Jacek Bocheński – Dąb

0
278

Minęliśmy się z profesorem Pisarkiem dążąc w odwrotnych  kierunkach, ale nie wiedzieliśmy, że się mijamy. Byliśmy jak obojętni wobec siebie  przechodnie na ulicy, bo nie znaliśmy się wtedy, a poznać mieli dopiero po dwudziestu latach w Radzie Języka Polskiego, w innym ustroju politycznym i całym świecie zmienionym. Co ciekawe: przez wszystkie lata naszej późniejszej znajomości nie rozmawialiśmy o tych zmianach. Kogo jak kogo, ale nas powinny one były obchodzić ze względu na szczególną przeszłość osobistą każdego z nas. I na pewno obchodziły. A zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy mieli w głowach inny, ważniejszy temat, na razie jeszcze nie poruszony. Tematem poruszanym był tylko język.

Czuliśmy z profesorem trudny do określenia  pociąg wzajemny i chyba  ten swój równie trudny do określenia temat, któregośmy nie poruszali, bo nie potrafilibyśmy go wyrazić. Szukaliśmy się w miejscach publicznych, żeby obok siebie usiąść, ale nie mówiliśmy o sprawach publicznych, i tych minionych, i tych bieżących. O języku – tak, języku w społeczeństwie, w obiegu potocznym, w literaturze i w punktach porządku dziennego zebrań Rady. O tym, naturalnie, mówiliśmy. O polityce nie. Ani tej historycznej, w którą byliśmy życiowo zaangażowani, ani tej, której skonsternowanymi świadkami staliśmy się potem.

Czym więc był ów nie poruszony, a obecny między nami temat? Coś jakby miało być powiedziane, gdy tak siedzieliśmy obok siebie, nigdy jednak powiedziane nie zostało. Chodziło, myślę, o uzbierane w życiu zrozumienie, że dobro i zło nie zależą od dobrej lub złej idei, która je planuje i fatalnie zawodzi w realizacji. Wartość może być w człowieku, uczestniku tych paradoksalnych procesów, w jego, mówiąc językiem starożytnych filozofów, cnocie. Plan konspiracyjny „Helena”, wywiedziony z patriotycznej idei, nie zaowocował dobrem. Obrócił się jedynie w bolesne zło. Ale odwaga młodego człowieka sama przez się, poświęcenie celowi wspólnotowemu i odporność na demoralizację złem z którejkolwiek strony – to były istotne wartości, niezależne od „Heleny”, integralne, przekonywające zawsze i wszędzie. Tak jednak je zrozumieć, uznać i pogodzić je z ich niefortunną genezą mogła dopiero mądrość starych ludzi. 

Również moje życie, pełne dziwnych ekscesów, dróg pod prąd i rozczarowań, mogło być ocenione w takich uniwersalnych kategoriach przez profesora. Rozpatrzywszy się po całości, profesor mógł w niej odczuć niespodzianie coś mu bliskiego i to zapewne zdecydowało, że zechciał napisać laudację, która okazała się ostatnim tekstem jego życia. W laudacji nie było, oczywiście, mowy o naszych prawdopodobnych refleksjach, bo to nie nadawało się do napisania. Refleksje te w umyśle profesora, podobnie jak w moim,  były raczej mgliste. Teraz dopiero je precyzuję, zwolna uchodząc i żegnając się ostatecznie ze swoim tragicznym laudatorem, profesorem Walerym Pisarkiem. On przygotowanej laudacji już nie wygłosił, bo niemal na progu sali, gdzie za chwilę miał przemówić, zasłabł i zmarł. 

Wszystko, co nas łączyło lub mogło dzielić, jest mgliste, jak odczucia, których doznawaliśmy lub nie, siedząc obok siebie i milcząc na temat swojej osiągniętej z upływem czasu samowiedzy. Wszystko jest hipotetyczne, domniemane tylko przeze mnie, intuicyjne, nieudokumentowane, a profesor nie może już nic z tego potwierdzić i niczemu zaprzeczyć.

Niewątpliwe było wspólne pole naszego obcowania: język. Różniliśmy się wprawdzie funkcjami, bo profesor język badał, a ja go tylko używałem i trochę na nim, tradycyjnym instrumencie, grałem, jak niegdyś pasterz na fujarce. Profesor chyba coś usłyszał, bo zaciekawiony przyszedł, żeby przy mnie usiąść. Tak jakoś poznaliśmy się. Ale ja nie siedziałem z fujarką przy stole konferencyjnym Rady Języka Polskiego. Siedziałem gdzieś pod ojczystym polskim drzewem, najlepiej dębem. Nie! Sam dąb właśnie był polszczyzną, nie jakaś tam fujarka, oczywiście, język zawsze wydawał mi się podobny do tworu żywej przyrody. Zaciekawiony profesor przyszedł do tego tworu, do dębu, nie do mnie. Ale usiedliśmy razem i siedzieli w cieniu drzewa, pod koroną starego dębu, koroną polszczyzny, zrównani fazą życia, pojmowaniem świata, wiekiem i poglądami. Profesor szanował językową normę i rozumiał, że ludzie jej potrzebują, jak ten milicjant, który pytał: klusek czy kluska? Profesor nie śpieszył się z uznawaniem za normę rozpowszechnionych zwyczajów językowych i mód. Badał moją wrażliwość pod tym względem. Zadowalały go wywoływane we mnie reakcje. Ale uzyskiwał też chyba  pożyteczne wskazówki.

Tak nawiązaliśmy  osobliwą komitywę: ja byłem czułą membraną, profesor  profesorem. Brodaty, wiedzący, zarazem  trochę figlarny, badał i niepostrzeżenie,  półgębkiem uczył. Zawsze się czegoś dowiadywałem. Po raz ostatni, już po śmierci profesora dowiedziałem się z nagranego na wideo i udostępnionego mi przez córkę Dorotę wykładu, że słowo wojna jest byłym przymiotnikiem.

A w ogóle obaj dowiedzieliśmy się nawzajem od siebie, że wojny lepiej unikać, zwłaszcza domowej. 

blog III

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko