MURAL
drzewa wzdłuż naszej ulicy
nie oglądają się na ludzi
żyją własnym życiem
własną śmiercią
osiadająca na nich
melodia wielkiego miasta
nie zmienia tonu
nasila tylko natężenie dźwięku
instrumentów przybywa
chcę wierzyć
że nie zbliżamy się jeszcze
do finału
samochody coraz szybsze
ludzie mniej rozmowni
okna bez okiennic
i bez spojrzeń
tamtej staruszki już nie ma
pozostała po niej poduszka
z wgniecionymi śladami łokci
zapomniana przez Boga i ludzi
a na ścianie naprzeciwko
sprawiający wrażenie muralu
odcisk nieruchomego
zamyślenia
SZLACHETNOŚĆ KAMIENI
cesarskim cięciem
wyrzeźbiono w tobie szczęście
poddane obróbce stało się
szlachetnym kamieniem
syn
którego mi urodziłaś
przyprowadził dziś swoich synów
zasynowiło się to nasze życie
zasynowiło
nie przynoszą już laurek
wypełnionych kwiatami
niezdarnymi aż do zakochania
ale potrafią kiedy trzeba
odkleić smatrtphony od dłoni
schować je głęboko w kieszeniach
a to też przecież szlachetność kamieni
Kacper napił się z tobą wina
Dominik poprosił o kawę
Filip w kuchni podziękował pocałunkiem
za pyszny obiad
zielone krople rosy
na jesiennej
broniącej się trawie
GRUDZIEŃ
wypełniona najdłuższą w roku nocą
trącasz nogą iskry zimowego nieba
opadające grudniem na nienasycone chodniki
bałaś się kiedyś
że koniec lata zabierze ci ciało
by dać inne
nie tak gładkie i piękne
a koniec jesieni wyczyści oczekiwania
z przerostów i samosiejek
zostawiając w oknie poduszkę
z widokiem na wczoraj
wypełniona doczekaniem
już się nie boisz
przekładasz świerkową gałązką kolejny
zamykany rozdział
wypełniona pierwszą gwiazdą na niebie
przywracasz odległy w czasie
spokój
wypełniona spokojem
na świątecznie przybranych
przystajesz schodach
NIE BYŁEŚ NIEBEM
nie byłeś niebem
byłeś zwykłym szewcem
w metryce widnieje że również moim ojcem
wypada mi wierzyć
pojawiałeś się na krótko
odmierzając chwiejnym krokiem
długie okresy nieobecności
i jestem wdzięczny za ulotność tych chwil
ja odwiedzam cię w każde święto
w każde urodziny i imieniny
a jeszcze częściej bez okazji
zapalam znicz
lastryko przyozdabiam kwiatem
niebo tylko się uśmiecha
ale jak wspomniałem
to nie ty jesteś tym niebem
czy też się uśmiechasz
tego nie wiem
DROGA
Szedłem. Z wiarą, bez wiary, z lękiem i bez lęku,
na chrzcie imię mi dano, kopnięto na drogę,
zalecono bezpieczne mijanie zakrętów
i szacunek przydrożnym kapliczkom ubogim.
Idąc między kwiatami stawałem się kwiatem,
grupkę dzieci mijając, znowu dzieckiem byłem,
a gdy ptaki frunęły z poszumem skrzydlatym,
jednym z nich się wznosiłem w prostocie zawiłej.
A przecież wiem, że nigdy dzieckiem nie powrócę,
daleko mi do ptaka, czy magnolii białej,
to tylko głupie serce tak radośnie tłucze,
i tylko harda dusza przestaje być skałą.
Idąc przez własne życie, szedłem też przez twoje,
tylko krok mi się mylił z przejęcia i obaw.
Ale zawsze wiedziałem, że tylko we dwoje.
dojść możemy do celu, nim skończy się droga.
KARIATYDA
zebrało ci się
na wieczny odpoczynek
teraz
kiedy mnie brak już sił
by być dla świata kariatydą
podtrzymać to
co pozostawiłeś
gdy sam już nie dałeś rady
niby sama
a przecież nie sama
uczepiłam się ciebie jak rzep
czyszczę lastryko
rozmawiam ze zniczem
oszukuję rzeczywistość
inaczej już nie potrafię
to wszystko takie dziwne
gdy patrzę w lustro widzę za sobą
twoje dobrotliwe spojrzenie
co to się z ludźmi robi
po latach chodzenia za rękę
co się robi z oczami
z myślami
z bezradnością kolan
i stawów
co się dzieje ze światem
tak trudnym teraz do obracania
i udźwignięcia
co z zaciemnionym poboczem listopada
tylko z pozoru podświetlonym
chryzantemami
WYPEŁNIANIE BIAŁYCH STRON
jeśli zgodzisz się
być nowelą
wypełnię cię słowami
jeśli moją biografią
wypełnię wiecznością
jeśli zdecydujesz się
być haiku
podaruj mi chociaż pięć dni
siedem godzin
i pożegnalnych
pięć minut
Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
stefan.jurkowski@pisarze.pl