Kiedy się to zaczyna?
Dla mnie w Wieczór Andrzejkowy, kiedy świętuję własne urodziny.
Urodzić się wieczorem w rocznicę marszu podchorążych na Belweder, co zainicjowało Powstanie Listopadowe, i jeszcze w czas andrzejkowych wróżb, to niebylejaki prognostyk na całe życie. Płynie stąd wzmożony patriotyzm a zarazem poczucie niezwykłości, przekraczające szarą miarę codzienności. Szczególnie, gdy na dodatek rodowe nazwisko nosi miano wyniosłego ptaka i wszyscy powtarzają mi wciąż, że też powinnam tak wysoko latać. Do czasu, kiedy zastępuję je innym nazwiskiem. Tak, urodzić się w taki wieczór to niepokojący omen.
Ale właściwie zaczyna się ten czas tydzień, dwa, wcześniej, kiedy po jesiennej łagodności, wyzłoconej słońcem i żółtym listowiem, zasłonią niebo szaro-bure chmury. Któregoś dnia zrywa się wichrzysko i odziera liście do szczętu, targa drzewami, aż przypomną miotły, wbite w ziemię przez frygające w ciemnościach czarownice. Te za dnia, powiewając skrzydłami, opadają na gałęzie, na ziemię, jako czarne ptaszyska, a ludzie mówią na nie: gawrony. Krrrrraczą, przekrzykując porywy wiatru. Rozdrapują na ziemi jakieś flaki. Lepiej odejść od okna, bo za nim ziąb i szaruga. Można się w tym smutku zagubić.
Na szczęście o poranku i przed wieczorem niebo daje na pociechę różowe pasma zórz na horyzoncie. W przypływie humoru upiększa to widowisko plamami seledynu i lazuru. Tylko zbyt szybko je gasi. Kiedy indziej przyciągają oko przymglone dale, pokreślone kreskami nagich gałęzi. Pośród nich o zmierzchu, tu i tam, jarzą się nieśmiało naziemne gwiazdy: światła latarń, okna mieszkań. To dodaje otuchy, że wszędzie są ludzie. Jacy by nie byli, ale są.
Na razie dzień chowa się coraz wcześniej. Mroczny wieczór, przedostatni w listopadzie, przybiera postać radosnych wróżb i zabaw Początek Adwentu zbiega się z wieczorem andrzejkowych wróżb. Czymś należy oswoić przepowiednie o końcu świata i się pocieszyć.. Dziewczyny w to oczywiście nie wierzą, ale na wszelki wypadek z przejęciem poddają się magii stworów, jakie wyczarowują z wosku przelewanego przez dziurkę klucza. Na moment ulegają iluzji, że zobaczą coś z przyszłości. Co to jest, ten zastygający w wodzie stwór woskowy? Co znaczy? Wierzyć w to? Nie wierzyć? Czasem się to sprawdza. Mnie raz koleżanka postawiła pasjansa i wywróżyła wielką miłość. Sprawdziło się. Nawet szybko, za kilka dni. Nigdy więcej sobie nie wróżyłam. Niesprawdzone przepowiednie, drobne niepowodzenia, frustracje, szybko uciekają z głowy. A ta sprawdzona wróżba trwa.
Zwykle koło moich urodzin, a zawsze 4 niedziele przed Bożym Narodzeniem, zaczyna się Adwent – czas oczekiwania. Każdego dnia, skoro świt, odbywają się nabożeństwa o pięknej nazwie: roraty. Wierni starym zwyczajem przychodzą na nie z zapalonymi lampionami.
Takim wczesnym rankiem, jeszcze po ciemku, ciągnęły raz na roraty zewsząd, do wiejskiego kościółka okutane w chusty kobieciny. Pochylone dreptały wydeptanymi wśród śniegu dróżkami, jedna za drugą, niosąc w rękach płonące świeczuszki, by oświetlić sobie drogę. Brnęły mozolnie przez zaspy. Nagle któraś ucieszyła się, że od strony lasu też idą „roratki”, bo światełka ciągnęły w ich stronę. A to żarzyły się oczy wilków!
Co było dalej? Tego nikt nie powiedział.
Podczas Adwentu przez cztery niedziele wierni w kościele wysłuchują ewangelii, zwiastujących koniec świata. To przeraża. Czy tego wyczekujemy? Ależ nie! W tej całej trwodze ma przyjść radość. Każde dziecko czeka na dzieciątko urodzone w zimnym żłóbku dwa tysiące lat temu w Betlejem i odtąd symbolicznie co roku na całym świecie. Dorośli też czekają, choć inaczej.
Gdy w pierwszą niedzielę Adwentu zapłonie w kościele pierwsza świeca, w wielu domach kobiety planują, co trzeba kupić na święta, co zrobić, upiec, przygotować. Dużo pracy czeka, więc od poniedziałku zaczynają zdejmować serwety, firanki, i zabierają się do porządków. Na ile pozwoli czas i pogoda. Nie czekają, aż zapłonie świeca czwarta, tuż przed świętami.
Najstarsze panie wspominają z nostalgią, że dawniej to dopiero robiło się porządki. Wysypywało się po kolei zawartość każdej półki i szuflady, myło ją i wykładało świeżym papierem, a na nim z powrotem równiutko drobiazgi i fidrygałki, które kiedyś mogą się przydać, choć jak są wreszcie potrzebne, to zawsze się zapodzieją. Ot, filozofia martwych, niby, przedmiotów. Ale od dawna o tak gruntownym sprzątaniu mowy nie ma. Kobiety pracują, brak im sił i czasu, są zmęczone. Robią ile mogą, trochę po łebkach. Zresztą porządek ma być przez cały rok, nie tylko od święta. I najczęściej bywa to mniejszy porządek, nawet nieporządek. Tylko babcie i teściowe odczuwają dziwny lęk, że święta będą coś nie takie, gdy jakiś kącik pozostanie niedosprzątany.
A tymczasem powinien spaść śnieg.
Ja dzieciństwo spędziłam w mieście, gdzie zwykle grudzień, styczeń luty były w bieli. Być może pamięć mnie zwodzi, ale na pewno zimy były tam ostrzejsze i dłuższe. Od Mikołaja nie mogłam się już świąt doczekać. A tu ciemno zaraz po obiedzie, nieprzytulnie na dworze, zimno. Buty, brodzące w śniegu szybko przemakają i w domu mama szybko układa w duchówce kawałki drewna i każe usiąść obok na taborecie tam wsunąć nogi, by je rozgrzać. Sama zaraz szykuje gorące mleko z miodem. Czasem zaparza kwiat lipowy. Kto teraz leczy się tak smakowicie, kto wie, że duchówka to ten nazywany prozaicznie piekarnik?
U nas Mikołaj przychodził w nocy z 5 na 6 grudnia i wkładał prezenty pod poduszkę. Zabawki, pomarańcze, czekolady, coś praktycznego z ubrania. Raz dostałam granatowy materiał na mundurek szkolny, taki odświętny: z układaną spódniczką i marynarskim kołnierzem z trzema białymi paskami oraz krawacikiem z przodu. Ładne to było, tylko ja wolałabym lalkę do mojej kolekcji już podniszczonych. Nie wiem czemu Mikołaj się tego nie domyślił. Pewnie byłam już za duża, ale najbardziej kochałam lalki, od których już tylko krok był do książek – równie bajkowych stworów tego świata. I to mi zostało. Czytanie i wymyślanie.
Prawdziwy Mikołaj, a właściwie tylko tak przebrany był w domu kultury. Pamiętam, tato podniósł mnie na rękach do sceny i dostałam długą paczkę. Pomyślałam, że na pewno jest w niej lalka, ale wybrzuszenie jednego boku zrobiło się od dwóch drewnianych żołnierzyków, które zaraz dałam młodszemu bratu, bo on był za mały, by iść na imprezę i został w domu z mamą. Poza tym były słodycze oraz ilustrowana książeczka: „Ala z wizytą u wróżki”. Ta Ala pojechała sama po lek dla chorej mamy, miała dużo przygód, ale mamę uratowała. Potrafiłam już to sama czytać. Kiedy indziej dostałam śliczne baśnie, Andersena i innych autorów. Zaczytywałam się w nich. I w drugiej książeczce pt. „Dziewczynka z miasta” o przeżyciach sieroty z Leningradu, mojej rówieśnicy. Przygarnęła ją podczas wojny obca rodzina ze wsi i u nich poczuła się bezpiecznie, choć wszystko ją dziwiło i owce, i krówki. Bardzo mnie to wzruszało.
Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wierzyła w Mikołaja. Zawsze przeszukałam wszystkie szafy i wiedziałam, co mi przyniesie, a jednak wzruszające było w przeddzień wieczorem usłyszeć od mamy: „To, idź już spać”, a rano wyczuć coś twardego pod poduszką i rozpakować torbę pełną dobroci.
Od Mikołaja – 6 grudnia – czas do świąt się straszliwie dłużył. Na szczęście można było lepić bałwany, wielkie, bielejące z daleka. Albo zjeżdżać na sankach z dwóch w naszym mieście pagórków, wykonując slalom pomiędzy rosnącymi wszędzie sosnami. I jeszcze pojeździć na łyżwach na pobliskim lodowisku, jeśli nie szykowano go akurat na mecz hokejowy i pan Kraska nie wyganiał dzieci. Ale zostawało dużo czasu, by robić ozdoby na choinkę.
Z kolorowych papierów lepiliśmy kółeczka sczepiane razem w długie łańcuchy. Klej wyrabiało się domowym sposobem, gotując mąkę z odrobiną wody. Nasi rodzice znali przeróżne sposoby na wszystko. Takie zajęcia były samą radością przedświąteczną. Szczególnie, gdy na dworze zimno, a okna porastały wijące się osty białego szronu. Ale tylko przy ogrzewaniu piecowym. Dobrodziejstwo kaloryferów, wysuszających powietrze, tego nie daje i przez to dużo zimowej urody przepada.
Najpiękniejsze ozdoby na choinkę wyrabiała nasza znajoma z pomocą córki. Już od Wszystkich Świętych każdej niedzieli po południu rozstawiała na stole pudła z gromadzonymi cały rok skarbami. Były tam najbarwniejsze papiery, bibułki, sreberka, złotka, anielskie włosy z drobno ciętej cynfolii, wydmuszki jajek, wata… i nawet nie wiadomo co jeszcze. Jola rysowała wzory, a matka wycinała nożyczkami misterne szczególiki i wyklejała: anioły, ludowe tanecznice, barwne ptaszki i rybki na wydmuszkach albo orzechach, i co tylko im obu fantazja podszepnęła.
Lubiłam przyjść do nich z mamą w mroczny wieczór i patrzeć, jak wyczarowują te cudeńka. Potem wychodziłam z paczuszką tych kruchych przedmiocików. Mam jeszcze w szufladzie niekompletnego kogucika, trochę pomiętą łowiczankę ze spłowiałą już spódnicą w wielobarwne pasy, a srebrzystego łabędzia na orzechu i rybkę dalej zawieszam na choince. Ileż dzieci obdarzyła tymi uciesznymi wytworami ta pani! Jakże ona to kochała. Potrafiła wyczarować urodę życia.
Nie przelewało się u nich, ale musiało starczyć na codzienną kawę i do niej skromne choćby herbatniki, a przede wszystkim na książki i czasopisma. Te poważne z powagą czytywał jej mąż, a powieści wszyscy. Domownicy i znajomi. Kupowali dzieła wszelkich autorów, których subskrypcje dzieł ogłaszano, i w ten sposób mieli całego Szekspira, Mickiewicza, a co jeszcze… nie pamiętam. Później od mamy dowiedziałam się, że ta pani bardzo lubiła podczytywać książeczki dla dorastających panien, a nawet dzieci, bo radowała ją uroda przedstawianego tam świata, poetyckość języka. Może dzięki temu zachowała pogodę ducha i zdrowie? Podobno nadal z córką robią ozdoby na choinkę dla wnuków oraz wszystkich dzieci znajomych i obcych. A latem – nie wiem? Pewno dalej haftuje serwetki i makatki choć skończyła już 100 lat.
Ja najchętniej robiłam na choinkę jeżyki z kolorowej bibułki. Należało wyciąć z 8, 10 kółek, obrysowując szklankę, ponacinać je na brzegu, zawinąć na ołówku w mały dzióbek i sklejać. Potem następny i tak dookoła. Nawleczone na nitkę tworzyły kolczastą bombkę. Można było zawiesić ją na choince.
Na razie całe oczekiwanie i przygotowania ciągnęły się niemiłosiernie długo. Cały prawie grudzień. Wreszcie nastawał dzień, kiedy tato szedł kupić choinkę. Raz szykowaliśmy się już do spania, gdy rozległy się za oknem ciężkie kroki i coś zaszurało o ścianę.
– Choinka! – wykrzyknęła mama i, narzucając po drodze płaszcz, wybiegła. Za nią tato.
Za chwilę roześmiani przynieśli wielką jodełkę. Pachniała lasem i żywicą. Do świąt musiała przetrwać gdzieś na zimnym strychu. Za to mięsa i wędliny, jakie przynosili ze wsi umówieni dostawcy, wystarczało tylko włożyć pomiędzy szyby, a niektóre zawekować w wielkim garnku.
Tak to było, choinka przychodziła do nas prosto z lasu, bo przy nim mieszkaliśmy. W szeregu bloków, każdy na 12 rodzin, wzdłuż obrzeża sosnowego lasu. Pomiędzy olbrzymimi sosnami za dnia dzieci biegały, grały w piłkę, piekły przynoszone z domu kartofle na ognisku z szyszek i igliwia, na które mówiliśmy: „ściuła”. Dorośli odpoczywali tu na kocu. Panie rozmawiały, coś w ręku haftując lub dziergając. Głębiej w las chodziło się na spacery, zbierało grzyby. Przez las całe prawie miasto, no mieszkańcy, różnymi dróżkami szli co dzień do pracy w fabryce, bo był tu jeden tak wielki zakład pracy i to schowany w lesie. Las był kochany. Dopiero nocą straszniał. Dochodziły stamtąd przedziwne odgłosy, jakby jakiś wściekły wielkolud rzucał ogromnymi przedmiotami, trzaskał, sapał, coś piłował i gwizdał niczym lokomotywa. To, niesłyszalne za dnia, bo zagubione w ogólnym gwarze, nocą wzbudzało lęk. Bałam się wtedy spojrzeć w czarną, nieprzeniknioną, ścianę drzew tuż za oknem. Nawet brat zastygał przy poduszce, urywając swe wieczorne harce po łóżku, na hasło:
- Lis! Lis! Widzisz, tam na gałęzi!
Tato w przeddzień Wigilii oprawiał jodełkę w krzyżak i przybijał go gwoździami do podłogi, żeby się nie przewróciła, a jeszcze nie daj Boże, gdy paliły się świeczki albo bengalskie ognie. Mama wybaczała takie niszczenie parkietu, zajęta szykowaniem uroczystej wieczerzy wigilijnej, którą my nazywaliśmy: postnik. Teraz tato, zgodnie z tradycją rodzinną, z namaszczeniem wkładał na czubek choinki, już pod sufitem szklany szpic, potem zawieszał pierwszą bombkę, a nazywał ją: „świecidełko”. Lubił też wiązać nićmi cukierki. Starał się ponawieszać ich jak najwięcej, aby było używanie! Na koniec mogłam porozkładać wszędzie białe serwetki, świeżo uprane, uprasowane i sztywne od krochmalu. Od razu stawało się świątecznie.
Rok po roku miałam przed świętami coraz więcej obowiązków. Najpierw tylko froterowałam podłogi, później sama je musiałam pastować, trąc żmudnie każdą klepkę. Lepiłam z mamą uszka i pierogi, kroiłam do maku migdały, orzechy, zagniatałam łamańce, przyrządzałam mak z bakaliami, co najbardziej lubiliśmy. Wreszcie sama już ubierałam choinkę. Tylko tato zgodnie z tradycją musiał zacząć. Wtedy przychodziła Wigilia. Dzień, w którym należało być grzecznym, bo taki będzie cały rok.
Dotąd staram się ten dzień spędzać tak, żeby przetrwało to cały rok. Poprawnie, uroczyście, radośnie. I wykradam chwilę, by robić coś, co bym chciała zawsze, a więc muszę napisać ukradkiem choćby kilka zdań. W jakiejś luce pomiędzy mieleniem maku, podgrzewaniem pierogów z kapustą, a samym postnikiem. No choćby po wyśpiewaniu kolęd. Muszę, bo wtedy dane mi będzie pisanie przez cały rok.
Wreszcie wszystko jest gotowe i można zasiąść do wieczerzy. Stół, nakryty białym obrusem i najładniejszą porcelaną, czeka.
Najpierw wzruszeni łamaliśmy się opłatkiem i składali sobie życzenia wszystkiego, co najlepsze, z całego serca! Zaraz wjeżdżał na stół biały barszcz postny, potem czerwony z uszkami z grzybów. Wszystkiego należało choć skosztować, żeby żadne szczęście w roku nie ominęło.
Kiedy zjadło się kolejne danie i wyniosło talerze, przynosiło się następne dania: śledzie z zapiekanymi ziemniakami, karp, potem pierogi z kapustą… Może kolejność była inna, albo się zmieniała, ale na koniec był zawsze mak z łamańcami. Słodki, z bakaliami, a w nim sterczące łamańce, czyli pasy kruchego ciasta bez cukru, a tak cienkie i kruche, że zaraz się łamały. Stąd ich nazwa – niewymyślna, postna. Przy maku, kiedy wydawało się, że zje się go dużo więcej, ogarniał wszystkich sen i nie chciało się więcej dobierać z salaterki, ani kosztować pączków, jakie mama specjalnie smażyła, ani kompotu z suszonych śliwek i gruszek. Przezwyciężając senność usiłowaliśmy zaśpiewać kilka kolęd, ale sen nas morzył.
Najpiękniejsze są święta, a szczególnie Wigilia, we własnym domu. Lubię się nawet napracować, namęczyć przy porządkach przedświątecznych i wypiekach, ale chcę, żeby tradycji stało się zadość i w te dni było jak zawsze – rodzinnie, pogodnie i, jak to się mówi – po Bożemu.
Zdarzało mi się jednak spędzać te święta nie u siebie. Raz omal nie zostaliśmy tak pod zamkniętą na głucho stacją benzynową, gdy jadąc do rodziców zabrakło nam benzyny na kartki. Ale sprzedawca się jakoś napatoczył i ulitował. Widocznie mieszkał obok i chciał w tak uroczysty dzień spełnić dobry uczynek. Dotąd przejeżdżając trasą sandomierską, ślemy w tamtą stronę dobre życzenia.
Czasem jechaliśmy na święta w góry, na narty, i Wigilię należało spędzić z obcymi. Wszyscy w ten dzień przemieniali się w aniołów i płynęły z serc same dobre słowa. Ale najpiękniejsze świąteczne chwile poza własnym domem spędzamy nieraz z rodziną, gdzie pani domu po wieczerzy gra na pianinie kolędy i wszyscy śpiewamy. Przed północą całą grupą jedziemy na pasterkę do drewnianego kościółka na górze. Tam nadal trwamy w nastroju podniosłości, co pogłębia jeszcze senność zacierająca kontury mgłą. Wreszcie świece koło żłóbka dostają tęczowej poświaty, a anioły zdają się unosić w górę. Tylko Matka Boska i Święty Józef spokojnie pochyleni nad Dzieciątkiem, a ono uśmiechnięte czuwa.
Zapomniałam jeszcze o zapachach świąt. W każdym chyba domu było podobnie: najpierw zapach pastowanych podłóg, świeżo powleczonej pościeli, potem zimno-żywiczny zapach choinki, bo zimno też się nosem czuło. Wreszcie nadchodziła z kuchni woń pieczonych mięs i bigosu. Potem najróżniejsze aromaty dodawane do ciast, jak arakowy, migdałowy, oraz specjalnie do pierników: miód, karmel z palonego w rondelku cukru, cynamon, goździki, gałka muszkatołowa, kakao… W końcu pachniało w całym domu ciastem, bo na Boże Narodzenie musiał być piernik i makowce, a także kruche ciasteczka i wszystko to, co dzieci lubią. Dawniej wieszało się na choince kruche ciasteczka, przewlekając nitkę przez dziurkę, zrobioną naparstkiem. I rumiane jabłka, kontrastujące z ciemną barwą igliwia, i orzechy owijane sreberkiem.
Podczas uroczystej mszy w kościele wszyscy śpiewali kolędy tak głośno i radośnie, że miało się wrażenie, iż powały trzeszczą. Chcieliśmy się cieszyć! Świat tego dnia zupełnie się zmieniał. Na lepsze.
Po południu tego dnia całymi latami przychodzili do nas znajomi z córką. Oni w jeden dzień świąt, a w drugi rodzice i ja z bratem szliśmy do nich, albo na odwrót. I u nich i u nas stół zastawiony był półmiskami z pięknie ułożoną wędliną. Obok coś z drobiu ze sterczącymi w górę nóżkami – rumiana gęś lub kaczka. W salaterkach sałatki, buraczki. A w czym gorący bigos? Już zapomniałam. Wreszcie przychodziła pora na makowce, piernik, kruche ciastka.
Po takiej uczcie śpiewaliśmy kolędy zapatrzeni w płonące na choince świeczki i migające cienie na suficie.
Potem Jola wyszła za mąż i znajomi więcej czasu spędzali z nową rodziną, a ja wyjechałam na studia. Wtedy coś się w tej tradycji urwało.
Odtąd każdy mój przyjazd do rodziców na ferie wymagał uważnego spędzania razem każdej chwili i radowania się tym, więc zabrakło czasu na gości.
Dni od świąt do końca roku mijały radośnie. Już nie było wielkich prac do wykonania, a dużo jeszcze świątecznych przysmaków. Moje ulubione kruche ciastka, makowce, murzynek. Nawet bigosu i mięs zostawało na następne dni Nie traciłyśmy więc z mamą czasu na gotowanie, a mogłyśmy się nareszcie nagadać o wszystkim.
Późnym wieczorem lokowałam się w pobliżu stygnącego już pieca i pogrążałam w książkach. dziwnych i tajemniczych. Pożyczałam je w krakowskiej Jagiellonce. Mam jeszcze z nich notatki gdzieś w szafce, będącej odpowiednikiem szuflady z biurka Telimeny. Niedawno tam zaglądałam i pamiętam: ”Przyczynek do psychologii twórczości” Heilperna, „Filozofia sztuki” Sobeskiego. Ale też coś z młodzieńczych spostrzeżeń Simone de Beauvoir i wiersze Norwida, Jesienina, Tuwima, które mnie chwyciły za serce… Czytałam to wszystko, wzruszałam się i marzyłam.
Wreszcie przychodził Sylwester i nigdy nie wiedziałam, co z nim zrobić.
Tańczyć lubiłam, ale tak uroczysty dzień roku wymagał czegoś więcej. Tego, czego doznała Natasza z „Wojny i pokoju” na pierwszym balu, zakochania, a przynajmniej wirowania w tańcu z kimś najdroższym sercu. Tymczasem dla mnie każdy chłopak był ciągle nie ten. A kiedy pojawił się ten z marzeń, chciałam już tańczyć tylko z nim. Gdy wypadało z kimś innym, nogi mi się plątały i z zazdrością zerkałam: z kim ten mój tańczy? W końcu stał się mój na zawsze i nie potrzebowałam wcale chodzić na Sylwestra. A jak nie poszliśmy, to żałowałam, że inni się bawią, a my dwoje – nie. Tak jest dotąd. Ambiwalencja pragnień, gdy stoimy w oknie, patrząc na wybuchające kolorami race sylwestrowej nocy.
Ludzie chyba nie tańczą tyle co dawniej. Wystarcza, że w Sylwestra wypiją o północy szampana i nacieszą się do syta przy wystrzeliwanych wkoło za oknami petardach. Wtedy patrzący z różnych okien i pięter na to barwne widowisko czują się sobie bliscy. Nie tylko nam dwojgu się tak wydaje. Za chwilę odzywają się telefony. Dzwonią z życzeniami dzieci, rodzina. My też.
I tak zmienia się kolejny rok.
Pamiętam raz w Nowy Rok, gdy chodziłam jeszcze do liceum, przybyli pod okno muzykanci i tak skocznie wygrywali na skrzypkach: „Nowy Rok bieży, w stajence leży”, że mój tato, zwykle poważny i uważający, chwycił mnie w tan i śmiejąc się, wywijaliśmy w kuchni póki nie skończyli.
Choinka stała ubrana przez cały styczeń i rozbierało się ją przed Gromniczną – 2 lutego. Tak było u rodziców, tak i teraz u nas. Rozbierać choinki nie lubię, bo jest w tym smutek jakiegoś końca. Karnawał jeszcze trwa, krócej lub dłużej. Dawniej chodziliśmy czasem na jakiś bal.
Wiele z tego już przeminęło, ale dotąd w moim domu powtarzam wszystkie zwyczaje, jakie panowały u rodziców: a więc najpierw uciążliwe przedświąteczne porządki, które wcale wtedy nie męczyły, potem tradycyjne potrawy i odwieczne słowa, a nawet przekonanie, że w dni Wigilii i Bożego Narodzenia musi być dobrze i radośnie, aby potem taki był cały rok. Ja naprawdę w to wierzę. Na pewno sprawdza się to, czego życzy się z całego serca.
Tej więc radości Bożonarodzeniowej wszystkim życzę. I poczucia wspólnoty z ludźmi w Sylwestra, i pogody serca na Nowy Rok. Do tego zdrowia, o czym w dobie pandemii już nie sposób zapomnieć.
Krystyna Habrat
Grudzień 2020 r.
Krysiu, zachwycają Twoje literackie obrazy wspomnień, słowem malowane. Pięknym językiem opowiadasz przedświąteczny i świąteczny czas , pełen wzruszeń, radości niezwyczajnego przeżywania. W tamtym czasie magia świąt miała szczególną wartość duchową. Pięknie to przypomniałaś sobie i nam wszytskim, o dawnych świętach , w barwnej choć skromniejszej niż dziś scenografii, ale pełnych serdecznych gestów między ludźmi. Tego nam trzeba.
Piękny, pełen wzruszeń i czułości tekst. I ja czytałam „Dziewczynkę z miasta”, przypomniałaś mi o tym. Myslę, że zima jednak była snieżna i mroźna, bo kojarzę z saneczkami, na które zabierał nas Tato, a potem w zasapach „gubił”. No i jak robilismy z nim orły. Wracalismy do domu szczęśliwi, policzki wręcz tryskały ogniem. Mama z troską przebierała nas mówiąc: oby tylko jakiejś choroby z tego nie było. I rugała Tatę za lekkomyślność, ale my byliśmy szczęśliwi i to ją rozbrajało. A raz szkoła była na parę dni zamknięta, z powodu dużych opadów śniegu. Wtedy dzieci chodziły na nózkach do szkoły, nikt ich nie podwoził. Ile radości z tego było, a innym razem szkoła zamknieta z podowu epidemi grypy. Ale to także parę dni. Pięknie wspominasz tamte lata, az ciepło się robi na sercu.