poczuła satysfakcję zapominając o ingerencji w utwór i o pozostałych swoich wierszach nie przyjętych do druku.
Wieczorem Szymborska odwiedziła starszą siostrą Nawoję, z którą podzieliła się swoją radością.
– Zawsze wierzyłam w ciebie, Wisiu – powiedziała siostra patrząc na jej wiersz w gazecie i pociągając z filiżanki łyk gorącej herbaty.
– Nie masz pojęcia, jaka jestem szczęśliwa. Nie potrafię sobie przypomnieć chwili, kiedy tak się czułam.  
– Niestety takie chwile są jak mgnienie oka – rzekła pesymistycznie  – A po nich następuje zwykła…
– …Szara rzeczywistość? – weszła jej w słowo. –  Nie chcę o niej myśleć. Miałyśmy ją przez ponad pięć lat. Teraz chcę się cieszyć.
– Przepraszam, nie chciałam zgasić twojej euforii – sumitowała się Nawoja.
– Wysyłając wiersze miałam takie nastawienie, że gdyby redakcja nie wydrukowała żadnego z nich, to chyba zrezygnowałabym z poezji. Byłam zdecydowana, że idę po raz pierwszy i – jeśli nie przyjmą – ostatni. Wóz, albo przewóz.
– Zawsze byłaś konsekwentna. Ale gdyby spotkał cię przewóz, jak mówisz, nie szkoda by ci było tych lat pracy poświęconych poezji? – zapytała z troską siostra.
 – Raczej nie rozstałabym się z pisaniem, próbowałabym jeszcze prozy. Ale na szczęście los tak chciał, że nie porzucę mojego ukochanego układania słów.

Nazajutrz, po ukazaniu się wiersza, Szymborska udała się do redakcji Dziennika Polskiego. Z trudem znalazła na ostatnim piętrze pokój z przyczepioną do drzwi, pinezkami, kartką z napisem WALKA. Redakcja. Po zapukaniu i usłyszeniu głosu „proszę”, weszła zdecydowanym krokiem.
– Dzień dobry. Nazywam się Wisława Szymborska – zwróciła się do jedynego obecnego w pomieszczeniu redaktora, który wydał jej się okropnym brzydalem.
– A, to pani… – Adam Włodek zdziwił się niespodziewaną wizytą poetki. Otaksował ją wzrokiem i ucieszył się, że jest atrakcyjną dziewczyną. – Dobrze, że się pani pojawiła.
– Właśnie chciałam pogratulować zespołowi redakcyjnemu ciekawej interpretacji mojego utworu – powiedziała z nutką impertynencji.
– Nie zgadzam się z pani sądem. To nie była interpretacja, może bardziej modyfikacja, ale to określenie także nie jest adekwatne. Szukam słowa – Włodek nawiązał do tytułu wiersza – odpowiedniego słowa do tego, co uczyniliśmy.
„Ten jegomość wydaje się nawet niegłupi – pomyślała w ułamku sekundy patrząc na jego bystre małe oczy. – Zresztą nie mógłby być redaktorem pisma, gdyby był tępy. Za szpetną twarzą i krępą sylwetką kryje się całkiem inteligentny facet”.
– Jestem ciekawa, jakie to będzie słówko? – Szymborska uległa jego narracji.
– Skrót – rzekł dobitnie.
– Jaki skrót? – zrazu nie zrozumiała, o co mu chodziło. – A… skrócenie wiersza – domyśliła się.
– Każda redakcja ma prawo dokonywania skrótów – powtórzył słowa Zechentera. – Więc skorzystaliśmy z tego zwyczaju i skróciliśmy zbyt długi tekst z korzyścią dla niego. I dla autorki – uśmiechnął się sympatycznie.
– Tytuł też został skrócony – zauważyła kpiąco. – Z jednego krótkiego słowa powstały dwa wyrazy, z dwóch sylab – cztery. To duża sztuka.
Adam Włodek chciał coś powiedzieć, ale tupet poetki tak go zaskoczył, że stracił wątek. Podniósł tylko ręce w geście poddania się, przyznając jej rację.
– Ale honorarium za wiersz wypłacicie jednak mnie, prawda? – zapytała z kąśliwością osy.
Redaktor pomyślał, że ma do czynienia z niebanalną osóbką. „Rezolutna, ładna i mądra – stwierdził w duchu. – I na dodatek zgryźliwa. Już ją polubiłem. Postaram się ją udobruchać. A może i oczarować?”.
– Gazeta, po dokonaniu zabiegów redakcyjnych, nie rości sobie do utworu praw autorskich – stwierdził oficjalnie.
– Więc kiedy mogę spodziewać się wypłaty honorarium? – Szymborska była konsekwentna.
– Pieniądze powinny być przygotowane na koniec miesiąca – redaktor starał się być miły. – Swoją drogą zawsze byłem przekonany, że poeci raczej nie są bardzo interesowni, co wiem po sobie…
– Pan redaktor też pisze? – zaciekawiła się.
– Trochę. Miałem dwa wydania konspiracyjne.
– Ooo… – Szymborska spojrzała na niego z uznaniem.
– Mniejsza o to – zmienił temat. – Chciałem jeszcze zapytać o…. – nagle stracił wątek, gdyż wpatrując się w jej ciemne oczy opanowała go trema. A chciał koniecznie podtrzymać rozmowę. „Klęska. Totalna klapa” – pomyślał zły na siebie. – Po chwili milczenia odzyskał utraconą myśl – …chciałem zapytać o inspiracje, czy wzorowała się pani na jakimś poecie? – Odetchnął odprężony.
– Staram się robić swoje i nie ulegać wpływom. Nie widać tego?
– To była zbyt mała próbka, żebym mógł dostrzec obce wpływy lub ich nie dostrzec. –
W tym momencie Włodek podszedł do regału z książkami. – Proszę mi wybaczyć kolejne pytanie, czy zna pani współczesną zagraniczną poezję? Była wojna, więc rozumiem, że mogła pani mieć ograniczony dostęp do tych publikacji. O krajowe nie pytam, bo na pewno zna je pani. Naszej redakcji jakimś cudem udało się zdobyć tych kilka pozycji – wskazał ręką na regał z tomikami zagranicznych poetów.
– Chętnie poznałabym ich twórczość – odpowiedziała nieśmiało.
Włodek wyjął z półki poezje Gabrieli Mistral, Hermana Hessego, Thomasa Eliota, William Yeatsa, Pablo Nerudy oraz Borysa Pasternaka i położył je na biurku.
– Mogę je pani pożyczyć – rzekł uprzejmie.
Szymborska przejrzała nazwiska i tytuły.
– Pasternaka znam, Eliota i Yeatsa trochę. Poza Pasternakiem wezmę wszystkie. I upomnę się jeszcze, jeśli mogę, o pana tomik okupacyjny.
Włodek sięgnął po swoje dwa powielaczowe zeszyty poetyckie i położył je na stosie przeznaczonych dla niej książek.
– Miesiąc na lektury wystarczy?
– W zupełności. Dziękuję. Na mnie już czas. Przepraszam za najście. Aha, ja się przedstawiłam, lecz nie wiem z kim miałam przyjemność?
– To ja przepraszam. Włodek – przedstawił się i już zamierzał podać jej rękę, lecz w ostatniej chwili powstrzymał się przypominając sobie, że to kobieta pierwsza powinna podać dłoń.
– A nazwisko?
– Włodek – przesylabizował wyraźnie. – Na imię mam Adam.
Szymborska wyciągnęła rękę, on zaś wyskoczył zza biurka, jak z katapulty, uścisnął ją i po krótkim wahaniu delikatnie pocałował.
„Sympatyczny ten redaktorek – pomyślała kierując się w stronę drzwi. – Rozmawiając z nim nie przeszkadzał mi nawet jego wygląd”.
W tej sekundzie do pokoju wszedł Witold Zechenter. Adam Włodek po dokonaniu prezentacji spojrzał w stronę starszego redaktora.
– To dzięki uporowi tego pana wiersz został opublikowany – rzekł z szacunkiem.
– Proszę nie przesadzać. Decyzję podjęło kolegium, ale nie zaprzeczam, że nalegałem.
– Cieszę się, że pana poznałam – powiedziała onieśmielona stojąc przy uchylonych drzwiach.
– Szkoda, że pani już wychodzi – stwierdził z żalem Zechenter.
– Jestem umówiona.
– Odprowadzę panią do wyjścia – zaproponował nieśmiało.
– Będzie mi miło.
Adam Włodek został w pokoju redakcyjnym. Po usłyszeniu słów Zechentera żałował, że nie wpadł na pomysł odprowadzenia jej. Zyskałby kilka minut więcej na bliższe poznanie atrakcyjnej poetki, a być może na spotkanie tête a tête. „Cud dziewczyna – rozmarzył się mając wciąż przed oczami jej zgrabną postać i mądre oczy. – I chyba nawet nie jest wyższa ode mnie…” – odezwał się w nim kompleks niskiego wzrostu. Po chwili przypomniał sobie, że nie wziął od niej adresu do korespondencji.
– Pani Wisławo, jeśli mogę tak mówić… – zagadnął Witold Zechenter zamykając za sobą redakcyjne drzwi.
– Jak najbardziej – zgodziła się.
– Proszę przynieść jakieś nowe propozycje.
– Może pod koniec przyszłego tygodnia. Mam kilka, ale muszą trochę poleżakować.
– Jak wino? – zdziwił się redaktor.
– Coś takiego. Każdy wiersz musi swoje odleżeć, dopiero po jakimś czasie obrabiam go, poprawiam, szlifuję, dopieszczam…
– Dopieszczam… – powtórzył wolno. – W tym momencie zganił siebie za powiedzenie tego słówka. – Przepraszam, zamyśliłem się. Tylko proszę żeby nie były tasiemcowe, jak określił je redaktor Włodek używając może zbyt biologicznej nomenklatury – uśmiechnął się kpiarsko Zechenter.
– A te, które nie zostały wydrukowane? – zapytała nieśmiało.
– Pomińmy je milczeniem – stwierdził arbitralnie.
– A ten wydrukowany… – po krótkiej pauzie dodała niepewnie – …w połowie?
– Publikacja to dowód, że jest coś warty.
– Nikt mi do tej pory tego nie powiedział – ucieszyła się.
– Młodzi twórcy mają naturalną potrzebę potwierdzenia wartości swojej pracy.
– To chyba zrozumiałe.
– Więc dodatkowo ustnie potwierdzam, Pani Wisławo, że dostrzegłem w nim świeżość, której brakowało w wierszach innych poetów, nawet tych z dorobkiem.
– Takie życzliwe podejście umacnia mnie w tym, co robię – powiedziała przejęta.
– No to dopowiem życzliwie, że jest potencjał na wysokie loty. I są zalążki oryginalności – rzekł bezosobowo spoglądając w jej oczy. – Tylko niech się młoda poetka zastanowi nad wielosłowiem… Pardon, miało być w stu procentach życzliwie, a odezwała się we mnie krytykancka natura.
– Nie szkodzi. Co do gadulstwa postaram się nad nim popracować.
– Sądzę, że z tą kwestią dobrze poradzili sobie moi młodsi koledzy redakcyjni. Efekt wydaje się przyzwoity – uśmiechnął się. – Tylko żeby się poetce w ładnej główce nie przewróciło… – rzekł miłym głosem na przekór zawartej w zdaniu ironii.
– Należę do osób odpornych na zawroty głowy – odwzajemniła uśmiech.
– Najważniejsze są przesłanie i sens, które pani uchwyciła.
– Prawdę mówiąc nie miałam okazji, by uzyskać ocenę swoich wysiłków od kogoś znającego się na rzeczy. To, co usłyszałam od pana jest dla mnie najlepszą nagrodą. Dziękuję.
– Ale ja niewiele pani powiedziałem.
– Dla mnie wystarczająco – stwierdziła kontenta.
– Jeden wiersz to za mało, abym mógł powiedzieć coś więcej. O odrzuconych nie wspominam, chociaż one też o czymś świadczą. Proszę podążać obraną drogą.
Gdy już doszli do drzwi wyjściowych i zamierzali się pożegnać, nagle przybiegł zziajany, z rozwichrzoną czupryną, Adam Włodek. W lewej ręce trzymał notes, w prawej ołówek.
– Adres! – krzyknął zasapany. – Myślałem, że nie zdążę…
– Jaki adres? – zdziwił się pan Witold.
– Pani Wisławo, nie mamy pani adresu do korespondencji. I tym samym do umowy o dzieło – powiedział takim tonem, jakby od tego zależało czyjeś życie.
– Specjalnie nie podałam – zaśmiała się Szymborska.
– Zupełnie nie rozumiem? – Włodek był zaskoczony.
– To proste. Jeśli nie wydrukowalibyście żadnego wiersza, to po co wam adres? A skoro wydrukowaliście, to przyszłam… – powiedziała zadowolona.
– Więc proszę podać – redaktor przygotował notes i ołówek.
– A jeśli nie podam? – Przekomarzała się.
Włodek wyczuwając w jej słowach nutkę kokieteryjności, ucieszył się w duchu, bowiem dostrzegł szansę na zawarcie z nią bliższej znajomości.
– Wtedy pieniądze przekażemy na przytułek dla… upadłych dziewic – zażartował  z poważną miną.
– A jest taki? – nabrała się na żart.
Dwaj redaktorzy wybuchnęli śmiechem. Niezbyt ładna twarz śmiejącego się Włodka wydała się jej nie tylko sympatyczna, ale i pełna uroku.

Wisława Szymborska wydrukowała w kolejnych numerach Walki tylko cztery wiersze, ponieważ dodatek literacki został zlikwidowany w lipcu 1945 roku. Jednym z utworów był zaczynający się od słów Świat umieliśmy kiedyś na wyrywki, jedyny wiersz z tego okresu, który był przez poetkę uznany za godny ponownego druku w późniejszych latach. Jesienią tego roku rozpoczęła studia na wydziale polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, lecz po krótkim czasie przeniosła się na socjologię. Szymborska nie ukończyła żadnego kierunku. Adam Włodek przeniósł się do dwutygodnika Świetlica Krakowska, w którym umożliwiał poetom z Walki publikowanie swoich tekstów. Natomiast Szymborskiej dodatkowo pomógł w uzyskaniu posady sekretarza redakcji. W czasopiśmie drukowała także wiersze i krótkie recenzje teatralne. Koleżeństwo z Włodkiem po kilku latach przerodziło się w bliższą zażyłość. Szymborska nie tylko przekonała się do niego, ale i obdarzyła go zaufaniem, bowiem był człowiekiem ciepłym, naturalnym w sposobie bycia i nie udawał kogoś innego, zaś ona czuła się przy nim dobrze i bezpiecznie. Ponadto posiadał dar słuchu poetyckiego, jego opinie i oceny były zawsze trafne. W 1948 roku Szymborska zilustrowała książeczkę dla dzieci jego autorstwa pt.: Mruczek w butach. To ich jeszcze bardziej zbliżyło. Pokochali się. W dżdżyste sobotnie południe dziesiątego kwietnia tego roku pobrali się. Po ślubie zamieszkali w skromnym pokoju na poddaszu w domu literatów przy ulicy Krupniczej 22, w którym poziom standardu mieszkaniowego wyznaczały wspólne łazienki i ubikacje. Od szczecińskiego Zjazdu Literatów w 1949 roku Szymborska stała się gorącą zwolenniczką nowego ustroju. Z pewnością swój udział w tym miał mąż, który był jego fanatycznym wyznawcą. Wisława Szymborska, ufając mu bezgranicznie, wierzyła, iż komunizm jest zbawieniem dla Polski i ludzkości. Potwierdzając przywiązanie do nowej wiary publikowała w tygodniku Życie Literackie zaangażowane wiersze o tematyce politycznej. W 1950 roku wspólnie wstąpili do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. W roku uchwalenia konstytucji lipcowej (1952) ukazał się jej pierwszy tomik poetycki Dlatego żyjemy, dwa lata później wydała drugi tomik Pytania zadawane sobie. W 1954 roku otrzymała Nagrodę Literacką Miasta Krakowa, a rok później była nominowana do Nagrody Państwowej, której co prawda nie otrzymała, ale dostała wyróżnienie. Jej wiersze z okresu stalinowskiego, abstrahując od tematyki, broniły się wartościami artystycznymi, były docenione przez znawców literatury. Znany krytyk, Ludwik Flaszen, pisał, że tomik Dlatego żyjemy jest czysty, jasny i dojrzały. Jan Błoński, późniejszy profesor, twierdził, iż jej agitacyjna poezja miała jędrność, skupienie i logikę. Zaprzyjaźniony z nią Maciej Słomczyński, tłumacz, autor opowiadań i kryminałów w późniejszych latach (które wydawał pod pseudonimem Joe Alex) uważał, że poetka pod względem formalnym bardzo wystawała ponad okropną przeciętność.
Słomczyński wspólnie z żoną, aktorką i reżyserką, Lidią Zamkow, początkującymi literatami, Sławomirem Mrożkiem i Jerzym Korczakiem, aktorem Leszkiem Herdegenem i dziennikarzem Andrzejem Klominkiem z żoną Wandą byli stałymi gośćmi w mieszkaniu Adama Włodka i Wisławy Szymborskiej. Słomczyński był także autorem limeryków, które pisał od końca lat czterdziestych. Swoją pasją zaraził Szymborską, której ten rodzaj intelektualnej zabawy przypadł do gustu.
Pewnego dnia, gdy byli sami na spacerze poprosiła, aby powiedział jej coś więcej o tych „śmiesznych wierszykach”, jak się wyraziła.
– Limeryk pochodzi od nazwy miasta w zachodniej Irlandii, Limerick – tłumaczył jej ab ovo. – To taka nonsensowna miniaturka literacka.
– Coś takiego, jak lepieje – szukała podobieństwa.
– A co to za zwierzę? – zażartował w swoim stylu. – Tu mnie zagięłaś. Nigdy się z czymś takim nie spotkałem.
– „Lepiej wynieść się z osiedla, / niż tu przełknąć choćby knedla”, albo: „Lepsza ciotka striptizerka, / niż podane tu żeberka”. I tak dalej.
– Aha, rozumiem. „Lepiej zjeść z przerębla kupę / niźli na Krupniczej zupę” – zaimprowizował Słomczyński.
– Pojętny uczeń – uśmiechnęła się dyskretnie. – Budowa limeryków jest dowolna?
– Nie, Wisiu, mają ścisłe reguły. Układ rymów jest prosty: a-a-b-b-a. W pierwszym wersie musi wystąpić nazwa miejscowości i bohater, w drugim następuje zawiązanie anegdoty, wersy trzeci i czwarty, nieco krótsze, prowadzą do apogeum, natomiast ostatnia linijka powinna eksplodować zaskakującym rozstrzygnięciem, które według mnie powinno być nawet plugawe.
– Można więc sobie poświntuszyć?
– Nawet trzeba. „Pewnemu panu ze Słomnik / Sterczał ów narząd jak pomnik. / Wreszcie rzekła żona, / Nieco przerażona: / «Wiesz co, Józiu, kup sobie odgromnik»”.
– Zaczyna mi się podobać – Szymborska włożyła rękę pod łokieć Słomczyńskiego, który niespodziewanie pocałował ją w policzek.
– „Pewien młodzieniec z Ameryki, / Gdy pieścił, pisał limeryki. / Klęły go panny rżnięte, / Bo gdy trafiał na puentę, / skakał, dzikie wydając okrzyki”.
– Oj, niegrzecznie… – zareagowała niczym pensjonarka. – Może jednak wrócimy do Polski?
– Dobrze, ale przez Związek Radziecki. „Żył raz pewien kołchoźnik w Kuźniecku, /
Który żonę swą rżnął na przypiecku. / Lecz, że były usterki, / Kutas wpadł mu w fajerki, / Co się potem odbiło na dziecku”.
– Ostro, Maćku, ale na dzisiaj chyba już wystarczy tych fredrowskich frywolności.
– Uprzedzałem, że będą pieprzne. Swoją drogą hrabia Aleksander byłby mistrzem tych miniaturek – Słomczyński przytulił ją mocniej.
W gościnnym mieszkaniu Włodka i Szymborskiej często uprawiano ten rodzaj zabawy; któryś z gości podawał nazwę geograficzną, zaś inny układał w ciągu paru sekund limeryk. Przez całe życie Słomczyński napisał ich około czterech tysięcy, co jest prawdopodobnie światowym rekordem. Dla poetki pisanie ich stało się na długie lata umysłowym relaksem i miłą odskocznią od twórczości poetyckiej. Sama wydała, bądź inni wydali wiele jej limeryków w antologiach, oto ich mała próbka: „Pewien rybak na Gwadelupie / utrzymywał, że to bardzo głupie / znać do wyspy tylko jeden rym / i w szalupie popisywać się nim / przy biskupie lub w grupie przy zupie”; „Pewien patolog z Karkonoszy / jest przeciwnikiem biustonoszy. / Dlatego zaczajony w bramie, / Zrywa je z pasją każdej damie / – no, chyba że go ktoś wypłoszy”; „Raz Mozarta bawiącego w Pradze / obsypały z kominka sadze. / Fakt, że potem, w ciągu pół godziny, / wymorusał aż cztery hrabiny, /jakoś uszedł biografów uwadze”.
Słomczyński wespół z Szymborską i Włodkiem, na początku lat pięćdziesiątych, przygotowywali książkę o Nowej Hucie oraz tomik wierszy na temat Planu Sześcioletniego. Praca zespołowa była ich odpowiedzią na nowe wyzwania zgodne z ideami socrealistycznej sztuki, wytyczonymi przez szczeciński zjazd literatów. Niewątpliwie czas wspólnie spędzony przy zbieraniu materiałów do książki, obmyślaniu zbioru wierszy, przy układaniu limeryków, a także spacery we dwoje zbliżyły Wisławę i Macieja. Łączyły ich także podobny sposób myślenia, intelekt wzmocniony wysoką inteligencją oraz upodobanie do żartów, co powodowało, że darzyli się coraz większą sympatią. Słomczyński miał bogatą przeszłość okupacyjną i wojenną; był żołnierzem AK, więźniem Pawiaka, skąd się wydostał, a następnie uciekł na zachód Europy, gdzie służył w żandarmerii armii amerykańskiej (MP). Dwa lata po wojnie wrócił do kraju. Będąc synem Angielki i Amerykanina znał równie dobrze język angielski, jak i polski. Taki ktoś imponował nie tylko życiorysem bohatera, czy talentem literackim, ale także znajomością Zachodu, co dla zdecydowanej większości Polaków w okresie stalinowskim było nieosiągalne.
Mąż Wisławy widząc ich wzajemną fascynację stał się zazdrosny; zazdrość przerodziła się w nienawiść do Słomczyńskiego. Obawiając się odbicia mu żony postanowił pozbyć się niebezpiecznego rywala stosując wypróbowaną sowiecką metodę donosu. Jako rzekomy pryncypialny komunista kierujący się poczuciem czujności partyjnej i obywatelskiej, napisał w styczniu 1953 roku wielostronicowy donos (nazywając go oświadczeniem) do wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa w Krakowie. Na początku zastrzegał, iż nie oskarża, lecz tylko zwraca uwagę, że na Słomczyńskim ciążą poważne przewiny okupacyjne, zaś po wojnie wrócił z Zachodu z konkretnymi do wykonania zadaniami. Dalej donosił (znów użył eufemizmu: sugerował), że jest związany z wywiadem anglosaskim. Pod obrzydliwym wypracowaniem podpisał się czytelnie podając swój adres zamieszkania. Rzucając nieprawdziwe, groźne politycznie oskarżenia na rywala, zadał mu bolesny cios. Był przekonany, że w ten sposób zażegnał niebezpieczeństwo
rozpadu małżeństwa. Mylił się jednak…

W celu wyrobienia sobie bardziej obiektywnego zdania o Macieju Słomczyńskim należy dorzucić do jego wizerunku sporą szczyptę soli. Pod koniec 1952 roku został zwerbowany przez Urząd Bezpieczeństwa jako kontakt poufny. W styczniu 1953 roku, podpisał zobowiązanie do współpracy. Najprawdopodobniej został do niej przymuszony szantażem. Jako tajny współpracownik przybrał pseudonim „Włodek”. Znając jego inteligencję i poczucie humoru wiadomo, iż pseudonim ów przyjął nieprzypadkowo. Pisarz wiedział, że mąż Wisławy doniósł na niego do bezpieki. (O charakterze Adama Włodka i jego dziwnej aktywności partyjnej świadczą także dwa wydarzenia; podejrzewając Leszka Herdegena o kościelny ślub, planował wystąpić z wnioskiem na zebraniu partyjnym o skreślenie go z listy kandydatów, później okazało się, że jednak aktor nie wziął ślubu kościelnego. I drugie wydarzenie; na jednym z zebrań podstawowej organizacji partyjnej zarzucił Słomczyńskiemu, że w oficjalnym życiorysie zamieścił inne fakty, niż te, o których mówił mu w prywatnych rozmowach).
W lutym 1953 roku Słomczyński, jak i wszyscy mieszkający na Krupniczej literaci, podpisał rezolucję potępiającą duchownych krakowskiej kurii metropolitalnej skazanych w spreparowanym procesie stalinowskim, w wyniku którego księża otrzymali wysokie wyroki łącznie z karą śmierci.
Informacje Słomczyńskiego przekazywane Urzędowi Bezpieczeństwa nie były wartościowe, czego przykładem był donos na Stefana Kisielewskiego, w którym informował, że w jego dobrze zabezpieczonej piwnicy znajduje się schowek oraz że słyszał w nocy dochodzące stamtąd jakieś trzaski. Źle się czujący w roli tajnego współpracownika Maciej Słomczyński, pragnął wyrwać się z pułapki UB. Najprostszym rozwiązaniem było opuszczenie Krakowa. Los mu w tym dopomógł.
W środku lata pięćdziesiątego trzeciego roku spotkał się z Szymborską przed kawiarnią na Małym Rynku. Poetka zamierzała wejść do lokalu, lecz Słomczyński powstrzymał ją.
– Może jednak nie wchodźmy do środka – zaproponował lękliwie. – Pospacerujmy.
– O co chodzi, Maćku? Miałam ochotę na małą czarną, a tym pozbawiasz mnie tej przyjemności dokładając jeszcze spacer, na który nie jestem przygotowana – wskazała ręką na zgrabne czółenka na podwyższonym obcasie.
– Przepraszam cię. Wolę jednak rozmawiać w bezpiecznych warunkach – powiedział drżącym głosem. – Wisiu… Nie wiem, jak ci to powiedzieć…
– Najlepiej prosto i od początku – zażartowała, lecz po sekundzie spostrzegła, że przyjaciel był podenerwowany. – Co się stało? – zmieniła ton.
– Muszę opuścić Kraków.
– Dlaczego? – zapytała zaskoczona.
– Lidka obejmuje stanowisko dyrektora artystycznego Teatru Wybrzeże w Gdańsku.
Szymborska zatrzymała się szukając w torebce papierosów, po chwili wyciągnęła jednego  i próbowała go zapalić, lecz w zdenerwowaniu złamała dwie zapałki. Udało jej się dopiero za trzecim razem. Zaciągnęła się głęboko dymem i wypuszczając go, nieco się uspokoiła. Po kilkunastu krokach znaleźli wolną ławkę, na której usiedli.
– No tak, Lidka osiągnęła tutaj sukces, więc otrzymała ciekawszą propozycję.
– Ma tam stworzyć coś nowego, oryginalnego – mówił z przejęciem. – Bierze, a właściwie już wzięła z sobą najzdolniejszych młodych aktorów: Kalinę Jędrusik, Alę Migulankę, Zbyszka Cybulskiego, Bobka Kobielę i Leszka Herdegena. Właściwie oni już tam są. Ja i Lidka dotrzemy w październiku.
– Znalazłeś się w przymusowej sytuacji – starała się być spokojna.
– Wyjeżdżam z ulgą. I jednocześnie z uczuciem żalu, że muszę opuścić to miasto.
– Dlaczego z ulgą? – nie zrozumiała.
– Wisiu… Nie mówiłem ci tego, proszę zachowaj to dla siebie – rozejrzał się nerwowo dookoła. – Tylko tobie mogę zaufać. Bezpieka mnie nęka. Szantażuje. Boję się. Ktoś złożył na mnie donos – mówił wolno nabierając z trudem powietrza po każdym zdaniu.
– Za co? – przestraszyła się.
– Za AK – powiedział cicho. – Za pobyt na Zachodzie. Za niewłaściwy życiorys – Słomczyński znowu obejrzał się dookoła upewniając się, czy kogoś nie ma w pobliżu.
– Nic złego nie zrobiłeś. Przeciwnie, masz piękną kartę okupacyjną – dotknęła jego przedramienia.
– Proszę, mów ciszej – nagłym ruchem przyłożył wskazujący palec do swoich ust. – Nie obraź się, ale mówisz, jakbyś żyła nie na tym świecie. Nie widzisz, co się dzieje dookoła? Aresztowania, sfingowane procesy, tajne wywózki na Sybir… Moja służba w Military Police jest dla ubeków dowodem szpiegostwa, mimo że byłem tam tylko tłumaczem. Taki gość, jak ja, nadaje się idealnie na proces pokazowy, w dodatku ojciec Amerykanin, matka Angielka… Przez kilka lat nie czepiali się mnie, a teraz… To nie może być przypadek.
– Jesteś czysty.
– Dla nich nie ma czystych – pomyślał z niechęcią o podpisanym zobowiązaniu do współpracy z UB (o czym nie mógł jej powiedzieć). – Obawiam się aresztowania – mówił cicho. – Muszę zniknąć z Krakowa, a że nadarza się okazja wyjazdu, więc rozumiesz…
– Ale władza ludowa ma dobre intencje – powiedziała z przekonaniem, choć zabrzmiało to naiwnie.
– Wierzysz w to? Może jeszcze wierzysz w uczciwość procesu kurii krakowskiej?
– Przecież razem podpisaliśmy rezolucję przeciwko duchownym.
– To wszystko zostało sfingowane – powiedział szeptem.
– Jak to? Czarni byli szpiegami amerykańskimi – mówiła z wiarą w wypowiedziany pogląd.
– Bzdura. Bzdura taka sama jak ta, że ja jestem szpiegiem, o czym napisał autor donosu. – uniósł się Słomczyński. – Uległaś propagandzie. Nie bądź dzieckiem.
– W takim razie dlaczego podpisywaliśmy tę rezolucję?
– Działaliśmy, a przynajmniej ja działałem, pod wpływem instynktu stadnego. I powiem ci szczerze, ze strachu. Nigdy nie wierzyłem w ich szczerość. W każdej chwili mogą mnie capnąć. Wyjazd jest najlepszym rozwiązaniem.
Szymborska zapaliła kolejnego papierosa, kilka razy szybko zaciągnęła się i nerwowo strzepnęła popiół.
– Poza tym wypada, żebym towarzyszył żonie, nieprawda? – uśmiechnął się na siłę.
– A propos Lidki… – zawahała się. – Zresztą to nie ważne…
– Powiedz proszę, Wisiu, zaczęłaś, to dokończ  – nalegał.
– Nie. To takie głupie przypuszczenia, które mogą przynieść więcej szkody, niż pożytku.
– Czuję, że masz coś ważnego do powiedzenia. Za tydzień wyjadę i nie wiem, kiedy się zobaczymy. Musisz mi to powiedzieć, bo dotyczy mojej żony – błagał ją. – Nie będę miał do ciebie żalu.
– Babska intuicja… Kobieta widzi pewne rzeczy inaczej…
– Więc? – nalegał.
– Zauważyłam, że Lidka i Leszek się lubią.
– To wiem. I co z tego? – uspokoił się.
– Może jestem w tym względzie przewrażliwiona… Odnoszę jednak wrażenie, że oni mają się ku sobie. Tylko to chciałam powiedzieć.
– Jestem spokojny o Lidkę. A Leszek jest szczeniakiem przy niej, ponad dziesięć lat młodszy, więc z tej mąki nie będzie chleba – mówił sugestywnie.
– Dbaj o nią, żeby przystojny aktor ze wspaniałym głosem, nie wyciął ci jakiejś sztuczki.
– Jeśli już poruszamy takie kwestie, powiedz Wisiu, czy twój mąż nie jest o mnie zazdrosny?
– Nie chcę o tym mówić – ucięła krótko.
– Bo on… – Słomczyński chciał już powiedzieć, że jest autorem donosu, lecz w ostatniej chwili powstrzymał się.
– Jesteś dzisiaj wyjątkowo podenerwowany – Szymborska zauważyła jego rozbiegane oczy.
– Pamiętasz zebranie POP-u, na którym Adam mnie oskarżył?
– Sądzisz, że mógłby też na ciebie donieść? – zapytała strachliwie.
– Właśnie – rzekł z ulgą, że nie musiał jej tego powiedzieć wprost.
– Jak możesz! – nagle się oburzyła. – Nie spodziewałam się tego po tobie. Nie wolno ci obrażać mojego męża – zapłakała cicho.
– Przykro mi. Taka jest prawda.
– Nie wierzę – podniosła głos. – Adam konfidentem? – załkała.
– Błagam cię, nie tak głośno.
– Mąż donosiciel… – powoli przekonywała siebie do absurdalnej, z pozoru, konstatacji.
– To jest pewne, Wisiu – powiedział wyrokującym tonem. – Meldunek jest czytelnie podpisany, poza tym jest szczegółowy i obszerny.
Szymborska cicho szlochała z chusteczką przy nosie. Nie mogła powstrzymać płaczu. Po pewnym czasie uspokoiła się nieco. Słomczyński delikatnie ujął jej dłoń, którą z czułością pocałował. Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu.
– To dramat. Jakiś koszmar – była roztrzęsiona. – Co ja mam zrobić? – zapytała bezradnie. – Może ja śnię? – ponownie załkała.
Słomczyński patrzył na nią ze współczuciem. Było mu przykro, że jego przyjaciółka od tej chwili musiała żyć z tym obciążeniem.   
– To dlatego w czasie partyjnego zebrania oskarżył cię publicznie o dwulicowość – powróciła do pierwszych śladów działań męża przeciw Słomczyńskiemu.
– Tak. Choć ni wiem, co mam ci powiedzieć – rzekł skonsternowany.
– Pamiętam, jak rok temu namawiał mnie do skreślenia Leszka z listy kandydatów partii za wzięcie ślubu kościelnego, nie mając wcale pewności, czy go wziął. Czyli… już przed poznaniem faktów ułożył sobie plan wykazania się gorliwością partyjną przeciwko bliskiemu koledze, nie mając żadnych ku temu dowodów. Potem okazało się, że Leszek wziął tylko ślub cywilny.
– Pojęcia nie mam, czy to charakter, osobowość, czy psychika? A może to wszystko razem okraszone sosem służalczości wobec władzy? – zastanawiał się zafrasowany.
– Adam od dłuższego czasu był dla mnie zagadką. Teraz przestał nią być – mówiła zrezygnowana ze łzami w oczach.
– Ślepa lojalność wobec partii jest dla niego ważniejsza, niż więzi przyjacielskie, koleżeńskie, a nawet rodzinne – powiedział zasmucony. – Jak w Kraju Rad. Ale zostawmy już ten temat – nie chciał jej sprawiać przykrości, ponieważ widział, jak bardzo cierpiała.
– Ja go nie zostawię – powiedziała stanowczo.

Po rozmowie ze Słomczyńskim rozbolała ją głowa. Wracając tramwajem do domu patrzyła zamyślona przez szybę. Widząc swoje odbicie odruchowo poprawiła włosy, wówczas zauważyła, że ze zdenerwowania trzęsła się jej ręka. Sprawa wyjazdu przyjaciela i nękanie go przez bezpiekę zeszły na drugi plan. Były ważne, lecz teraz najważniejszą kwestią była nieunikniona rozmowa z mężem. Im bardziej o niej myślała, tym mocniej odczuwała ból w potylicy. Z przypominanych pojedynczych elementów zaczął się jej układać obraz całości. Odtwarzała w pamięci sytuacje, które wtedy były dla niej mało ważne i nieczytelne, zaś teraz wyraźnie je odczytywała i ujrzała męża w innym świetle. Na przykład, gdy po każdorazowej wizycie Słomczyńskiego, Adam z dociekliwością analizował jego działalność w czasie okupacji w Warszawie, przedostanie się na Zachód, czy służbę w amerykańskiej żandarmerii na terenie wyzwalanej Francji. Wówczas pytał ją, co sądzi na ten temat. Był nad wyraz zainteresowany nieścisłościami między faktami przytaczanymi w prywatnych pogawędkach, a odpowiednimi fragmentami życiorysu napisanego dla partii. „No tak, przecież potem wykorzystał te nieścisłości do zaatakowania go podczas partyjnego zebrania. Że też wtedy nie domyśliłam się, że jego postępowanie niekoniecznie wynikało z partyjnej pryncypialności – pomyślała zła na siebie. – Może bardziej z jego natury? Jednak Maciek miał rację mówiąc, że na jego zachowanie składają się charakter i osobowość polane sosem służalczości. A raczej unurzane w tym śmierdzącym sosie. Koniecznie muszę z nim porozmawiać”.
 
Ich rozmowa, a właściwie rozmowy trwały kilka dni na przestrzeni wielu tygodni. Rozciągnięty w czasie dialog, w skondensowanej formie, przedstawiał się mniej więcej tak:
– Chciałam cię o coś zapytać – powiedziała poważnym głosem, gdy oboje zjedli kolację, a on zrelaksowany wziął do ręki książkę.
– Oho, szykuje się jakiś sierjoznyj razgawor – zażartował Włodek.
– Zwyczajna rozmowa.
– Słucham cię uprzejmie, Wisełko – odłożył na stolik książkę.
– Powiedz mi, bo nigdy o to cię nie pytałam – głos jej zadrgał niepokojąco. – Czym się kierowałeś wtedy…, pamiętasz?…, gdy zarzuciłeś Maćkowi rozbieżność między faktami, a tym, co napisał w życiorysie?
– Prawdą – odpowiedział bez wahania. – Ale co się stało, Wisiu, że o to pytasz?
– Rozmawiałam z nim i… się przeraziłam. Do tej pory nie mogę się uspokoić.
– Jednak się z nim spotykasz – zdenerwował się.
– Dla ciebie ważniejsze jest, że się z nim spotykam, o czym zawsze ci mówiłam, niż to, jak się czuję. A czuję się podle. Ważniejsza jest dla ciebie zazdrość, która cię spala i zasłania realny świat. W ogóle nie interesuje cię mój stan.
– Nie rozumiem cię, Wisiu – zląkł się.
– Chorobliwa zazdrość przyćmiewa ci umysł, w którym lęgną się dziwne wyobrażenia na mój temat.
– Naprawdę nie wiem, o czym mówisz…
– O tym, że na przykład wyobrażasz sobie, że cię zdradzam, że mogę cię opuścić.
– Przyznaję, jestem zazdrosny, ale nie chorobliwie.
– Już ten temat wałkowaliśmy sto razy, ale nic to nie dało, nie wyleczyłeś się z tej przypadłości, która popycha cię do różnych rzeczy.
– Teraz to naprawdę już nic nie rozumiem.
– Wobec tego powiem to językiem prostym; jak ktoś normalny, przyjaźniący się z odwiedzającym nas systematycznie przyjacielem domu, może publicznie oskarżać go o niezgodność napisanego życiorysu z faktami – mówiła wyraziście.
– Ani na tym zebraniu, ani potem nie wypominałaś mi tego. O co ci chodzi, Wisiu, proszę, wytłumacz mi?
– Wtedy byłam zaślepiona, teraz parę rzeczy ułożyło mi się w spójną całość.
– Po intymnym spotkaniu ze Słomczyńskim? – odgryzł się nieprzyjemnie.
– Jesteś grubianinem. Prostakiem. Jak możesz! – wybuchnęła płaczem – Boże, za co mnie pokarałeś takim chamem?
– Przepraszam cię, kochanie – próbował ją udobruchać. Przysunął się do niej chcąc ją objąć, lecz Szymborska ostentacyjnie odsunęła się na drugi koniec kanapy.
– Nie odpowiedziałeś na pytanie – wytarła chusteczką łzy i trochę się uspokoiła.
– Jakie pytanie? – podenerwowany stracił wątek.
– Dlaczego na zebraniu wyskoczyłeś publicznie na Maćka… – przerwała, gdyż głos uwiązł jej w gardle.
– Aa… – przypomniał sobie – kierowałem się prawdą. Powiedziałem to przecież.
– Jaką prawdą? – była zszokowana odpowiedzią brzmiącą, jak slogan. – Co to jest prawda?
– Niechcący zacytowałaś Nowy Testament. Piłat zadał  to pytanie Jezusowi…
– Wiem, że jako wierzący komunista znasz dobrze Biblię – rzekła złośliwie. – Ale nie weksluj problemu.
– Otóż jako wierzący komunista, jak ładnie to powiedziałaś, kierowałem się wtedy komunistyczną troską i obywatelską postawą – wyrecytował.
– To nie jest zebranie partyjne, ani akademia. Wróć na kanał pierwszy.
– Mówię, co czuję – usprawiedliwiał się naiwnie.
– Może ja nie jestem tak gorliwą komunistką, ale uwierzyłam, zresztą dzięki tobie, w nowy ustrój mimo jego wad. I teraz, posłuchaj, będąc jego zwolenniczką na pewno nie zrobiłabym komukolwiek krzywdy, a tym bardziej osobie spośród najbliższych znajomych.
– Nikomu nie zrobiłem krzywdy – mówił wycofany.
– Maciek powiedział mi wprost, że… – przerwała i nerwowo zaczerpnęła trochę powietrza – napisałeś na niego donos ze szczegółowymi informacjami. Od tego czasu ubecy zaczęli go nękać. A przedtem, mimo niepoprawnego, że tak powiem, życiorysu nie wadził im.
– Będziesz bronić agenta? – Włodek niespodziewanie odkrył swoje karty.
– Jakiego agenta? – zamurowało ją. Wilgotne oczy powiększyły się jej nienaturalnie.
– Człowieka podejrzewanego o współpracę z obcym wywiadem – wypalił poważnym tonem.
– Chyba zwariowałeś. Co ty pleciesz, człowieku? – przeraziła się usłyszanymi słowami. 
– Przecież rozmawiałem z tobą, gdy pisałem oświadczenie w jego sprawie.
– Jednak to zrobiłeś?
– Zastrzegłem w nim, że to nie jest oskarżenie, a jedynie moje przypuszczenia, subtelne odczucia.
– Po co to zrobiłeś? – była wściekła.
– Jako człowiek ideowy staram się bronić czystości naszych szeregów – odparł z przekonaniem.
– Nie bredź! – huknęła na niego. – Powiedziałam ci już, żebyś mówił zwykłym, normalnym językiem, nie ideologicznymi frazesami.
– Czy ty naprawdę wyparłaś z pamięci naszą rozmowę. Zapomniałaś jak gadaliśmy o jego pracy w wywiadzie AK, o służbie w żandarmerii amerykańskiej?
– Rozmawialiśmy, jak o wszystkich znajomych. I co z tego?
– Przecież to się samo rzucało w oczy…
– Co się rzucało?
– Podejrzenia. Służba w Military Police, a potem powrót do Polski. Przecież ludzie służący w armii amerykańskiej nie wracali dobrowolnie do kraju. Przyjechał z konkretnymi zadaniami.
– Ty chyba oszalałeś – podniosła głos.
– Mówiłem ci o tym, gdy pisałem oświadczenie…
Szymborska nie mogła sobie przypomnieć ich rozmowy, gdy mąż pisał „oświadczenie”. Widocznie musiała rzeczywiście wyrzucić ją z pamięci, jako jedną z wielu.
– Prymitywny donos – powiedziała po chwili milczenia.
– Żaden donos. To były tylko sugestie.
– Donos! – ryknęła z furią.
Włodek przestraszył się. Na jego skroni pojawiły się krople potu.
– Jezu Chryste. Co za hańba! W głowie mi się nie mieści – powiedziała załamana i zakryła dłońmi twarz.
Po kilkusekundowej ciszy postanowił bronić się kontratakiem.
– Czy ty nie widzisz, co się dzieje dookoła. Zaostrzenie walki ideologicznej, dywersja, wojna w Korei, inspirowane z Zachodu strajki w demokratycznym Berlinie. Ja naprawdę wierzę w nowy ład.
– Pieprzenie – przerwała mu. – Dla ciebie nie liczy się człowiek, tylko ideologia, partia, ustrój. Czy ja takiego ciebie poznałam?
– Wisiu… – złożył dłonie, jak do modlitwy.
– Chyba w ogóle cię nie poznałam.
– Nic złego nie zrobiłem – usprawiedliwiał się w dziecinny sposób.
– Był u nas stałym gościem. Ty, on, ja…, wspólnie pracowaliśmy nad książką. Rozmawiałeś z nim, jak mi się zdawało, przyjaźnie, podziwiałeś jego inteligencję, błyskotliwy dowcip…
– Zgadza się.
– A ty grałeś. Byłeś dwulicowy.
– Jak możesz! – oburzył się.
– Jak możesz? A jak mogłeś napisać donos na przyjaciela domu, naszego najlepszego partnera intelektualnego? Na zebraniu partyjnym zarzucałeś mu dwulicowość, a sam okazałeś się dwulicowcem.
Włodek milczał zatrwożony zaciekłością żony.
– Pytam się ciebie. Odpowiedz! – krzyknęła.
– Napisałem pismo z głębokiego przekonania. Wisełko…
– Nie mów tak do mnie – wściekła się.
– Wisiu, przecież jesteśmy członkami partii, mamy jakieś poczucie obowiązku – starał się ją przekonać.
– Mów za siebie. I przestań gadać takie dyrdymały – huknęła z furią. – Mieszasz zasraną ideologię z życiem prywatnym. Spostponowałeś uczciwego człowieka.
– Nieprawda.
– Zniszczyłeś moją przyjaźń z Maćkiem. Przez ciebie musi wyjechać z Krakowa, żeby ubecy przestali go szantażować. Pozbyłeś się niebezpiecznego konkurenta. Brawo!
– Przypisujesz mi niestworzone rzeczy.
– Wszystko zaplanowałeś i na zimno to zrobiłeś powodowany…, nie wiem…, niskimi pobudkami, niewolniczą partyjną lojalnością, a może jednak chorą wyobraźnią.
– Raczej miłością – nagle głośno zapłakał.
Szymborska przez chwilę popatrzyła na niego z litością. Jednak po chwili znowu opanowało ją oburzenie.
– Chciałeś zatrzymać mnie fortelem, straciłeś przez zaślepienie.
– Jaki fortel?
– Przeliczyłeś się w swoich kalkulacjach.
– Wisiu, nie możesz tak mówić? – przestraszył się.
– Mogę. Natomiast ja nie mogę żyć z człowiekiem, który zakapował mojego najlepszego przyjaciela. Tłumaczenie, że zrobiłeś to z głębokiego przekonania jest jawną kpiną, jakąś horrendalną  niedorzecznością.  Postąpiłeś cynicznie – krzyczała.
– Proszę, nie krzycz, rozmawialiśmy zawsze spokojnie – tłumił łzy.
– Skończył się spokój między nami.
– Jak to? – jego usta wykrzywił lęk.
– Musimy się rozstać. Koniec.
– Wisiu najukochańsza – załkał. – Działasz pod wpływem nerwów. Błagam cię z całego serca, nie rób tego. Jutro spokojnie porozmawiamy…
– Jutro wystąpię o rozwód.
– Nie możesz. Przecież do tej pory żyliśmy zgodnie – ryczał jak dziecko. – Nie rozumiem, co cię ugryzło. Nigdy nie było między nami poważniejszego konfliktu… Najwyżej drobne kłótnie, głupie zwady.
– Mylisz pojęcia. To nie jest kłótnia rodzinna. Spór dotyczy fundamentalnych kwestii.
– Ja cię tak bardzo kocham… – nie mógł przestać szlochać.
– Są rzeczy ważniejsze od uczucia.
– Co ty mówisz? – W jego głębokich oczodołach małe oczka powiększyły się. – Nie ma nic istotniejszego od miłości.
– Godność człowieka. Podeptałeś ją. Za jednym zamachem – w tym momencie poruszyła ręką i przypadkowo zrzuciła ze stolika popielniczkę na dywan – zszargałeś godność niewinnego człowieka i pogwałciłeś moją.
– Przecież ja tobie nic nie zrobiłem, nawet cię nie uraziłem. Nie możesz łączyć tamtego oświadczenia ze swoją osobą.
– Skończ z tym debilnym oświadczeniem, to było komunistyczne szmalcownictwo. Podła denuncjacja. Nie masz odwagi się do tego przyznać.
– Nie obrażaj mnie. Przecież nigdy się nie obrażaliśmy – brakowało mu argumentów.
 – Zaślepiony przekroczyłeś granicę, której nie wolno ci było naruszyć – zapłakała cicho.
Nastała długa chwila milczenia.
– Wisiu najdroższa, co z nami będzie? – zapytał spanikowany. W jego oczach pojawiła się trwoga.
Nie odpowiadała. Była wycieńczona rozmową. Chusteczkę trzymała przy nosie, choć już nie płakała. Oczy miała podpuchnięte. Włodek poszedł do sypialni i rzucił się twarzą na łóżko, starał się powstrzymać szloch. Po długo trwającej ciszy wrócił do pokoju stołowego i pogodzony z jej decyzją, zapytał drżącym głosem:
– Czy możemy dalej utrzymywać koleżeńskie stosunki?
– Nie wiem.
– Błagam cię.
– Zastanowię się – powiedziała beznamiętnie.
– Proszę, przyrzeknij, że nie będziemy mówić o sobie źle.
– Już raz przyrzekałam. Na ślubnym kobiercu. Więcej nie chcę i nie będę – wstała z kanapy i poszła do kuchni.
– Wisiu, Wisiu – wołał za nią błagalnie – będę pomagał ci we wszystkim. Będę doradzał, opiniował, podpowiadał, oceniał, adiustował, poprawiał… – mówił niczym w transie. – Wszystko dla ciebie… Wszystko bezinteresownie.

W październiku 1953 roku Maciej Słomczyński i Lidia Zamkow przeprowadzili się do Gdańska. Kilka miesięcy później krakowski oficer bezpieki wystąpił z wnioskiem o wyeliminowanie informatora o pseudonimie „Włodek” z czynnej sieci współpracowników, po czym skreślono go z listy kontaktów UB.
W czerwcu 1954 roku Szymborska otrzymała od niego list, w którym pisał m.in.: „Przystojny aktor o pięknym głosie, Lesiu Herdegen, wyciął mi sztuczkę, co przewidziałaś swoim profetycznym noskiem, gdy żegnaliśmy się w kawiarni, pamiętasz? Jaki ja byłem ślepy. Właściwie oboje z Lidką wycięli mi nie tyle sztuczkę, co sztukę pod tytułem «Ciche przyprawianie rogów». Wyobraź sobie, że oni już są parą (ergo musieli wcześniej romansować), zaś ja, jako były mąż, a raczej jeleń z dorodnym porożem, zostałem odstawiony na boczny tor życia pozamałżeńskiego. No i tak stojąc na bocznicy oczekuję pociągu, którym niedługo wrócę do grodu Kraka, gdzie poddam się operacji odcięcia rogów”. – Korespondencję zakończył rymowanką – „Dobrze, żem z Krakowa, nie z Jeleniej Góry, naraziłbym się bowiem na żart ponury”. Słomczyński uwielbiał wierszowanie, którym często raczył znajomych w listach. Jego rymotwórstwo nie wywoływało zachwytu poetki, z wyjątkiem limeryków, dlatego pozwolił sobie tylko na krótki rymowany dystych.

Od chwili rozmowy Szymborskiej z mężem na temat jego donosu na Słomczyńskiego, upłynął prawie rok. W tym czasie orzeczony został rozwód (1954). Cokolwiek by sądzić lub nie sądzić o tej sprawie, małżeństwo trwające sześć lat nie mogło być udane. Nagie fakty i chłodna logika zdarzeń wskazują, iż bezpośrednią przyczyną rozpadu związku był ów donos, który stał się przysłowiową kroplą przelewającą czarę goryczy ich relacji, a ściślej jej relacji z mężem.
Dlaczego jednak Szymborska, po tak dojmujących przeżyciach, utrzymywała później dobre stosunki z byłym mężem? Myśli o jego niegodziwym czynie długo ją dręczyły. Jednakże po upływie pewnego czasu, gdy rany się zabliźniły i opadły emocje, przyjrzała się dokładniej wielu sprawom i zaczęła je rozumieć inaczej. Filozoficzne podejście do życia i naturalna dobroć nakazywały jej patrzeć z nadzieją na przyszłość. Postanowiła nie oglądać się wstecz. Wypierając z pamięci złe strony małżeństwa, okazała względem byłego męża wielkoduszność. Ponadto wiedząc, iż kochał ją bezgranicznie (oraz ceniąc jego wyczucie poezji), postanowiła utrzymywać z nim koleżeńskie stosunki. Jej życiowa mądrość została wynagrodzona, bowiem zyskała na tym poezja (każdy jej wiersz przed drukiem opiniował Włodek, świetny doradca i pierwszy czytelnik), a także zyskała sama poetka, gdyż koleżeństwo przekształciło się w przyjaźń trwającą do końca jego życia (1986). Ich dobre relacje stanowiły dowód, iż Szymborska wzniosła się ponad wszelkie urazy. Obce jej były nienawiść, zapiekłość czy małość. Do końca dźwigała adamowy krzyż. Kierując się szlachetnymi wartościami, noblistka może być wzorem chrześcijańskiego miłosierdzia – o paradoksie! – jako osoba niewierząca. Nie powinno więc dziwić, że wydała o nim książkę wspomnień pt.: Godzina dla Adama (2000 r.) oraz sporządziła w testamencie zapis ustanawiający dla młodych pisarzy nagrodę literacką im. Adama Włodka.
A to, że nagroda jego imienia, po ujawnieniu donosu, wywołała wielką burzę, jest już inną bajką nie mieszczącą się w ramach niniejszej opowieści.

Franciszek Czekierda


FRANCISZEK CZEKIERDA

Urodzony w 1952 r. we wsi Karszów k. Strzelina (Dolny Śląsk). Absolwent wydziału prawa Uniwersytetu Wrocławskiego (1975) i wydziału organizacji produkcji filmowej i tv w łódzkiej PWSFTViT (1978). Pracował w Poltelu (TVP), Zespołach Filmowych i Poczcie Polskiej. Jest członkiem Polskiej Akademii Filmowej.

Publikuje od 1973 roku recenzje, eseje, opowiadania, książki.

Książki

  • Filmowcy, sześć nowelek (praca zbiorowa pod red. Bożeny Janickiej),Warszawa 2006,
  • Myśli pewne i ulotne, Miniatura, Kraków 2007,
  • Kobieta w aforyzmach, przysłowiach i powiedzeniach, Bellona, Warszawa 2011,
  • Cmentarzysko zapomnianych słów, Wydawnictwo Naukowe Contact, Poznań 2012,
  • Zapomniane słowa z PRL-u, BOSZ, Olszanica 2019.

Nagrody

Wyróżnienie w konkursie o „Złote czółenko” łódzkiego tyg. „Odgłosy” za reportaż  – 1980,
II nagroda w kat. prozy w XII Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. I.J. Kraszewskiego w Białej Podlaskiej – 2006.
III Nagroda w kat. prozy w XVIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim – Oświęcimskie Centrum Kultury – 2017.

Pozostałe informacje:

http://filmpolski.pl/fp/index.php?osoba=113256



Reklama

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko