Czarujące kwiaty zła z alchemicznej uprawy
Arthur Machen(1863-1947), identyfikowany na ogół jako jeden z klasyków powieści grozy i jako przedstawiciel angielskiego dekadentyzmu,przynależy do bardzo już zaprzeszłej epoki literatury. Prawie nie ma już pisarzy, którzy celebrowaliby nade wszystko styl pisania, którzy urodę frazy literackiej traktowaliby jako najważniejszy składnik dzieła. Dziś osią motywacji literackich nie jest forma, lecz n.p. kwestia egzystencjalnej tożsamości. „Mało prawdopodobne jest, by opowieść pana Arthura Machena zaskarbiła sobie podziw u przeciętnego czytelnika literatury współczesnej – pisał o „Wzgórzu przyśnień” jeden z krytyków współczesnych pisarzowi – Może i dobrze, bo „Wzgórze przyśnień” trudno nazwać zdrową książką, a siłę fascynacji, jaką wzbudza ona u odbiorcy, umniejsza instynktownie uczucie odrazy. I powiedzmy od razu, że owszem, jest to książka fascynująca. Pełno w niej ustępów rzadkiej urody (…) Gdy mówimy o czarze języka i pięknie obrazowania – a jest o czym mówić – mało która z wydanych w tym sezonie powieści może się z nią równać. Jej słabość wszakże polega na tym, że całe to nagromadzone piękno ma w sobie coś z fantastycznego, egzotycznego i perwersyjnego. Pan Machen prowadzi nas przez las pełen kwiatów; są to jednak, by użyć określenia Baudelaire’a, „fleurs du mal”, wyrosłe z metafizycznego gruntu i rozsiewające zapach, który skaża atmosferę”. Jeśli pominąć typowy dla tamtej epoki, dziś anachroniczny motyw dystansowania się, a nawet potępiania „chorobliwego”, „trującego” oddziaływania dzieła literackiego, czy dzieł sztuki w ogólności, sens tej oceny można uznać za aktualny i dziś.
Znamienne, że sam Machen umieścił ten cytat w przygotowanym przez siebie tomiku wypisów z recenzji z jego książek, tomiku zbudowanego głównie z negatywnych opinii o jego pisarstwie. Może to świadczyć nie tylko o jego skłonności do perwersyjnej wyobraźni, ale i o swoistym masochizmie, bo niełatwo jest znaleźć pisarza, który lubowałby się w krytycznych, a nawet deprecjonujących opinii o jego pisaniu. Warto też zwrócić uwagę na dołączony do polskiego wydania „Wzgórza” tekst przedmowy Machena do wydania z 1923 roku. Zwierza się w nim pisarz z druzgocących go perypetii z okrutnymi, bezwzględnymi praktykami przedstawicieli branży wydawniczej, jak i ze swoich dylematów pisarskich dotyczących stylu, konstrukcji dzieła literackiego, całej tej alchemii literackiej pracy, bardzo skomplikowanej i kryjącej w sobie wiele zaskoczeń, niespodzianek, trudności i rozczarowań. Wśród wielu jego refleksji na ten temat warto zwrócić szczególną uwagę na dwie. Pierwsza dotyczy chęci zerwania z opinią epigona, „drugorzędnego naśladowcy” Roberta Louisa Stevensona, pisarza legendarnego, twórcy m.in. „Wyspy skarbów”, „Porwanego za młodu, „Katriony” czy „Doktora Jekylla i pana Hyde”. Owo epigoństwo miało polegać na wzorowaniu się na kunsztownej, zawiłej i zdobnej frazie Stevensona, więc Machen postanowił z tym zerwać, rezygnując ze zdobnego, wybujałego stylu. Jak się zresztą okazało, nie na zawsze, bo później, już w dojrzalszy sposób, do niego powrócił, czego świadectwem jest wybujałe stylistycznie „Wzgórze przyśnień”. Druga z uwag o naturze procesu pisania dotyczy nie stylu, lecz sposobu konstruowania utworu literackiego. Machen zaczynał od starannego, skrupulatnego zarysowywania planu utworu, rozplanowywał go sobie nawet i rozrysowywał na papierze. „Lecz gdy tylko napisałem dwa zdania drugiego rozdziału stwierdziłem – wspominał – że na podstawie tego planu książki wcale nie da się napisać. Mój gliniany model rozpadł mi się w rękach na kawałki”. I po długich mękach niemożności pisania zgodnie z dla samego siebie przygotowanym planem uznał, że „znalazł się w martwym punkcie właśnie dlatego, że tak gruntownie zbadał teren i tak dokładnie wytyczył szlak”. I wtedy pojawiła się zbawienna alternatywa. „Wspomniałem już – pisał – że mój pomysł stale obracałem na wszystkie strony w głowie; że wszystko rozplanowałem i rozparcelowałem (…), lecz właśnie w tym tkwił szkopuł. Prawda jest bowiem taka, że literatura, przynajmniej dla mnie, polega na odkrywaniu. Największa radość i przyjemność pisania nierozerwalnie wiążą się z wrażeniem przymierzania nowego świata i nieodkrytych obszarów (…). Planując tę książkę, tyle wysiłku włożyłem zawczasu w zbadanie nowego terenu, że gdy przyszło mi go opisać, nie miałem już nic do odkrycia. Nie było cudów, nie było tajemnic, nie było zakopanych skarbów, nie było nieprzeczuwanych przez nikogo dziwów. Wszystko było znane, wszystko było swojskie, wszystko wydawało się jednakowo nieistotne”. I w rezultacie tego doświadczenia Machen rozpoczął pisanie metodą wędrowania po nieznanym szlaku i jego odnogach, gdzie ani kierunek, ani miejsca, ani bieg zdarzeń, ani los czy zachowanie postaci, ani jej rysunek psychologiczny, słowem – żaden ze składników materii pisanego utworu nie był z góry zdeterminowany, lecz tworzył się na bieżąco, będąc ciągle in statu nascendi i nierozpoznany uprzednio, w pierwszym rzędzie dla samego pisarza. Postawił więc Machen, zgodnie ze swoją duchową naturą i temperamentem, na proces twórczy nie jako zaplanowaną od początku do końca produkcję towaru, lecz jako owoc przygody pełnej niespodzianek i zaskoczeń.
„Wzgórze przyśnień” zostało zresztą wydane z dużym opóźnieniem po jego ukończeniu, dopiero wtedy, gdy czołowi twórcy angielskiego dekadentyzmu schyłku, Oscar Wilde, Aubrey Beardsley, Ernest Dowson, Lionel Johnson, Eric Stenbock, Algernon Swinburne, Arthur Symons, George Moore, Richard Le Gallienne, W.B. Yeates albo skończyli swoją twórczość, albo (na ogół dość gwałtownie) umarli. Wyliczam te nazwiska czerpiąc je ze znakomitego posłowa „W ogrodzie Awaloniusza”, autorstwa Macieja Płazy. To znakomita, bardzo erudycyjna panorama tej literackiej epoki z Machenem w roli – na potrzeby tej edycji – głównego bohatera, przy czym Płaza nie ogranicza się do Anglii, pokazując związki i filiacje dekadentyzmu angielskiego z francuskim – Villiersa de l’Isle Adama, Barbeya d’Aurevilly czy Jorisa-Karla Huysmansa, twórcy sławnej „biblii dekadentyzmu”, „Na wspak” („A rébours”). Z kolei za angielską „biblię dekadentów” uchodzi „Portret Doriana Greya” Oscara Wilde, powieść, którą Płaza kilkakrotnie przywołuje. Autorowi „Portretu” poświęca zresztą autor posłowi sporo miejsca, widząc w nim tragicznego guru londyńskiego świata sztuki, do którego w 1881 roku zawitał walijski nowicjusz, Arthur Machen. To posłowie jest błyskotliwym esejem, w którym Płaza, zarazem autor przekładu „Wzgórza przyśnień”, poprzez perypetie życiowo-pisarskie autora powieści oraz lakoniczną, ale treściwą problematykę innych jego utworów, znakomicie też pokazuje uwarunkowania, psychospołeczne i kulturowe, w jakich powstała.Sama powieść jest napisaną w trzeciej osobie historią Luciana, początkującego pisarza, skrajnie wrażliwego młodzieńca w typie romantycznego bohatera sprzed półwiecza, anatomią jego cierpień duchowych, jego przepełnionego mękami samotnego i samotniczego życia. Obraz świata przepuszczony przez filtr psychiki krańcowego nadwrażliwca jawi się jako potworna kraina zła, brzydoty i okrucieństwa. Jest to rodzaj hiperrealizmu z domieszką wyszukanej poetyckości, który rzeczywiście może nawet dziś podrażnić wyobraźnię czytelnika. Machen pokazuje świat (w przypadku „Wzgórza przyśnień” jest to Londyn schyłku XIX stulecia) jakby przez szkło powiększające, przez co wszystkie jego cechy są zwielokrotnione, spotworniałe, a obraz jednocześnie, nieco paradoksalnie, gruboziarnisty i krystalicznie jaskrawy. Taki jest też Londyn Machena, potworny moloch, przepełniony brzydotą, ohydą, okrucieństwem, pijaństwem, hałasem, grubiaństwem, najgorszymi instynktami i zbrodnią. Jest w tym obrazie coś z klimatu malarstwa Hieronima Boscha, są też ślady fascynacji literackich Machena, który lubował się w literaturze pełnej kuriozów, dziwności, niezwykłości, takiej jak „Księgi Tysiąca i Jednej Nocy”, „Opowieści kanterberyjskie” Chaucera, „Dekameron” Boccaccio, „Gargantua i Pantagruel” Rabelais, czy „Don Kichot” Cervantesa. Sam autor wspominał, że zamyślił napisanie czegoś w rodzaju przygód Robinsona Crusoe, z tym, że nie na bezludnej wyspie, lecz mieście-potworze – Londynie. „Niezwłocznie postanowiłem, że tak właśnie uczynię: podejmę temat samotności, odosobnienia, wyobcowania pośród ludzi, tyle tylko, że w miejsce bezludnej wyspy i oddalenia fizycznego zajmie osamotnienie w Londynie, największa izolacja dotknie mojego bohatera w nieprzeliczonym ludzkim rojowisku. Doświadczy on samotności duchowej; oceanem, który otoczy go i oddzieli od innych przedstawicieli jego gatunku, będzie głębia jego ducha” – pisał.
Jeśli więc ktoś nawet nie przepada za powieściami o romantycznych czy postromantycznych mękach ludzi nadwrażliwych, który też nie gustuje w rozkoszach smakowania stylu, ten powinien sięgnąć po „Wzgórze” jako „hardcorowy” obraz dawnego Londynu, miasta molocha, potwora wsysającego ludzi po zadaniu im uprzednio katuszy fizycznych i psychicznych. Tym, którzy cenią sobie przygodę literacką jako taką, którą traktują jako, do pewnego stopnia, „sztukę dla sztuki”, ta lekturę może przynieść nieprzeciętną satysfakcję, choć szczególnie wrażliwym może przysporzyć też chwile nieprzyjemnie szarpiące serce.
Arthur Machen – „Wzgórze przyśnień”, przekład i posłowie Maciej Płaza, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2020, str. 319, ISBN 978-83-8196-083-0
—
Powstanka w powstaniu
Ilekroć przydarzy mi się sięgnięcie po jakieś wspomnienia z okresu powstania warszawskiego, tym bardziej przykro odczuwam absurdalny dysonans między oficjałkową wizją tych wydarzeń, między jego absurdalnie landrynkowym i krańcowo nierealistycznym, a przez to zwyczajnie nieuczciwym obrazem, z którym można się zetknąć w osławionym Muzeum Powstania Warszawskiego a potworną empiryczną rzeczywistością tamtych dni. Jako okropność jawi mi się kontrast między faktem, że młodociani, szkolni najczęściej goście wspomnianego muzeum nabierają, pod wpływem wizyty w nim, chęci radosnej „zabawy w powstańców” i „chodzenia po kanałach”, a tym choćby, co opisała autorka wspomnień, Teresa Sułowska-Bojarska, mokotowska łączniczka Dzidzia-Klamerka. Z tekstu nie wynika wprost, po upływie jakiego czasu autorka dokonała tego zapisu – czy bezpośrednio po powstaniu czy wiele lat po nim. W każdym razie nadała im formę relacji nieco fabularyzowanej, z plastycznymi opisami dialogami i literacko zarysowanymi sylwetkami licznych postaci. W czasie lektury tych wspomnień przyszedł mi na myśl „Pamiętnik z powstania warszawskiego” Mirona Białoszewskiego czy „W rozwalonym domu” Jana Dobraczyńskiego, które pokazywały powstanie nie w aspekcie walki na barykadach nielicznych „doborowych” oddziałów Kedywu AK, lecz przez pryzmat straszliwych doświadczeń i niewyobrażalnych cierpień ludności cywilnej. Autorka „Codzienności” także pokazała fragmenty powstania „od tyłu”, od strony „intendentury”, tej od „gromadzenia ziemniaków” („front kartoflany”), od strony zaplecza strefy frontu, na styku powstańczej walki i bytowania cywili, czynnie, pomocniczo lub tylko biernie uczestniczących w zdarzeniach. Jednak to właśnie bardzo często także ci – a często oni najbardziej – zwykli ludzie doznali największych cierpień, zasypywani w piwnicach pod gruzami domów (o tym traktuje n.p. wzmiankowana, a także zekranizowana powieść Dobraczyńskiego), masakrowani n.p. przez tzw. „krowy” (siały „konanie w męczarniach”, pozostawiały „krwawe strzępy człowieka”). Rejestry powstania ukazane przez autorkę to krwawa miazga przepełniona śmiercią, cierpieniem, brakiem wody, żywności, lekarstw, nieustannym lękiem a w najlepszym tylko przypadku krańcowymi niedogodnościami. To splot straszliwych ludzkich historii mogących każdego choćby tylko nieco wrażliwego czytelnika wprowadzić w przygnębienie. Przywołam choćby tylko los jednej z licznych postaci – niewyobrażalnych cierpień odłączonego od walki i wysłanego do szpitala, chorego na nowotwór oficera, któremu okrutny los zesłał jednocześnie wszystkie straszliwe doświadczenia, jakich doznawało otoczenie, wraz z brutalną chorobą, która sprawiała że doznawał podwójnego cierpienia i tak straszliwego bólu (przy braku środków przeciwbólowych), że – jak napisała autorka – „modlił się o śmierć”. Innymi słowy, wspomnienia Sułowskiej-Bojarskiej to obraz piekła na ziemi, dna cierpień fizycznych i psychicznych doznawanych przez ludzką miazgę, zepchniętą w najgłębszy krąg piekła, którego nie nazwę „dantejskim” tylko dlatego, by literackim odwołaniem nie posunąć się do najmniejszej nawet relatywizacji tej krańcowo okrutnej rzeczywistości. I kiedy tak przy lekturze „Codzienności” myślałem o cierpieniach, na które setki tysięcy takich ludzi, jak ci opisani w tekście, skazali dowódcy AK, którzy podjęli decyzję o wybuchu powstania, natrafiłem na fragment w inny sposób bardzo przykry i w bardzo złym świetle stawiający kwalifikacje ludzkie i moralne tzw. „materiału ludzkiego” tworzącego powstańczych dowódców. Autorka opisuje w tym epizodzie swoje własne doświadczenie, gdy została zrugana, zbesztana przez dowódcę za to, że w odpowiednim czasie nie wyczyściła kilkunastu par zabłoconych butów, które oficerkowie wystawili w tym celu młodej dziewczynie. Przyznam, że nigdy dotąd (choć nader sporo przeczytałem przez dziesięciolecia o powstaniu) nie spotkałem się w lekturze z tego typu sytuacją. Dziewczyna pokornie naprawiła błąd i przez całą noc wyczyściła owe buciska, a nazajutrz, nieco zawstydzeni oficerkowie, próbowali zatrzeć swoje kompromitujące zachowanie i zrehabilitować się przed Didzią Klezmerką „prezencikami” w postaci słodyczy i jakichś drobiazgów. A przecież to kliniczny niemal przykład polskiej-męskiej przemocy wobec kobiet w ramach tej samej powstańczej strony, przykład traktowania ich z pogardą. Także przejaw małostkowej pychy i skłonności do małostkowego pozoranctwa oraz do wątpliwej, groteskowej odmiany „sznytu oficerskiego”. Godny pożałowania przykład groteskowej, niedojrzałej małostkowości, która w obliczu straszliwej klęski nakazuje troszczyć się o … lśniące cholewy. Przykłady tej hańby domowej w wykonaniu „rycerskich wobec kobiet Polaków” można, jak się okazuje, napotkać w najbardziej nieoczekiwanych miejscach i okolicznościach, także w przestrzeni „walki o niepodległość” i w „sferze patriotycznej tradycji”. Przyznam, że choć, jak wspomniałem wyżej, „Codzienność” przepełniona jest okrutnymi i niejednokrotnie naturalistycznymi obrazami śmierci i cierpień, to epizodu z młodą łączniczką-żołnierką, zmuszoną rozkazem wojskowym do upokarzającej, niewolniczej usługi dla nadętych pychą akowskich oficerków, którzy zrobili z niej „czyścibuta”, nie mogę zapomnieć chyba najbardziej. Bo to obraz haniebnego, seksistowskiego ucisku kobiet. I wtedy też przypomniałem sobie, jak niektóre tzw. kręgi narodowe rechotem i szyderą przyjęło niedawne słowa eurodeputowanej Sylwii Spurek o tym, że przy rocznicowej okazji 1 sierpnia, choć dużo mówiono o powstańcach, to zapomniano o „powstankach”. A przecież wspomniany epizod pokazuje, jak bardzo eurodeputowana trafiła w sedno, w istotę rzeczy.
Teresa Sułowska-Bojarska – „Codzienność. Sierpień-wrzesień 1944”, PIW, Warszawa 2020, str. 349, ISBN 978-83-8196-100-4
—
Portret roku 1945
Losy babki autorki, dziennikarki Magdaleny Grzebałkowskiej, stały się dla niej punktem wyjścia do dokumentalnej opowieści o roku 1945, ostatnim roku II Wojny Światowej i jednocześnie pierwszym roku pokoju. Urodzoną w 1926 roku, a więc 19-letnią wtedy babkę rok 1945 zastał w niemieckim Mannheim jako jedną z przymusowych robotnic w niemieckiej fabryce. W maju była już w amerykańskim obozie dla obcokrajowców, a 1946 zamieszkała w Gdańsku, gdzie już wcześniej osiedlili się jej rodzice, pradziadkowie Magdaleny Grzebałkowskiej, przesiedleni tam ze Lwowa, co stanowisko cząstkę ówczesnego doświadczenia tysięcy kresowiaków. Jednak tom „1945. Wojna i pokój” nie jest opowieścią o jednym, rodzinnym losie, lecz dokumentalnym portretem zbiorowym czasu przełomu, opartym na literaturze przedmiotu oraz na relacjach uczestników zdarzeń. Autorka przeprowadza nas przez rok 1945 od stycznia do grudnia, opowiada, zdanie po zdaniu, akapit po akapicie, losy ludzkie, w wielu miejscach nowej Polski, i tej „starej”, warszawskiej, lubelskiej, ale i tej nowej, organizowanej w scenerii danych Niemiec, a teraz Ziem Odzyskanych, zwanych też Ziemiami Zachodnimi i Północnymi, z Gdańskiem, Koszalinem, Słupskiem Wałbrzychem, Wrocławiem, Warmią i Mazurami czy Ziemią Lubuską i innymi. Realistyczny i drobiazgowy obraz każdego z miesięcy uzupełniony jest o wypisy cytatów z ówczesnej prasy, które (jak nauczył choćby przypadek „1859 dni Warszawy” Władysława Bartoszewskiego) znakomicie, zarówno przez ich literalną treść (komunikaty urzędowe i prywatne, ogłoszenia handlowe, „reklamy” itp.), jak i charakterystyczną dla ówczesnej prasy stylistykę i frazeologię, oddają klimat czasu. Rzecz jest napisana bardzo interesująco, dynamicznie, chciałoby się rzec – barwnie, gdyby przymiotnik ten nie kłócił się szarością, chaosem, biedą, brudem i okrucieństwem tamtej rzeczywistości. A także strachem, który w niejednym przypadku bywał większy niż strach czasu wojny. Szara jest też ludzka zbiorowość, której losy opisała Grzebałkowska, zbiorowość w przeważającym stopniu anonimowa, choć są też liczne portrety indywidualizujące obraz. Całość jest zasadniczo poświęcona losom Polaków, ale poprzez sprawę obozu w Łambinowicach (Lamsdorf) oraz opis dramatycznego losu cywilnych pasażerów niemieckiego okrętu „Wilhelm Gustloff” zatopionego nieopodal Helu przez radziecką łódź podwodną czy 450 tysięcy niemieckich cywilów, którzy utonęli podczas panicznej ucieczki przez zamarznięty Zalew Wiślany, dopisał do historii ludzkiej 1945 roku także wątek niemiecki. Dlatego słuszne było usytuowanie ich losów na tle wielkiej, militarnej i politycznej historii, zapisanej w kończącym tekst kalendarium 1945 roku.
Magdalena Grzebałkowska – „1945. Wojna i pokój”, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2020, str. 414, ISBN 978-83-268-2215-5