Zbyszek Ikona – Kresowaty – Rozmowa z artystą malarzem MARKIEM OSTOJA-OSTASZEWSKIM

0
776
Marek Ostoja - Ostaszewski ( siedzący) i autor szkicu o artyście - foto z archiwum domowego artysty

Wszystkie obrazy pokazane w tej „rozmowie” są z cyklu „ATMAN”

——————————————————————————————–

Marek Ostoja-Ostaszewski, artysta malarz.

       Ukończył PWSSP we Wrocławiu w latach siedemdziesiątych. Dziś ASP im. prof. Eugeniusza Gepperta. Uczeń prof. Alfonsa Mazurkiewicza, prof. Hałasa… Od samego początku przejawiał zainteresowanie sztuką metafizyczną o podstawach ezoterycznych, uzyskując  samoistnie w domowej bibliotece wiedzę o sensie i znaczeniu sztuki w tym tej starożytnej, także o filozofii… Uzyskał w swoim czasie także wiedzę na temat innych kultur. Odbył wiele wystaw swoich obrazów poszczególnych cykli „Ehnaton” i „Atman”. Ostatnio 17 kwietnia – 22 maja 2015. w BWA Jelenia Góra, ul. Długa !, gdzie oświadczył:

 „W sztuce pragnę wyrazić piękno metafizyczne. Sposób, w jaki je przedstawiam, jest wyrazem wewnętrznej konieczności. Ten niewyrażalny imperatyw towarzyszy mi od wczesnego dzieciństwa jak daleki czysty ton pradawnej muzyki, jak nie całkiem zatarte wspomnienie dawno temu utraconej, świetlistej, pełnej koloru praojczyzny i jaśniejący…”.

          O tej bardzo oryginalnej i jedynej swego rodzaju sztuce, jej podstawie pisałem kilkakrotnie obcując z Markiem latami. Odwiedzaliśmy się i dyskutowaliśmy w moim domu i jego domu o jej zasadności. Uważałem go, zresztą nie tylko ja, za osobę ważną z wiedzą profesorską, i choć jestem nieco młodszy w pełni podzielałem jego wiedzę i wiarę w to co tworzy. Nasze kontakty z innymi osobami eko – filozoficznymi ich wiedza, były podobne, byli to: Marianna Bocian poetka afirmacji poetyckiej, piewca poezji Norwidowej,  prof. Henryk Skolimowski wykładowca a Katedrze Ekofilozofi w Warszawie wykładowca w Uniwersytetu w San Francisko USA, artysta poezji konkretnej Staszek Dróżdż artysta malarz, teoretyk… Miałem tą  możliwość blisko obcować z tymi artystami i z nim bardzo blisko, z ich twórczością…

Zbyszek Ikona – Kresowaty


Rozmowa z artystą malarzem

MARKIEM OSTOJA-OSTASZEWSKIM

Zbigniew Kresowaty: Jesteś artystą malarzem, uczniem profesora Alfonsa Mazurkiewicza, uzyskałeś dyplom w 1974 roku na PWSSP we Wrocławiu. Jak wiem, na studia szedłeś jakby już przygotowany duchowo — oczywiście z po- wołaniem, ale mnie chodzi o coś innego, a mianowicie o twoje zainteresowania sztuką wschodu, czyli mówiąc moim językiem: tym, co pierwsze wschodzi i prze- nika do wnętrza, jest słońce. Uduchowienie wynikło też z zainteresowania sztu- ką śródziemnomorską i wszystkim tym, co zawiera wielki ładunek sacrum. Two- je malarstwo uzyskało podłoże wielkiego światła. Od samego początku stałeś się oryginalnym twórcą i tak już pozostało. Właśnie w tym jest fenomen twojej sztuki. Najważniejsze, że umocowane to jest humanistycznie czyli w człowieku, w jego prapoczątku, w tym, co możemy śmiało nazywać naturą. Opowiedz o tych zależnościach i najwcześniejszych fascynacjach.

Marek Ostoja-Ostaszewski: Rzeczywiście, na studia w PWSSP we Wrocła- wiu przyszedłem przygotowany duchowo. Ale paradoksalnie, wiem to dopiero teraz, te prawie trzydzieści lat po uzyskaniu dyplomu. Wtedy ani nie wiedzia- łem kim jestem, ani nie wiedziałem jak to będzie, tzn. nie znałem swoich moż- liwości. Wtedy, po pierwsze: wydawało mi się, że nie jestem godny być artystą malarzem. Miałem bardzo wysokie wyobrażenie o „byciu artystą”, zapożyczo- ne od starożytnych. Uważałem, że to musi wynikać z powołania i że jest to rodzaj kapłaństwa, jak w pradawnym Egipcie. Miałem duże mniemanie o staro- żytnej Grecji oraz Egipcie.

Moimi ulubionymi artystami byli wtedy: P. Gaugin, P. Cézanne, V. van Gogh oraz najbardziej W. Kandinsky. Natomiast odpowiadając na pytanie, uducho- wienie nie wynikało z zainteresowania sztuką śródziemnomorską a na odwrót, paradoksalnie głód ducha dyktował mi kierunek poszukiwań.

Po drugie: zawsze bardzo dużo czytałem. W domu rodzinnym w Środzie Ślą- skiej, gdzie spędziłem wczesną młodość do matury, biblioteka mego ojca liczy- ła pięć tysięcy książek, a w dodatku była to epoka przedtelewizyjna. Pierwszy telewizor pojawił się u mnie w domu w 1965 roku, kiedy byłem dawno po maturze! To miało znaczenie; jeszcze potrafię prowadzić dialog z przyrodą, słyszeć, jaką podpowiedź niesie wiatr po wiosennej burzy z piorunami.

Jeśli chodzi o czytanie: to było poszukiwawcze studiowanie ksiąg. To wła- śnie z głodu ducha wynikała potrzeba przekopywania się przez dzieła misty- ków, poetów, teologów czy filozofów oraz przez stare kroniki np. opisy Egiptu Herodota z V w. p.n.e. czy „Żywoty mężów sławnych” Plutarcha. Plutarkos (45 — 125 n.e) był kapłanem Apollona w Delfach.

Było dosyć ważne, że moja młodość upływała w cieniu „Sobotniej Góry”, zwanej teraz Ślężą. Środa Śląska ma doskonałą łączność wzrokową z tą górą. Już około 1,5 tys. lat przed naszą erą odbywały się tam solarne rytuały; pierwsi byli tu Celtowie. Na pewno około 550 r p.n.e. Protosłowianie na szczycie So- botniej Góry odprawiali kult swojego Boga Ognia i Miłości — Śwar-Oga, owe- go Swarożyca, który to  Śwar-Og nazywa się w Indiach Surya. Góra Sobotnia nie przestała być szczególną górą.

Wracając do czytania: kiedy miałem 16 lat, wstrząsnął mną „Faust” Goethe- go: Trwaj chwilo, chwilo jesteś piękna…, Wiekuista kobiecość podnosi nas wzwyż. Wreszcie na wakacjach 1960 roku przekopałem się przez dzieła Platona i znalazłem to, czego szukałem w dialogach: „Fedon”, „Fajdros”, „Timajos”— helleńska księga Genesis. A w dialogu „Kritias” ujrzałem pierwszy opis Atlan- tydy. To były pierwsze fascynacje. Proste zdanie Platona: Wszelka dusza jest nieśmiertelna zadźwięczało wyraźnie jak wiadomość z dawno utraconej ojczy- zny… i dźwięczy do dziś… Nie będę teraz streszczał całej wiedzy Platona o Duszy Nieśmiertelnej, o hierarchii bytów, o Ananke — konieczności wyż- szej, której podlegają również bogowie, czy też o boskich koegzystencjach, czyli istnieniach, o ich pięknie, wyrazie, muzyce i kolorze.

Jeśli chodzi o fascynacje, to największą i najważniejszą postacią pozostał dla mnie autor „Kazania na górze”, tajemniczy i wielki mistrz Jezus z Nazaretu. Dlatego też moją najważniejszą lekturą był Nowy Testament, a w szczególno- ści Ewangelia św. Jana, oraz Księga Pierwsza Genesis. Po latach odkryłem in- diańską Księgę Genesis „Popol Vuh”, starożytnych Majów — Quiche. Wcze- śniej byli poeci mistyczni: John Miton „Raj utracony”, poeta i malarz Wiliam Blake, John Donne, Novalis, mój ulubiony Gerard de Nerval, wreszcie „Gene-sis z ducha” Jula Słowackiego oraz „Zdania i uwagi” Jakoba Böhme ze Zgo- rzelca oraz Angelusa Silesiusa z Wrocławia w genialnym tłumaczeniu A. Mic- kiewicza. Potem doszedł neoplatonik Dyonisy Areopagita i jego dzieła: „O Hie- rarchii Niebieskiej”, „O Imionach Boskich”, a jeszcze egipski Hermes Trisme- gistos i „Tako rzecze Zaratustra” Fryderyka Nietzchego.

Następnie wielki Orygenes, aleksandryjski gnostyk ze swoimi wizjami… Dlatego święty Augustyn albo Blaise Pascal mnie nudzili, tak samo jak Thomas Merton. Później studiowałem starohebrajskie księgi Zohar oraz Jecirah, księgi sufickie i staroindyjską Bhagavadgitę oraz Tao Te King Lao Tsy.

O ile pamiętam, zawsze prowadziłem swoje studia poszukiwawczo-mistycz- ne, co wynikało z mojej potrzeby zgłębienia tajemnicy istnienia.

We wczesnym dzieciństwie, przed szkołą, bardzo dużo rysowałem. To były całe stosy rysunków. Tworzyłem cykle np. „Wojna”, „Na łące”, „W mieście”, „Diabły”, „Jesień”, potem inne. „Wojna” i „Diabły” były czarno-białe, „Jesień” musiała być w kolorze… (tu śmiech). W każdym razie w dzieciństwie, nim po- szedłem do szkoły, miałem swoje tajemnice. Najlepsze jest to, że nie dopusz- czałem do nich nikogo, a zwłaszcza dorosłych, których uważałem za młod- szych ode mnie…

Słowem, miałem swoją wiedzę, nazwijmy ją intuicyjną. Jeżeli dziś to wspo- minam, wiem, o czym mówię. Jest w człowieku, oczywiście że nie w każdym, taka tajemnicza furteczka, która daje możność czerpania niezbitej pewności w dziedzinie tajemnicy i to bez czytania książek. Chociaż coś tam czasem trze- ba przeczytać… Nieczytania nikomu bym nie polecał. Tu trzeba odwołać się do Platona. Co to jest owo platońskie „wspomnienie duszewne”? Nie każda dusza pamięta, że przyszła tu na Ziemię z innego wymiaru, gdzie było bardziej bosko, słonecznie. Prawo duszy określił Platon w takich słowach: „(…) Ta dusza, która nigdy Prawdy, czyli Boga nie oglądała, nigdy do tej postaci nie przyjdzie, nie powróci do Ojczyzny. Wspomnienie duszy jest decydujące (…)” Inaczej mó- wiąc, dusza, która nie odzyska świadomości tego, skąd pochodzi, nie tak pręd- ko powróci do swojej Ojczyzny… Stąd kapłani umieścili napis nad wejściem do świątyni doryckiej Apollona w Delfach: Poznaj samego siebie.

Wtajemniczenie, wiedza Platona w dużej części pochodziła od starszych pi- tagorejczyków, łącznie z przekonaniem o nieśmiertelności duszy. Pitagoras, według swojego ucznia i biografa Jamblicha, był kapłanem wtajemniczeń staroegipskich, które były najwyższego rodzaju i najstarszego pochodzenia, że się ograniczę do tego stwierdzenia. Stąd wywodziła się również wiedza o tym, że rozwój, a raczej Metamorfozy Wszechświata, podlegają prawu cykliczno- ści. Astronomia platońska za Pitagorejczykami wprowadziła pojęcie Wielkie- go Roku, u nich nazywanego rokiem platońskim, który liczy 25 700 lat. Jest to czas, w którym oś Ziemi zakreśla pełny stożek precesji — około 26 tys. lat. Właśnie niedawno, około 1990 roku, zamknął się kolejny Wielki Rok prece- sji, który poprzedziła jak zawsze Wielka Koniunkcja, czyli przeszeregowa- nie planet naszego systemu słonecznego. Ciekawe jest to, że wiedzę o cykli- czności wielkich epok Ziemi, w innym kręgu cywilizacji, niezależnie od krę- gu śródziemnomorskiego oraz Indii, posiadali od praczasu Indianie półno- cnoamerykańscy, a ściśle — ich wtajemniczeni kapłani, Toltekowie. Ich siedzi- bą, tysiące lat przed naszą erą, była, obecnie zapomniana i zasypana przez piaski pustyni meksykańskiej, stolica praindiańska Teotihuakan ze swoimi piramidami Słońca i Księżyca. Po Toltekach tę wiedzę odziedziczyli Azte- kowie, którzy zbudowali swoją stolicę Tenochtitlan, liczącą za ostatniego kró- la Montezumy przeszło 300 tysięcy mieszkańców. Jej świadectwem jest znany dziś Kalendarz Azteków. Oglądał go na żywo w 1803 roku baron Fryde- ryk von Humboldt (1769-1859), przyjaciel J. W. Goethego. Kalendarz Azte- ków to monolit kamienny, z wyrzeźbionym systemem astronomiczno-matema- tycznych oznakowań, tworzących Mandalę Słońca i Ziemi. Baron F. von Hum- boldt odczytał użyte przez Azteków symbole, dotyczące oznaczenia 18-dnio- wych miesięcy. W identyczny sposób oznaczano je w krajach wschodniej Azji. Ze zbieżności tej wyciągnął wniosek, iż oba zodiaki, staroindiański z Meksyku oraz staroindyjski z Azji, musiały pochodzić ze wspólnego źródła, którego hi- storia sięga czasów sprzed potopu; katastrofy, mającej miejsce 12 tysięcy lat temu.

Oczywiście, niewiele wiemy dziś o potędze wiedzy pradawnych Majów, bo- wiem europejski barbarzyńca Cortez, na czele bandy rzezimieszków po 1519 roku, złupił i zburzył doszczętnie tę cywilizację. Natomiast biskup Diego de Landa około 1560 roku spalił na stosach pradawne księgi wiedzy rasy czerwo- nej. Podczas tego auto da fé kultury, uczestniczący w tym barbarzyństwie, nie zabici jeszcze przedstawiciele elity Indian, płakali rzewnymi łzami. Był to po- grzeb wiedzy wielkiej cywilizacji. Spalono setki ksiąg. Od tego pogromu ucho- wało się zaledwie kilka Kodeksów: Kodeks Drezdeński, Kodeks Paryski, Ko- deks Madrycki — Cortezianus, Kodeks Vatico — Latin i Kodeks Borgia. Owe Kodeksy, odczytane dopiero w XX wieku, są kopalnią zdumiewającej wiedzy; od najwyższej astronomiczno-matematycznej do szczegółowej biomolekular- nej (Kodeks Borgia). Owi „prymitywni” Indianie z neolitu znali biomolekular- ne związki, które naukowcy odkryli dopiero w XX wieku (1962 r. — F. Crick i J. Watson: Nobel za odkrycie DNA i RNA).

Jestem przekonany, że poza wiedzą o budowie kosmosu w skali mikro i ma- kro, istniało tam najwyższe wtajemniczenie, duchowego rzędu, o prawdziwym pochodzeniu niezniszczalnego, duchowego pierwiastka, który przeżywa się tu, w doczesnym człowieku. Dawni Indianie posiadali niezbitą pewność o swoim słonecznym pochodzeniu. Byli przekonani, że są dziećmi Boga Słońca.

Wiem, że w chwili gdy następowały kolejne, nazwijmy je, kontemplacje, za- cząłeś dokonywać tzw. odkryć na własną rękę i malować pewne cykle obrazów. Zaczął się w tobie proces pewnych metamorfoz i dalsza praca duchowa nad tym, co najważniejsze w twojej sztuce. Był to okres, kiedy Grotowski wstrząsał swoim Laboratorium, ty przychodziłeś do tego teatru, spotykałeś się z niektóry- mi aktorami, przyjaźniłeś się z nimi. Czy było to pewnego rodzaju czerpanie, czy uczestnictwo w tej rewolucji teatralnej, a i co tu dużo mówić, także w awan- gardzie sztuki?

Teraz muszę wspomnieć czas studiów przełomu lat sześćdziesiątych i sie- demdziesiątych. W 1970 roku wybrałem pracownię malarstwa i rysunku prof. Alfonsa Mazurkiewicza, który realizował w niej tzw. Program Otwarty, zresztą wymagający i raczej hermetyczny. Mogę dziś powiedzieć, iż szczycę się tym, że moim mistrzem był wówczas prof. Alfons Mazurkiewicz. Był to wielki czło- wiek, głęboki duchowo, bardzo wrażliwy, erudyta. Imponował nam, swoim stu- dentom, bowiem był wybitnym awangardowym artystą. W roku 1974 jego malarstwo miało reprezentować Polskę na Biennale Sztuki w Wenecji. W ostat- niej chwili Włosi odwołali całą imprezę.

Alfons Mazurkiewicz był człowiekiem wiary. Do dziś pamiętam moje roz- mowy z profesorem o poezji R. M. Rilkego, o paradoksach einsteinowskiej czasoprzestrzeni, o kwazarach, o systemie galaktocentrycznym, o fenomenolo- gii, o Duchu Świętym, o Jezusie z Nazaretu, o poglądach P.Teilharda de Char- din, którego dzieła „Środowisko boże”, „Pisma wybrane” i inne przestudiowa- łem wówczas jako odtrutkę na wykładany marksizm. Profesor Alfons Mazur- kiewicz jako motto swojej twórczości cytował zdanie P. Teilharda de Chardin:

„(…) dla tych, co potrafią patrzeć, nic tu na Ziemi nie jest nie święte (…)”.

To właśnie z profesorem Mazurkiewiczem dyskutowałem wówczas o teatrze „Grota”, jak się wtedy mówiło. To było po tym, kiedy szczupły i długowłosy Grot w dżinsach, po powrocie z Indii, wygłosił w Nowym Jorku słynny wykład o swoim „teatrze ubogim”. Tekst wydrukowała wrocławska „Odra”. Znałem teatr Laboratorium z jego przedstawień: „Akropolis”, „Książę Niezłomny” oraz „Apocalipsis cum figuris”. Tu, w pracowni mówiliśmy z prof. A. M. a propos prawdy tak widocznej w teatrze Laboratorium, o problemie prawdziwości jako metodzie przeciw schematom w sztuce. Nie były to błahe rozmowy.

Pobyt w pracowni prof. A. M. dał mi silne podstawy, umiejętność samokon- troli procesu twórczego. To właśnie tu powstawało dużo rysunków strukturalno-biologicznych, a moje malarstwo przeszło metamorfozy. Moim najważniej- szym odkryciem podczas współpracy z mistrzem prof. A. M. było uprzytom- nienie sobie wewnętrznego umiłowania światła, że powiem tak enigmatycznie. Z prof. A. M. ostatni raz widziałem się w czerwcu 1975 roku. Spytał mnie:

„Co tam u ciebie, Marek?”, odpowiedziałem: „A robimy jakieś chałtury z kole- gami.”. Profesor wziął mnie mocno za ramię, spojrzał głęboko w oczy i spytał:

„A gdzie eksperymenty malarskie na płaskiej płaszczyźnie? Pamiętaj Marek, ty musisz malować, ty powinieneś malować (tu pojawił się ten jego zagadkowy uśmiech), ty i tak będziesz malować…” W październiku 1975 roku zaskoczyła nas wiadomość o śmierci profesora. Zmarł nagle na zawał serca w pracowni, wśród studentów. Miał wówczas raptem 53 lata.

W tamtych latach przyjaźniłem się z R. Cieślakiem oraz S. Ścierskim, aktora- mi teatru Laboratorium. Byli to ludzie trudni i wymagający, zresztą byli w cią- głych rozjazdach. Zawsze, kiedy w Klubie Związków Twórczych spotykałem Ryśka Cieślaka, cieszyliśmy się sobą. Ze Staszkiem Ścierskim za to mieliśmy sobie dużo do powiedzenia. Pamiętam, że wiosną 1978 roku spędziliśmy całe popołudnie, u niego w Domu Aktora, rozmawiając o sztuce Indian w Meksyku. Miałem wtedy ze sobą świeżo kupiony album J. Białostockiego o sztuce daw- nej Ameryki (Meksyk, Peru). Staszek był w Meksyku z teatrem Laboratorium i bardzo ciekawie przedstawiał swoje wrażenia. Oglądając w albumie zdjęcia wnętrz kościołów hiszpańsko-meksykańskiego baroku, wskazał koronkowy ołtarz — być może był to kościół Nuestra Senora de Ocotlan — i powiedział, że tu przed tym ołtarzem, kiedy wpadło światło słoneczne przez okna, przeżył obcowanie Ducha Świętego.

Potem, kiedy mu opowiadałem o Świątyni Słońca w klasztorze Inków na Machu Picchu, powiedział: „Ty to jesteś niezły! Nie byłeś tam, a opowiadasz, jakbyś tam chodził. — Na to ja: — We śnie kiedyś tam chodziłem. — Wiesz, to jest rozwiązanie. Przynajmniej nie musiałeś płacić za bilet, ani tracić czasu na przejazdy”. Rozmawialiśmy też o naszym mistrzu Jezusie z Nazaretu. Staszek nie rozstawał się z Biblią. Około 1980 roku nasze kontakty urwały się. Później dowiedziałem się, że latem 1983 roku Staszek popełnił samobójstwo.

Zacytowałeś ongiś takie zdanie Augusta Zamoyskiego (1893-1970) z listu do Władysława Tatarkiewicza: „Sztuka jest dopiero wtedy Sztuką, gdy jest owo- cem doświadczenia mistycznego! Toteż Sztuka to nie zawód, metier, czy profes- sion, ale jest powołaniem.”— czyli są tu pewne zależności wynikające ze sto- sunku do Boga?

Być może należy odpowiedzieć dzisiaj na pytanie: czego tak naprawdę bra- kuje prawdziwej sztuce, żeby nie powiedzieć banalnie, że piękna?

To zdanie cytowałem jako motto do ważnej wystawy obrazów z cyklu „ Escha- ton” w 1985 roku. Cytat został obrany nieprzypadkowo. Kiedyś, na pierwszym roku studiów, nie wiedziałem, czy jestem godny być artystą. Ale po latach uzy- skałem całkiem inną świadomość, poprzez przeżycia i pracę nad pogłębianiem siebie. Stosunek do Boga to jest kwestia samoświadomości i nie chodzi tu o to, żeby malować krzyże, czy też inne sceny religijne. Przecież jest bardzo dużo kiczu nabożnego, czy tzw. religijnego. Natomiast sztuce dzisiaj brakuje szcze- gólnie głębokości i samouświadomienia tego, co jest prawdziwe. Aby się po- służyć znanym przykładem: według mnie ckliwy portret Jezusa w cierniowej koronie, autorstwa Guido Reni (1574-1642), jest arcydziełem kiczu religijne- go. Natomiast obrazy autorstwa Jerzego Nowosielskiego są przykładem wybit- nej sztuki, nie powiem religijnej — to słowo dziś dosyć zohydzono — ale wy- soce duchowej. To przykład wyjątkowej ikony. Zresztą sam mistrz Nowosiel- ski przyznaje się, w swym procesie twórczym, do ikonostasu i wyczucia sa- crum. Ktoś mądry powiedział: „Sztuka musi czynić wolę bożą, bo inaczej jest występkiem przeciwko Duchowi Świętemu.” Ciekawy jestem, ilu dzisiejszych tzw. za przeproszeniem artystów, kiedykolwiek słyszało to zdanie, nie mówiąc już o tym, żeby je próbować stosować. Zresztą widać gołym okiem, że najlich- sza prostytucja sztuki uchodzi dziś za sztukę — daruję sobie rozwinięcie tego tematu. To przesilenie epoki Kali Yuga, czyli wieku „złomu żelaznego”. Przy- pomnę: za wiedzą Indii, która przywędrowała via Hellada do Rzymu, wiemy, że były cztery wieki ludzkości: wiek złoty, srebrny, brązowy i żelazny. Ten ostatni właśnie się kończy, a po nim znowu nadejdzie wiek złoty, zwany w Indiach Kryta Yuga albo Satua Yuga.

To dzisiejsza zachłanna żądza wiedzy intelektualnej nie dopuszcza człowieka Zachodu do poznania niezniszczalnego źródła bytu. „Większość z nas nie wie, kim jest, ponieważ identyfikuje się tylko ze zwierzęciem ludzkim, zapominając o tym, że ukrywa się w nim człowiek duchowy…” To twój cytat z katalogu do wystawy, jaki został wydany w 1997 roku, w BWA w Jeleniej Górze. Mnie nato- miast ciśnie się na usta dygresja o „sanktuarium człowieka”, o czym mówi wybitny twórca ekofilozofii i jej pojęciowości, przyjaciel Dalajlamy, pofesor Henryk Skolimowski, autor wielu prac naukowych. Scharakteryzuj to na pod- stawie własnej sztuki.

Tu trzeba dokładnie dookreślić, co to jest żądza wiedzy intelektualnej, która nie dopuszcza człowieka Zachodu do poznania, kim jest. Już nie wspomnę, że starożytność była tutaj dużo mądrzejsza od człowieka XXI wieku. To nie przy- padkiem w świątyni Apollina w Delfach był napis Gnothi seauton. Oczywiście nie chodzi o przyglądanie się sobie w lustrze — narcyzm, a o rozpoznanie w sobie człowieka duchowego, który po upadku z innego wymiaru i po inkar- nacji ukrywa się w zwierzęciu ludzkim. Starożytność znała misteria delfickie, eleuzyjskie i inne, odpowiednio prowadzone przez duchowo przygotowanych do tego zadania Augurów. Metody te były bardzo rygorystyczne i wymagające, bowiem nie wszystko dostępne jest dla wszystkich, jak twierdzi potoczna wie- dza człowieka zdemoralizowanego i ogłupionego przez materialistyczne dok- tryny oraz pseudopoznawczy relatywizm. Przed Bogiem nie ma żadnej równo- ści, jak się wydaje nieukom i niepowołanym, również dzisiejszym kapłanom. Przeciwnie — jest tylko żywa i nieustająca hierarchia bytów, które wciąż mogą się doskonalić…

Większość ludzi żyje dziś bezdusznie i bezbożnie, nawet jeśli uważają się za jakichś tam wierzących i chodzą do jakiegoś kościoła. Kościoły zresztą też się zbylejaczyły i zmaterializowały. Człowiek XXI wieku zaczął się uważać za żywego robota — cyborga. Tworzy banki części zamiennych. Człowiek zmate- rializowany to ten, który odciął się od swojej ojczyzny duchowej. On tylko zna swoich ziemskich rodziców i bywa im wdzięczny za to, że za przeproszeniem, go spłodzili. To nie wymysł — dzisiaj część ludzi widzi tylko ten wymiar. Po- wiem brutalnie: za dużo dzisiaj w ludziach prymitywnego intelektu, a za mało intuicji i wyobraźni. Nastąpiła amputacja, odcięcie od tego, co dawniej nazy- wano iskrą bożą w człowieku. Terror wiedzy, chociaż byle jakiej, terror nauko- wości… Właśnie dzięki oprzyrządowaniu, nowym mikroprocesorom i super- komputerom, ludzka małpa stała się zaawansowana w wiedzy. Jakże te wszyst- kie technologie jej imponują! Jest taka nowoczesna, posttechnotroniczna, ale wobec braku perspektywy wyższej i wykastrowaniu wymiaru ducha, ta małpa nie wie, że sama siebie unicestwia.

Obecna kosmologia, penetrująca wymiar czasoprzestrzeni einsteinowskiej, dokonała zaskakującego odkrycia. Edward Witten and Corporation na Uniwer- sytecie Princetown sformułował nową teorię  superstrun. Nie będę streszczał teorii, która wydaje się genialna. Polecam tu książkę Michio Kaku pt. „Hiper- przestrzeń”, w której powyższa problematyka jest przedstawiona w bardzo przy- stępny sposób. Teoria superstrun postuluje istnienie na pewno 10 i 26 wymia- rów, z tendencją, że jest ich być może więcej. W każdym razie fizyka współcze- sna zbliża się do wybitnej poezji metafizycznej i postuluje istnienie ducha, tyle tylko, że wydaje się on produktem sublimacji materialnych.

Tymczasem prastara wiedza wedyjska (Rigweda, Samaweda, Jadżurweda, Atharwaweda) starożytnych Indii twierdzi, że od praczasów świat materialny wyłaniał się ze świata duchowego. Uściślając: duch jest macierzą i od niego pochodzi wszechświat materialny, badany przez człowieka. Nadrzędny świat ducha nie daje się dowodzić metodami, które pochodzą z niższego, podrzędne- go świata materialnego. Dlatego nie można udowodnić istnienia Boga. Nato- miast Jezus mówił wyraźnie, że Królestwo Niebieskie nie jest z tego świata. To nawet nie jest inna planeta z odległej galaktyki, choć z tego kosmosu. Gdzież więc jest to sanktuarium człowieka?

Upadły człowiek duchowy rodzi się na Ziemi. Ten duchowy ma duchowych rodziców. Są nimi Elohimowie, którzy stworzyli swoje dzieci duchowe na swój obraz boski. Pełny duchowy człowiek to Anioł: duchowa para on i ona w miło- ści. Potem następuje upadek, katastrofa kosmiczna, zwana w niektórych reli- giach grzechem pierworodnym. W efekcie dochodzi do rozbicia na połówki, jak to nazwał Platon. I teraz samotny rozbitek rodzi się na Ziemi: biegun ducho- wy męski w noworodku zwierzęcym męskim, a biegun duchowy żeński w no- worodku zwierzęcym żeńskim. Sanktuarium Duchowe człowieka jest ukryte w jego sercu. To o tym powiedział Jezus: „Królestwo Niebieskie jest w was.”

Duch Święty przebywa w swojej świątyni w sercu człowieka, ale czy zostanie odkryty? Tak, tu trzeba być odkrywcą, trzeba niezłomnej woli, trzeba szukać, rozwijać przez lata swoją świadomość, pracować nad sobą przez całe życie, i to codziennie. Nic nie przychodzi samo, szczególnie jeśli się robi niewiele w tym kierunku. Poza tym to, co robimy, nie może być udawane czy też na pokaz. To powinien być niewymuszony akt woli człowieka. Nic nie da się osiągnąć dopó- ty, dopóki człowiek nie odrzuci terroru intelektu innych i swoich myśli, które tak naprawdę są zlepkiem cudzych. Człowiek Zachodni tak długo żył w świecie dominujących zewnętrznych wydarzeń, że nie rozumie tego zagadnienia. Pod- daje się schematom, potocznym myślom innych o sobie. On nie jest odkrywcą, jeszcze nie odkrył siebie. Nigdy nie stanął twarzą w twarz z własnym  j a. On nie zna siebie. Zbyt długo utożsamiał się ze swoim ciałem fizycznym i mó- zgiem. Potrzebny jest sprawny mózg, ma on jednak być sługą człowieka, a nie jego panem. O tym mówił Jezus: „Nie jest sługa większy od swojego Pana.” Słowa te oczywiście przeinaczono na stosunki międzyklasowe. Aby wstąpić w prawdziwy świat rzeczywistości, trzeba porzucić całą wiedzę intelektu. J.W. Goethe przedstawia to w „Fauście”: „(…) Tu leży klucz ukryty w głębokim szybie, od wieków wiecznie strzeżony przez matki. Chcesz dostać ten klucz, to zstąp do matek (…)”. Nie dostanie go, kto do nich nie zstąpi! Kto nie porzuci pozornej wiedzy swoich snów, może całe życie szukać i nigdy nie znajdzie. To właśnie znaczy:

„Wasza żądza wiedzy nie dopuszcza was do poznania! Ta żądza wiedzy nie daje się wam ocknąć i czyni was niewolnikami waszych bożków, jakkolwiek się zwą!”

Wielki mistrz i mędrzec Indii Ramana Mahariszi (1879-1950) mówi: „Pogrą- żyć się w serce — źródło istnienia, zanurzyć odważnie w tę przepastną głębię, to szukać Prawdy ostatecznej, sedna, czynem i wolą, myślą i uczuciem (…).” Czy sztuka potrzebuje aż tak wysokiego pojęcia, na które nie stać dziś człowieka uwikłanego w komercję, człowieka, którego właśnie ta sztuka, jak mówi, wydu- mana, zatrzymuje. Człowiek jest przecież nie przygotowany na jej przyjęcie. Czy takie jest jej zadanie, czyli uświadamiania lub edukacji? Czy tutaj raczej powinno chodzić o dotyk i poruszenie? Jakie jest twoje zdanie w tej sprawie?

To jest fragment poematu Ramana Mahariszi Atma-vidia (Wiedza Ducha), czyli o duchowym wtajemniczeniu. Kto patrzy w głąb serca, ten ujrzy tam nie- ogarnioną przestrzeń i wewnętrzną światłość. Można tam wejść bez rezoner- stwa, bez strażnika poprawności intelektu.

Tak, sztuka wymaga aż tak wysokiego pojęcia, aż tak wysokiego wyzwolenia od ciężaru przytłaczającej materii oraz poruszenia boskiego fluidu powoła- nia, bowiem inaczej nie jest godna miana sztuki. Natomiast nic do tego nie ma człowiek uwikłany w komercję i w materializm, uwikłany w postępowe ograniczenie.

Czy człowiek jest nieprzygotowany na przyjęcie wysokiej sztuki? Jeden jest, a inny nie jest. Tym lepiej dla tego, który nie jest bezduszny. Tym gorzej dla tego, który nie jest i nie chce być przygotowany do odbioru sztuki. Zadaniem sztuki, tak jak ja to rozumiem, nie jest uświadamianie ani edukacja. Może nim być natomiast dawanie świadectwa innej rzeczywistości. Takie malarstwo, ja- kie ja staram się tworzyć, trafia do jednych, a do innych nie. Jednym się podoba a inni są obojętni. I to jest naturalne.

Ludzie w ogóle są ogłupieni przez propagandowe wychowanie. Sztukę ma- larską chcą rozumieć literacko, racjonalnie. Przyzwyczajeni do oglądania ob- razków w tv, kinie i na video, chcą oglądać obrazki z natury, chcą publicystyki i satyry, albo scen z życia. I to jest żałosne. Na wernisażach wielokrotnie obser- wowałem, że ludzie patrzą i nie widzą. A najbardziej szukają taniej fantastyki i potwierdzenia swoich schematów.

Tymczasem ja tworzę obrazy metafizyczne, które są kompozycją form i ko- lorów, tak samo jak w muzyce komponuje się tony. Podlega to pewnej, jak ja to nazywam, wewnętrznej konieczności. Artysta malarz Joseph A. Schneiderfran- ken, znany jako Bô Yin Râ, powiedział kiedyś: „(…) Na to aby malować naturę tak, jak ją widzi każdy osioł, a nie tylko człowiek, nie trzeba koniecznie artysty (…)”. Stąd pytanie, co ma do roboty artysta w społeczeństwie, które jest tępe, ślepe, głuche i nie rozwija się duchowo, bo przecież nikt nie pracował tu nad sobą. Artysta ten, z urodzenia „sercowicz”, podlega swojemu prawu ananke — konieczności. On i tak musi swoje malować, nie oglądając się na to, czy jest mile widziany. Owszem, cierpi, jak nie ma na czym i jak mu przeszkadzają.

Żeby widzieć te rzeczy, mówiąc językiem potocznym, „w słońcu”, trzeba mieć tzw. „trzecie oko”, jak powiadasz. Co jest tym „trzecim okiem”? Czy jest to wiedza, o której mówimy, czy jest to wrodzony gen, który kieruje duchowością?

Trzecie oko, zwane w Indiach okiem mądrości, jest jak najbardziej rzeczywi- ste, z tym jednak zastrzeżeniem, że czynne jest nie u każdego człowieka, a „zakres jego widzenia” zależy od stopnia rozwoju duchowego, którego nie należy mylić z rozwojem intelektualnym. Trzecie oko nie ma nic wspólnego z wiedzą wyuczoną. Ajna (Adżna) — trzecie oko, zwane czakrą czoła, orga- nicznie wiąże się z przysadką mózgową. Wiadomo, że owa szósta czakra Adż- na, odpowiada za rozwój postrzegania pozazmysłowego oraz intuicję. Interesujący się ezoteryką Indii wiedzą, że w ciele człowieka znajduje się siedem czakr. Intelekt jest przeszkodą na drodze rozwoju duchowego. Stwarza przywiązanie do wyuczonych przez adepta teorii i w końcu zamienia go w paranaukowego „głuszca”, kompletnie nieczułego na inne racje i oglądy rzeczywistości. Sche- mat jest największą przeszkodą na drodze rozwoju duchowego, zaś intelekt czyni z intelektualisty niewolnika jego teorii. Powiem teraz coś abstrakcyjnego: kto wkroczył już do świątyni swojej Jaźni, ten spełnił warunki i ma już otwarte trzecie oko. Jednak tego nie da się ani oszukać, ani wymusić. Nie można tego tanio albo sprytnie uzyskać. Duch Święty nie oddaje się byle komu na kiwnię- cie palcem. Do tego trzeba wielu lat uczciwego życia i poświęcenia sprawie, jak to mówią w Indiach: oddania przez bhakti swojemu guru, w zaufaniu do jego mądrości. Moim guru był i jest Jezus Chrystus i Jemu wierzę.

Oczywiście chodzi tu o wyzwolenie, w Indiach nazywane Mukti, czyli o zu- pełne oswobodzenie od niewoli naszej osobowości. Aby osiągnąć stan najwyż- szego pokoju i ciszy, ponad i poza słowem oraz myślą, skuteczna jest zarówno droga mądrości — wedanta, jak i ucznia — bhakti. Obie drogi niweczą podda- nie się egoistycznej osobowości. Oczywiście droga bhakti wymaga pełnego oddania i ma swój stopień trudności. Przyjmuje ona spełnianie każdej chwili życia w poświęceniu istnieniu Żywego Boga, a więc na początek zakłada swoją oddzieloną od Boga indywidualność. Dlatego sądzę, że na początek ta droga jest łatwiejsza dla człowieka Zachodu, który wydaje się być bardzo oddalony i oderwany od praźródła i pramacierzy w Bogu. Człowiekowi Zachodu wydaje się, że Bóg musi być gdzieś bardzo daleko, za odległymi Słońcami, w innej galaktyce. Tymczasem Jezus stwierdza, że „oto Królestwo Boże jest w was”, a więc blisko. Trzeba wskazać „Westmanowi”, że miejsce poszukiwania jest w nim. Tylko ten racjonalista myśli „Cogito ergo sum”. Sądzi, że w nim są tylko trzewia, a duszy nie ma, bo przecież jej nikt nigdy nie widział.

Ramana Mahariszi stwierdza: „Jaźń jest sercem. Serce jest samoświecące. Światło wyrasta z serca i dosięga mózgu, który jest siedzibą umysłu. Świat oglądamy przez umysł, to znaczy przez odbite światło jaźni. Oświecony umysł ma świadomość rzeczywistości. Nieoświecony nie ma tej świadomości. Gdy umysł zwróci się do światła, znika mgła wiedzy obiektywnej i sama jaźń świeci jak serce (…)”.

Mówi też: „Teraz wydaje ci się, że stanowisz indywidualność, na zewnątrz której znajduje się wszechświat, a poza wszechświatem jest Bóg. Istnieje więc w tym pojęciu rozdzielenie, które winno zniknąć, ponieważ Bóg nie jest od- dzielony ani od ciebie, ani od kosmosu (…)”.

Ramana Mahariszi (1879-1950) był największym dwudziestowiecznym mi- strzem brahmińskiej doktryny jedności (Adwajty), działającym w zewnętrzności. Jest również prawdą (jak powiedział kiedyś Mahariszi), że rzadkim „doro- słym” duszom Najwyższy — światłość ich wewnętrznej istoty — sam przeka- zuje duchową mądrość i odsłania prawdę. W każdym razie podstawą drogi bhakti — drogi oddanego Bogu ucznia — jest absolutna czystość życia w myśli, sło- wie i czynie. To wysokie wymagania, jednakże warto żyć w dążeniu do tego ideału. Na jakich drogach jest dziś człowiek Zachodu, to widać gołym okiem, bez zbytniego filozofowania. Nie wolno jednak tracić nadziei, że również tu nastąpi duchowe przebudzenie i odrodzenie. Zachód ma swoich mistrzów dro- gi, a używając języka Ramana Mahariszi, ma swoje dorosłe dusze, że wymienię tylko dwóch: wielkiego proroka duchowego Jakoba Böhme ze Zgorzelca oraz Angelusa Silesiusa. To Angelus Silesius powiedział:

Niebiosa masz w sobie Jak również męki piekieł Wybieraj co zechcesz

I to będziesz miał.

Wartoby uświadomić „Westmanowi”, że to stwierdzenie nie przestało obo- wiązywać wraz z całym kosmosem swoich konsekwencji.

Czyli tzw.„poselstwo z krainy duszy”, jak powiadasz. Chcę zwrócić uwagę na pewną granicę, w jakiej porusza się artysta, czyli kapłan swej sztuki, mag i wizjoner metafizyczny, żeby nie zrobić z własnej sztuki religii. Owszem, może on być fanatykiem sztuki, jednakże czy czasem nie jest tak, że każdy twórca, metafizyczny artysta, nie wymaga zbyt wiele od przeciętnego człowieka — a ten odrzuca jego pojęciowość, choć mówi ona o najwyższych wartościach. Gdzie jest ta granica?

Na pierwszym roku studiów zacząłem robić setki szkiców malarskich. To była technika mieszana: akwarela, kolorowe tusze, trochę temper. Kiedy dziś oglądam niedobitki tych prac, które „nie poszły w świat”, mam dowód na to, co znaczy intuicja w sztuce — prace są abstrakcyjne i swobodne kolorystycznie. Według mnie zawsze tam, gdzie kończy się chęć wiernego odtwarzania natury, zaczyna się prawdziwa sztuka. Teraz po latach oglądając moje dawne prace, ze zdumieniem skonstatowałem, że byłem metafizyczny od początku.

W. Kandinsky w 1911 roku pisał w swojej rozprawie „O pierwiastku ducho- wym w sztuce”: „Nasza dusza budzi się ponownie po długim okresie materiali- zmu. Pada jednak ofiarą koszmaru, którym jest brak jakiejkolwiek wiary. (…) Rolą artysty jest nawiązanie kontaktu z wyższym „tchnieniem platońskiej du- szy uniwersalnej”, bez uwikłania się w pułapkę, jaką tworzy ciężar rzeczywi- stości zewnętrznej (…). Piękno rodzi się z wewnętrznej konieczności psychicz- nej. Kolor jest klawiaturą. Oko to młoteczek. Dusza to fortepian o wielu strunach. Artysta zaś jest ręką, która dotykając tego czy innego klawisza, sprawia, że dusza pulsuje (…)”. Nie można tego jaśniej powiedzieć.

Artysta tworzy swoje obrazy, to jest jego wypowiedź. Ta wypowiedź już sama w sobie stanowi jakąś wartość. Natomiast czy tzw. widz odrzuca te wartości, bo artysta niby za dużo zadał przeciętnemu człowiekowi? To jest nieporozumie- nie. Po pierwsze: zadaniem artysty jest tworzyć jak najlepiej potrafi, bo jeśli miałby to robić dla przeciętnego odbiorcy, to nie byłby artystą tylko knocia- rzem, producentem tandety albo rzemieślnikiem. Oczywiście tandeciarzy ni- gdy nie brakowało i nigdy nie zabraknie. Prawdziwy artysta tworzy dla ducha, w swoim sercu i nie ogląda się na to, czy to się komuś podoba. Oczywiście, to zawsze cieszy, kiedy jego obraz „porusza”. Jest jednak pewna granica, którą tworzy nieuctwo i nieprzygotowanie; granica „przyjęcia” sztuki przez tzw. prze- ciętną publiczność.

Teraz zacytuję parę istotnych zdań z rozprawy pt. Królestwo Sztuki autorstwa Bô Yin Râ, w tłumaczeniu M. Tarnowskiego, z roku 1924. Cytat z rozdziału zatytułowanego Czy sztuka jest zbytkiem?:

„Dopóki nie zdamy sobie sprawy, jak nieocenionym bogactwem jest sztuka plastyczna dla życia duchowego narodu, dopóty nie mamy powodu chełpić się swoją „wysoką kulturą”, mimo całego rozwoju nauki i poezji, mimo wszyst- kich zdobyczy techniki i postępów przemysłu.

Lecz gdzie jest wola, tam znajdzie się i droga i dlatego należy zbudzić nasam- przód twórczą wolę, wolę stanu kultury, w którym twórczość artystyczna od- czuwana będzie jako konieczność stanu kultury, dla którego sztuka nie będzie „zbytkiem”, lecz nieodzownym wzbogaceniem życia duchowego.

Atoli wola ta może być zbudzona ze swego snu tylko przez poznanie, iż w twórczości artystów narodu objawia się dusza tego narodu i w ukształtowa- niu artystycznym oddziałuje na powrót na ludzi otaczających się dziełami sztu- ki, uczących się odczuwać te dzieła i zżywać się z nimi. Kto pragnie jedynie „utrwalania” w dziele sztuki ulubionych sobie przedmiotów, widoków natury itp. lub wydarzeń, które uważa za ważne, ten jest jeszcze nieskończenie dale- ki od woli sztuki, od ujęcia tego, co jedynie tu istotne (…)”.

Jeżeli więc tzw. przeciętny odbiorca odrzuca sztukę, która jest fenomenem sama w sobie, to tym gorzej dla takich odbiorców i dla takiego społeczeństwa, a twórcy biada! Jeśli bowiem żyje w takim społeczeństwie i jeśli się nie „prze- branżowi”, to w końcu ma duże szanse na to, że umrze pod mostem.

Kiedyś profesor Nowosielski powiedział mi, gdy zapytałem go o sacrum:

„Każda sztuka jest sacrum, wszystko co oznajmia artysta jest sacrum, gdyż działa on pod wpływem sił wyższych (…) nawet akt kobiety jest sacrum, gdyż został przywołany z oddali zza zasłony i jest światłem duszy”. Twoja sztuka, twoje malarstwo jest wysoce metafizyczne, cały zestaw kolorów to pewna tajemnica, a nakładanie ich na płaszczyźnie jest pewnym aktem, bo zestawiasz kolory tak, że „się nie gryzą”, mówiąc językiem warsztatowym, ale wręcz przyjaźnią się, a nawet potrzebują siebie. Czy warsztat to tylko wiedza, czy też samoistnie two- rzy się estetyka, która sama się opowiada? To przez estetykę sztuki chcemy ob- cować z wiedzą, jaka ją tworzy? Czy tak? Opowiedz o estetyce swojej sztuki… Oczywiście sztuki się nie opowiada, jednakże trzeba uzyskać tyle w jej estetyce, żeby widz podszedł do obrazu i odszedł nie obrażony, lecz poruszony.

Cyprian Kamil Norwid powiedział: „Sztuka jest kościołem pracy”. Inaczej mówiąc, praca na terenie sztuki stanowi wartość najwyższą tylko wtedy, kiedy jest uświęcona wewnętrznym misterium, a nie sprofanowana przekleństwem lub ukrytym umiłowaniem zła. Wobec tego nie każda sztuka jest sacrum. Jest też tworzona sztuka czarna, która ma bardzo negatywne i destrukcyjne oddzia- ływanie na człowieka. Znowu sztuka przysłowiowego Iksińskiego jest bezduszna i pusta jak dzwon. Te rodzaje daje się odróżniać.

Najlepiej urodzić się artystą, a potem trzeba iść na studia, ćwiczyć „związki ręki i oka”. To są lata pracy. Dopiero później okazuje się, co kto ma do powie- dzenia. Jest jeszcze coś bardzo ważnego: trzeba mieć w życiu szczęście! Franz Marc, przyjaciel W. Kandinskiego, z grupy Der Blaue Reiter, malował wspa- niałe, czyste kolorystycznie obrazy. Niestety w 1916 roku, mając zaledwie 36 lat, zginął na wojnie…

Studiowanie na akademii kompozycji malarskiej oraz teorii koloru, czy pra- cowitość, nie czyni jeszcze z nikogo artysty. Tu jest po prostu tajemnica. Sztuka to alchemia.

Wielokrotnie pytano mnie na wernisażach: „Jak pan to robi, że pan tak świet- nie zestawia te kolory?” Na co zawsze odpowiadałem, że właściwie to nie wiem, bo się nad tym nie zastanawiam. Proces twórczy, przynajmniej tak, jak ja go pojmuję, polega na wyciszeniu oraz wyłączeniu „kontrolera teoretyka”.

Warto przytoczyć słowa Platona, dotyczące tego, kto jest, a kto nie jest arty- stą: „Trzeci szał od muz pochodzi i natchnienie takie, co młodą i czystą duszę porywa, a ona się budzi i wybucha w pieśniach albo w innej twórczości artysty (…) Kto bez tego szału muz do wrót sztuki przystępuje, przekonany, że dzięki samej technice będzie wielkim artystą, ten nie ma święceń potrzebnych i twór- czość szaleńców zaćmi jego sztukę z rozsądku zrodzoną (…)”.

Nie chcę pytać o twoje dalsze wtajemniczenia. Mogę to czynić jedynie na podstawie sztuki — co w tej chwili powstaje w twojej pracowni? Wiem, że przygotowujesz wystawę; czego będzie dotyczyła? Uchyl rąbka tajemnicy. Może coś o innych zamierzeniach.

Właściwe wtajemniczenie pochodzi z Indii. In Oriente Lux. Tam od wielu tysięcy lat praktykowana jest brahmińska gnoza. W Indiach, gdzieś na dachu świata, w Himalajach, na świętej górze Himavat, znajduje się stolica duchowa ludzkości. Ta stolica, gdzie jest najświętsza świątynia, mieści się w innym wy- miarze. To znaczy, nie można tego sanktuarium ani zobaczyć gołym okiem, ani sfotografować, ani sprofanować — świętość strzeże się sama. W świątyni od zawsze mieszka Ów Najstarszy, w postaci duchowej pary — przedwiecznego Ojca i przedwiecznej Matki. O tym Ojcu mówi jeden z jego najwspanialszych synów, Jezus Chrystus. Towarzyszy mu poczet najstarszych Archaniołów i Opie- kunów ludzi, którzy w trudzie i z narażeniem istnienia na śmierć wieczną, od- bywają swoją ziemską pielgrzymkę, marząc o powrocie do utraconej po strasz- nym upadku Duchowej Ojczyzny…

W tej chwili jestem w trakcie gruntowania kilkunastu obrazów, żeby mieć na czym malować. Jeśli chodzi o planowaną wystawę, to mogłaby to być prezen- tacja retrospektywna. Mam do pokazania kilkadziesiąt prac. Tematycznie jest to malarstwo metafizyczne, a formalnie abstrakcyjne. Pewien artysta, z którym się przyjaźnię, kiedy zobaczył moją twórczość powiedział, że to są obrazy or- fickie. W 1986 roku francuski poeta i myśliciel Andre Goupil-Verdon, który przed wojną przyjaźnił się z Witkacym, oglądając mój cykl Eschaton, stwier- dził: „Pan jest artystą wybitnym”.

W 1989 roku arabski architekt i malarz z Damaszku, po obejrzeniu mojego cyklu Lux Aeterna, którym się zachwycił, powiedział: „Pana obrazy są bardzo religijne”.

Jakie mam zamierzenia? Mam swoje tajemnice, o których nie będę mówił. Natomiast chciałbym jeszcze namalować kilka obrazów np. 244, o ile mi się uda, to znaczy siły i zdrowie pozwolą. Nie da się przecież wszystkiego dokład- nie zaplanować…

W tej chwili zadzwonił telefon; mój dobry znajomy powiadomił mnie, że właśnie wczoraj w szpitalu w Radzyniu Podlaskim zmarła nasza przyjaciółka, poetka Marianna Bocian.

Poznaliśmy się z Marianną i zaprzyjaźnili w 1986 roku. Czasem obchodzili- śmy wspólnie urodziny; ona urodziła się 26 kwietnia, a ja 25. Zrobiło mi się bardzo smutno. Myślę o niej… Odeszła na drugi brzeg. Już nie porozmawiamy o duchowych Indiach i rozmaitych tajemnicach. To jest niepowetowana strata, ponieważ bywają ludzie niezastąpieni.

Marianna dysponowała prawdziwą erudycją i rozległą i głęboką wiedzą. Ponadto miała jeszcze ten błysk, który Francuzi nazywają „esprit”. To właśnie Francuzi swego czasu docenili ją; otrzymała od nich stypendium literackie z pobytem w Paryżu. Marianna miała głębokie zrozumienie i właściwie odczy- tywała moje malarstwo poza słowami. Marianna — wybitna poetka polska, a w swojej ojczyźnie prawie nieznana, przemilczana. Była przez „niektórych” źle widziana, bo mówiła prawdę i to językiem bezkompromisowym. Żyła bar- dzo skromnie, była mądra i uczciwa.

Tu mądrych i uczciwych nie potrzebują. Prawdy też. Om Tat To Sat. Om Hari Om.

A teraz już skupmy się na doczesności. Spójrzmy na świat „gołym okiem”, jednakże w refleksji własnej metafizyki i twórczości. Jakie widzisz zagrożenia dla świata sztuki? Czy one już się pojawiły? Jaki jest wpływ tego, co się dzieje na świecie? Czy to ma odzwierciedlenie w tym, co aktualnie tworzysz? Czy zo- stał już rozmontowany trzon natury, która jest początkiem? Wszystkie ruchy świata, jego stan obecny weszły w fazę zła. Jak twoja sztuka odbija te zagroże- nia? Czy w ogóle może mieć wpływ na tok duchowy człowieka, o ile taki jeszcze jest…

W mojej sztuce destrukcja nie znajduje odzwierciedlenia, ponieważ nie upra- wiam publicystyki malarskiej. Zagrożenia dla świata sztuki to terror antysztuki, banału, bredni, kłamstwa i nihilizmu. Moda na nicość albo wulgarne wyuzda- nie, lansowane przez stacje nadawcze otępienie medialne i antykultura. Efek- tem tego, dodając upadek moralny, duchowy i estetyczny szerokiej publiczno- ści, jest kurczenie się możliwości działania artystów, którzy chcą jeszcze repre- zentować boski, nieuchwytny i niematerialny walor metafizyczny. Nikogo praw- dziwa sztuka nie obchodzi, a upadek poziomu jest straszny. To jest zjazd do rynsztoka i rozwijanie najbardziej prymitywnych gustów, po prostu świat technologicznych cyborgów.

Największy problem jest w tym, że obecny kryzys jest przejawem zwyrod- nienia całej cywilizacji posttechnotronicznej. Cywilizacja przełomu wieków, w swoim moralnym upadku, który obejmuje wszystkie aspekty życia, jest zre- alizowaną ilustracją wedyjskiego opisu ostatniej fazy epoki Kali Yuga.

Dawne wielkie formacje cywilizacyjne, wielkie kultury zrodziły się z we- wnętrznego, radosnego przepojenia religijnością wszystkich czynności życia codziennego. Tak było w pradawnym Egipcie. Nie będę rozwijał tego wątku, ponieważ można by mówić o tym tygodniami. Człowiek w swoim zaćmieniu intelektualnym nie może w nieskończoność łamać wszystkich praw boskich. Dam tylko jeden przykład obrazujący wielkość upadku.

Zachodnie, ponadnarodowe koncerny papiernicze przepłaciły rządzących In- donezją i bezkarnie wycinają tysiące hektarów tropikalnej puszczy deszczowej na Sumatrze. Mordują przy tym „przemysłowo” tygrysy, słonie i wszystko, co się rusza, niszcząc cały ekosystem, zamieniają Sumatrę w księżycowe pobojo- wisko. To jest skalpowanie Ziemi. To jest zbrodnia eksterminacji życia. Musi skończyć się ta antycywilizacja oszalałych Marsjaszy.

Jest taka starożytna, grecka przypowieść o tym, jak to z bogiem światła, mu- zyki, zdrowia i wyroczni, Apollinem stanął w zawody gry na lirze ziemianin, niejaki Marsjasz. Muzyka Apollina była boska, harmonijna i doskonała, a mu- zyka ziemianina uraziła boskie ucho, wobec czego Apollin ukarał go obdar- ciem ze skóry. W rzeczywistości to nie Apollin obdziera ze skóry Marsjasza, to Marsjasz swą atonalną muzyką dokonuje samookaleczenia.

Od XX wieku zwyrodniałe stado Marsjaszy panoszy się na Ziemi i niszczy psychicznie i fizycznie ludzkość oraz morduje naturę, teraz już globalnie. Nic i nikt już się nie uchroni. Przecież według technologicznych potępieńców Bóg to jakieś stare zabobony. Dlatego wydaje im się, że można bezkarnie deptać wszelkie wyższe prawa. Ten czas pozornej bezkarności już się skończył. Jeśli ludzie sami się nie opamiętają, to kres temu położy natura.

Najprawdopodobniej w 2012 roku nastąpi magnetyczne przebieguno- wanie Ziemi. Może podnieść się z dna oceanu Atlantyda, jak twierdzą M. Cotterell i A. Gilbert. Tę datę wskazują genialni matematycy, astronomo- wie i kapłani pradawnej kultury Majów. Ci kapłani — Toltekowie, zda- niem prof. R. Henselinga, już 10,5 tysiąca lat temu, nie mając kompu- terów, prowadzili obliczenia na podstawie cykli słonecznych. W niekończą- cym się kalendarzu Majów (Calendar Round) 11 sierpnia 3114 roku p.n.e. rozpoczęła się czwarta epoka Ziemi, zwana w Indiach Kali Yuga. Ich oblicze- nia są perfekcyjne i według nich Kali   Yuga skończy się 22 grudnia 2012 roku.

Natomiast w dorzeczu rzek Indus i Ganga, przed podbojem Indii przez Ariów około 4000 lat temu, żyła starsza drawidyjska rasa: nazywali się oni Toltekami. Jest hipoteza, że to owi praindyjscy Toltekowie przekazali swoje wtajemnicze- nie religijno-duchowe ówczesnym najeźdźcom aryjskim.

W każdym razie wydaje się prawdziwe to, co mówi prastara księga Genesis:

„Na początku była Ziemia jednej mowy, mieszkańcy całej Ziemi mieli jedna- kowe słowa”. Katastrofa Atlantydy i w tym samym czasie zatonięcie kontynen- tu Mu na Pacyfiku przecięło ciągłość. Miała wtedy miejsce wielka walka kapła- nów Jedynej Prawdy z ich przeciwnikami. W efekcie nastąpiła katastrofa ko- smiczna, która przyniosła Ziemi i jej mieszkańcom zgubne następstwa. To prze- milczę… Uratował się Noe z rodziną i ze zwierzętami. Sumerowie nazywali go Ut-Napisz-Tim. Jego Arka stoi do dziś w rozpadlinie masywu Ararat. Sfotogra- fował ją satelita NASA.

Tysiące lat temu, grubo przed katastrofą Atlantis, panował na Ziemi Wiek Złoty. Ludzkość żyła wtedy według prawa boskiego. Nikt nikogo nie zabijał, ani nie prześladował — nie do uwierzenia. A jednak tak było już na Ziemi. Ludzie w tej dawnej epoce uzyskali istotne duchowe wyzwolenie. Prowadzeni przez działających wówczas synów bożych, żyli jak prawdziwe dzieci boże. Cytat z księgi Genesis: „Synowie Boga widząc, że córy człowiecze są piękne, brali je sobie za żony”. Wtedy ludzie na Ziemi żyli inaczej; szanowali w swoim bliźnim Boga, znając Go w swoim sercu.

Nie będę tu streszczał całej pradawnej brahmińskiej „Wiedzy Słońca”, której odłamem była wiedza staroegipska. Stopniowo z upływem tysięcy lat ludzie utracili to swoje „dobre boskie wychowanie”. Doszło do pierwszych wojen, a potem do katastrofy, po której uratowali się nieliczni, między innymi Ut-Na- pisz-Tim.

Dla ludzi Zachodu jest poemat Owidiusza pt. „Metamorfozy”, który traktuje o tym, jak było na Ziemi w Wieku Złotym. Zaczyna się on tak: „Aurea prima sata est aetas…”

Nadchodzi znowu odrodzenie, zbliża się nowy eon, człowiek może się odro- dzić, jeśli tylko zechce… Nie jest to jednak wcale takie proste. Pytał kiedyś pewien Anglik  Ramana Mahariszi:

„Jak Mahariszi myśli, czy świat wejdzie wkrótce w nową epokę braterstwa, czy też wpadnie w jeszcze gorszy chaos i walkę. Bo patrząc bezstronnie na wszystko, co się dzieje, trudno dostrzec tę boską, dobrotliwą opiekę”.

Mahariszi wydawał się bardzo niezadowolony, wreszcie dał odpowiedź:

„Ten, który rządzi światem, czuwa nad nim wciąż. Ten, który dał mu życie, wie dobrze jak ma nim kierować. On niesie ciężar świata nie my.

Natomiast jakimi jesteście wy, takim jest świat. Cóż to za pożytek starać się zrozumieć świat, który was otacza, kiedy nie rozumiecie siebie?! To niepo- trzebna strata czasu i energii. Ludzie, którzy szukają prawdy, nie powinni się tym zajmować. Najpierw trzeba znaleźć prawdę w sobie!!” — tu Mahariszi urywa nagle.

Nienawiść zniknie z oblicza Ziemi dopiero wówczas, gdy człowiek nauczy się patrzeć w twarz bliźniego nie w świetle zwykłego dnia, ale również w bla- sku jego potencjalnej boskości.

Czas zakłamania i niskich wymagań we wszystkich dziedzinach kończy się na naszej Ziemi nieodwołalnie, chociaż nie wszyscy zainteresowani o tym wie- dzą. Stare, wygodne i prymitywne przyzwyczajenia pętają jeszcze ograniczo- nych niewidzących. Pojawiły się tendencje odwrotowe.

Z potępieńczej inspiracji tworzona jest formacja nowoczesnych troglodytów, którzy mają cofnąć życie do poziomu jaskiniowej hordy. Człowiek Zachodu musi zrozumieć w mocy prawdy, w wewnętrznym przeżyciu, że jego serce jest świątynią potęgi zwanej Bogiem. Wtedy samoistnie przestanie czynić zło so- bie, swoim bliźnim i całej naturze. Wtedy samoistnie i z miłością zacznie na- prawiać spustoszony przez siebie świat.

Trzeba zacząć od siebie, innej drogi nie ma i nigdy nie było. O tym mówili i mówią mistrzowie duchowi wszystkich epok. Przyszedł czas, w którym wszyst- ko, co stoi na przeszkodzie realizacji planów Wyższej Opatrzności, wyczerpuje się samo. Wszystko, co sądzi, że ma prawo uchylać się od wymagań najwyższej konieczności, ma policzone dni.

Chciałbym, żeby skomunizowani Chińczycy dobrowolnie opuścili wreszcie Tybet, który okupują od 1949 roku. Aby zadość czyniąc bezbronnym Tybetań- czykom (miliard przeciwko sześciu milionom) zapłacili im odszkodowania za swoje zbrodnie: za eksterminację starożytnego narodu, za zburzenie około dzie- sięciu tysięcy klasztorów, centrów najwyższej kultury, za kolonialną, rabun- kową eksploatację bogactw naturalnych podbitego kraju. Życzę Tybetańczy- kom, aby na swoim fotelu w świątyni Potala, w Lhasie zasiadł znowu XIV Dalajlama.

Cynizm, przemoc i prawa epoki Kali Yuga kończą się. W planie wyższej opatrzno- ści jest odnowienie Ziemi

i nikt temu nie przeszkodzi. Nadchodzi nowa era i po- wstanie Nowa Ziemia. Oczekiwanie wszystkiego stworzenia na wybawienie przez dzieci boże ziści się, stanie się faktem kosmicznym…

wiosna 2003

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko