5 maja 2020
Panu Markowi udało się dzisiaj rano dodzwonić do Muzeum Kultury Łemkowskiej w Zyndranowej i o godzinie 16 miała tam na nas oczekiwać przewodniczka. Nie wiem, jakich argumentów użył, bo zgodnie z komunikatem zamieszczonym na stronie Muzeum będzie ono udostępnione dla zwiedzających dopiero 9 maja w godzinach od 10 do 16. Być może wspomniał, że przy końcu września ubiegłego roku podarowałem im swoją książkę, w której opisałem, w jaki sposób trafiłem tam po raz pierwszy 16 listopada 2010 roku
Zyndranowa. I już ostatnia opowieść o pośpiesznym zejściu do Zyndranowej, właściwie tylko do samego Muzeum Kultury Łemkowskiej, gdzie i tak przyjęto nas w drodze wyjątku po moim oświadczeniu, że wielokrotnie pisałem o Łemkach. Wkrótce gwałtownie zaczęło się ściemniać, więc o zapukaniu do innych chałup, by zasięgnąć języka, mowy być nie mogło. Zresztą i tak cudem zdążyliśmy na ostatni autobus powrotny jedynie dzięki uprzejmości kierowcy, który już odjeżdżał z końcowego przystanku i zagarnął nas do środka kilkadziesiąt metrów poniżej z koszulami przylepionymi do grzbietów, bo drałowaliśmy pod górę jak zdyszane psy myśliwskie, niemogące doścignąć zdobyczy.
Do tej byłej wsi połemkowskiej trzeba będzie zatem powrócić latem. To, że założył ją rycerz Zyndram z Maszkowic, osiedlając w niej jeńców pojmanych w bitwie pod Grunwaldem, to tylko legenda. Już bardziej prawdopodobne jest to, że był nim Zyndram z Jaślisk, względnie, że nazwa wsi pochodzi od niemieckiego zyndra = kopalnia (rudy żelaza?). Jednakże na pewno wiemy, którędy jeździli Łemkowie do Barwinka, droga została bowiem wyżłobiona przez ich wozy, a kapliczka, do której trzeba się teraz przedzierać przez krzaki tarniny, świadczy o ich wielowiekowej obecności na tych ziemiach, mimo iż sporządzony cyrylicą napis na kapliczce został przykryty grubą warstwą wapiennej farby.
Po zyndranowskich Łemkach, zamieszkujących wieś rozciągającą się na wiele kilometrów, pozostało niewiele śladów: my z braku czasu mogliśmy jedynie obejrzeć to, co eksponuje się w miejscowym Muzeum, które na stronie internetowej prezentuje się pod jakże nostalgicznym i dla większości wypędzonych stąd Łemków nieaktualnym fragmentem wiersza – w przekładzie na język polski brzmi to tak: „…tu pragnę żyć i umierać, gdzie żyli mój ojciec i moja matka…”. Resztę tego, co nazywamy teraz zabytkami kultury materialnej Łemków, po wypędzeniu ich w roku 1947 w ramach akcji „Wisła”, zdewastowano lub po prostu zniszczono: cerkwie, kapliczki, cmentarze, nie mówiąc o chyżach i obiektach gospodarczych – ze stu osiemdziesięciu zagród łemkowskich ocalały w Zyndranowej nieliczne.
I gdyby nie Teodor Gocz, któremu po chwilowej „gomułkowskiej odwilży” udało się powrócić do rodzinnej wsi i zagrody, zamieszkanej przez jego wiekowego pradziadka, Teodora Kukiełę, dawnego pisarza gromadzkiego, o zyndranowskich Łemkach nikt by już zapewne nie pamiętał – stworzona przez niego w roku 1968 w starej chałupie (cała jego rodzina przeniosła się wtedy do wybudowanego w pobliżu domu murowanego) Izba Pamiątek Kultury Łemkowskiej miała właśnie na celu ocalenie ich od zapomnienia. Działacze łemkowscy wznieśli tu nawet pomnik dla uczczenia żołnierzy poległych w trakcie wyzwalania tych terenów w czasie ostatniej wojny, gdyż i wśród nich żywa była pamięć dramatycznych bojów toczonych u wrót Przełęczy Dukielskiej. Przedstawiciele ówczesnych władz uważali jednak, że zdradzieccy według nich Łemkowie nie mają prawa uczestniczyć w upamiętnieniu tamtych wydarzeń, przeto przed trzydziestu czterema laty kazali wysadzić ten pomnik jednostce saperów z Dębicy.
Stokroć bardziej światli byli działacze łemkowscy, którzy uhonorowali pamięć także Żydów zyndranowskich – przejmując opiekę nad Chatą Żydowską i przygotowując wystawę judaików w pomieszczeniach pożydowskiej karczmy. O kłopotach z utrzymaniem Izby Pamiątek można by długo mówić, ale po roku 1996, gdy Izbę przekształcono w Muzeum, nastały lepsze czasy – zatrudniono na stałe etnografa i wydawano nawet kwartalnik „Zahroda”, a obecnie, od roku 2002, najlepsze, bo doszły również pieniądze unijne i widać z daleka, że roboty na terenie placówki toczą się w mniej więcej właściwym rytmie.
Co wchodzi w skład ekspozycji muzealnej? Zbudowana w roku 1860 chyża (do roku 1901 użytkowana jako chałupa kurna) – w sieni prezentowane są żarna, wagi, narzędzia stolarskie itp., w izbie: stare meble, piec z kapą i zapieckiem, naczynia gliniane i żeliwne, jest tam oczywiście pradziadkowa kancelaria pisarza gminnego z dokumentami, zdjęciami, starymi banknotami i monetami, trzeba jeszcze wspomnieć o komorze z zabytkami sztuki cerkiewnej, stajni z eksponatami pasterskimi oraz rzemiosła tkackiego, czy o tzw. boisku z wystawą narzędzi i sprzętu rolniczego.
Następne obiekty to koniusznia, gdzie nie parska żaden hucuł, gdyż zgromadzono w niej jedynie militaria z okresu obu wojen światowych, na szczęście w kuźni cygańskiej znajduje się wszystko, co powinno być na wyposażeniu starej kuźni, a w kaplicy, będącej wprawdzie rekonstrukcją kaplicy łemkowskiej z przełomu XIX i XX wieku, jest typowy ołtarzyk z figurami i obrazami świętych. W chlewiku nie kwiczą świnki, nie beczą owce i nie gdaczą kury, ale przynajmniej wiadomo, jak wyglądał. Wiatrak nie miele zboża na mąkę, lecz posiada kompletny mechanizm. Mała karczma nie prowadzi już wyszynku piwa ani okowity, mimo nadal kuszącego okienka z ladą, a w świetlicy wiejskiej nikt z miejscowych mieszkańców nie korzysta ze zgromadzonych tu starych pism i książek – no cóż, muzeum to muzeum, chwała jednak Teodorowi Goczowi i upartym działaczom łemkowskim, że w ogóle jest i że można bodaj powąchać to, co jeszcze przed siedemdziesięciu laty pachniało pełnią razowego życia, ale jakże dobrze wypieczonego! [Drzeworyt, reprodukowany po lewej, nosi tytuł Wygnanie].
Po ubiegłorocznej wizycie wróciłem stamtąd wręcz oszołomiony, bo w wybudowanym w 2011 roku ze środków Unii Europejskiej obszernym pawilonie wystawowym znalazło się stokroć więcej eksponatów niż te, które oglądałem w starej chyży – zbudowanej w 1860 roku jako chałupa kurna, a po czterdziestu latach zmodernizowanej. Na parterze tego pawilonu znajdują się wystawy stroi ludowych, rzeźby, pisanek, starych fotografii, malarstwa, twórczości Iwana Rusenki oraz eksponatów sakralnych i liturgicznych. Obecnie doszły jeszcze instrumenty muzyczne kapeli łemkowsko-cygańskiej. Pokazanie choć cząstki skarbów kultury łemkowskiej, tak bliskiej memu sercu, wymagałoby opublikowania kilkudziesięciu zdjęć, które oczywiście pan Marek zrobił nie tylko w pawilonie, ale i w innych obiektach muzealnych opisanych przeze mnie pokrótce w mojej książce, jak również wokół nich.
Do tych zdjęć chciałbym dodać tylko jeden z tysięcy możliwych komentarzy, powtórzony za świetną przewodniczką: „Jeśli spojrzymy na łoże małżeńskie, to widać, że Łemkowie byli niscy. 160 cm u mężczyzny to był już słuszny wzrost, kobiety były jeszcze niższe. Ludzi otyłych wśród nich nie było, bo jedli niewiele, a pracowali bardzo ciężko. Mięso spożywali rzadko, preferowali białko roślinne. Zapewne dlatego żyli długo i byli bardzo wytrzymali na trudy życiowe. Czy sobie wyobrażacie, jakie tu były zimy, które zaczynały się już w październiku? I jakie kopne śniegi? Wyryte w nich łopatami tunele dwumetrowej wysokości od chałupy do drogi to była normalka. A czy sobie wyobrażacie, jakie cierpienia ci ludzie potrafili znieść w pierwszym na świecie obozie koncentracyjnym utworzonym przez Austriaków w czasie I wojny światowej we wsi Talerhof w pobliżu Grazu? Uwięzieni w nim Łemkowie musieli przez kilka dni spać na gołej ziemi w pozycji siedzącej i nie otrzymywali pożywienia, a nocą panowały już przymrozki; pierwsze baraki zbudowano, gdy ziemia była skuta lodem. Łemków dziesiątkowały nie tylko chłód, głód i smród, i nie tylko wszy, wieszano ich publicznie na placu obozowym za najmniejsze przewinienie. A nie wszyscy z nich byli prostymi chłopami od pługa. Wśród uwięzionych był na przykład ksiądz Senik, poseł Sejmu Galicyjskiego, czy młody student prawa Teofil Kuryłło, późniejszy doktor nauk prawnych. Ale, jak pan napisał w swojej książce, Łemków nic złamać nie mogło… A czy trzydzieści trzy lata później byli inaczej traktowani przez swoich rodaków w niby Centralnym Obozie Pracy w Jaworznie, który de facto był też obozem koncentracyjnym? Istniejący od czerwca 1943 roku hitlerowski SS-Lager Dachsgrube, filia KL Auschwitz (Oświęcim), zmienił tylko szyld i oprawców, nad bramą napis Arbeit macht frei zamieniono napisem Praca uszlachetnia człowieka. W latach 1947-1949, kiedy przywożono tam również tysiące Łemków, cywilów niemających nic wspólnego z bandami UPA, zmarło w nim na skutek tortur, chorób, wycieńczenia i głodu około 160 osób, chciałoby się dodać: tylko 160 osób, bo właściwie nikt nie powinien wyjść stamtąd żywym. A kiedy ci nieszczęśnicy wracali do swoich domów, to była to tylko, jak mówiono, skóra i kości. Na terenie muzeum znajdziecie obelisk poświęcony tamtym nieludzkim dla Łemków czasom…”.
Po powrocie do „Zofiówki” napisałem do moich przyjaciół na temat tej wycieczki tylko tyle: „Ilekroć jestem w Zyndranowej, to miałbym chęć przez kilka lat zająć się pisaniem książek wyłącznie o Łemkach, i robiłbym to z prawdziwą pasją. Bo inni zwiedzają i patrzą na to wszystko jak na relikty świata dawno minionego, a ja widziałem prawie wszystko na własne oczy. Ludzi tnących wielkie pnie drzew piłą dwuręczną zwaną ‘moja-twoja’. Taki warsztat szewski, stolarski i kowalski, kobiety piorące na tarach drewnianych, taką maselnicę robiącą masło, takie kołowrotki przędące wełnę itp., itd. Chciałbym opisać życie tamtych ludzi, jakże mi bliskich, których wypędzono tylko u nas (np. na Słowacji nie trzeba budować dla nich skansenów), bito, wyniszczano. Odtworzyć tamten świat. Ale już za późno, nie rozdwoję się. Za każdym razem będę wyjeżdżał z Zyndranowej z tym samym żalem w sercu”…
[Na drugi dzień Ela Story tak to skomentowała: „Miałabym takie same odczucie… Ilekroć patrzę na przedmioty, używane kiedyś tam przez jakichś ludzi, zawsze mi żal, że to minione nie powróci, że tylko w moich wspomnieniach pozostało. Ja jeszcze prałam na tarze, wprawdzie nie drewnianej, lecz szklanej, jeszcze nosiłam wodę na drewnianych nosidłach zrobionych przez mojego dziadka, pamiętam drewnianą dzieżę, w której babcia zagniatała ciasto na chleb, i piękną drewnianą praskę do serów, z której ciurkiem spływała pyszna serwatka, schładzana potem w piwnicy, niezastąpiony, ożywczy napój na upały… I zapach krów pamiętam, ich porykiwania, gdy spragnione wracały z pastwisk… We mnie to jeszcze ocalało i ze mną odejdzie…”].
Pan Marek zapytał na odjezdnym z Zyndranowej naszą przemiłą przewodniczkę, co ciekawego można po drodze do Iwonicza-Zdroju zobaczyć – oprócz tego, co już wcześniej obejrzeliśmy. Z jej wyliczanki wynikało, że nie oglądnęliśmy jeszcze zabytkowego kościoła w Wietrznej. Słyszałem o nim, ale nigdy tam nie byłem, choć z Łęków Dukielskich, gdzie znajduje się zabawnie opisana w mojej książce farma wiatrowa, do zabytkowego kościoła pod wezwaniem św. Michała Archanioła jest niedaleko.
Okazało się, że wcale nie było łatwo do niego trafić, bo nie jest widoczny z głównej drogi. Stanęliśmy przy jakiejś chałupie, gdzie na podwórzu stały dwie kobiety bez maseczek i rozprawiały o czymś twarzą w twarz. Pan Marek zapytał o kościół. Kazały nam zawrócić i po minięciu dwóch zakrętów skręcić w prawo i wjechać na samą górę. Tak też zrobiliśmy. Zaparkowaliśmy na dziedzińcu opustoszałej szkoły, gdzie tylko wiatr starał się rozkołysać kolorowe huśtawki. „Pobujamy się?” zapytałem. Nie chodziło o zgrywę, lecz o to, by tchnąć trochę życia w to dziwnie martwe miejsce, nierozdzwonione głosami rozbawionych uczniaków.
Na szczęście w znajdującym się tuż obok bardzo ładnym drewnianym kościele, z niektórymi elementami z przełomu XVI/XVII wieku, akurat odbywała się msza, w której zgodnie z rozporządzeniem z 20 kwietnia mogła uczestniczyć większa liczba wiernych niż przed tą datą (aktualny limit to jedna osoba na 15 mkw., nie wliczając w to kapłana oraz osób zaangażowanych w liturgię)…
Zdjęć w środku nie robiliśmy, więc trudno powiedzieć, ilu wiernych zgromadziło się tam podczas mszy. Dla nas z całą pewnością zabrakłoby miejsca, skoro dwie parafianki stały przy kaplicy, wsłuchując się z wypiekami na twarzy w głos celebrującego mszę księdza. Dla mnie było to bardzo nudne kazanie wygłaszane monotonnym głosem. Ksiądz opowiadał wiernym o Filistynach. Błyskawicznie przebiegłem w myślach wszystko, co o nich wiem, ale żadnego związku z dzisiejszym dniem znaleźć nie mogłem. Zaraz, zaraz, a może chciał nawiązać do 81. rocznicy wygłoszenia w dniu 5 maja 1939 roku przez ministra spraw zagranicznych Józefa Becka, który w przemówieniu sejmowym odrzucił żądania Niemiec włączenia Gdańska do III Rzeszy i wyznaczenia eksterytorialnych linii komunikacyjnych, słynnych słów: „My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest tylko jedna rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenną. Tą rzeczą jest honor”? Wykorzystany w kazaniu starotestamentowy motyw Dawida i Goliata, który był wojownikiem filistyńskim, mógłby znakomicie te słowa spuentować, jeśli założyć, że pod jego postacią kryła się potężna III Rzesza za rządów Hitlera, a Dawid to rzecz jasna II Rzeczpospolita, która w sensie militarnym dysponowała, mówiąc obrazowo, procą i kamieniem…
Zastanawiałem się, czy podzielić się tą refleksją z panem Markiem, ale wydawał się bardziej zainteresowany dziwną bryłą wolno stojącej kościelnej dzwonnicy, którą wzniesiono w XVIII wieku. W jej dolnej części od strony kościoła dobudowana została kapliczka kryta dwuspadowym dachem.
Zdjęcie zostało zrobione z przykościelnego cmentarza – najstarszy nagrobek jest z 1903 roku. Wcześniejszego nie odnalazłem. A kościół jest przecież znacznie starszy. W 1928 zmarła 16-letnia panna Maria, bardzo ładna i na pewno dziewica, bo rysy ma czyste i niewinne oczy. Kiedy kilkorgu moim przyjaciołom przesłałem na WhattsAppie jej nagrobkowe zdjęcie wraz z moim komentarzem, madame Olbinskaja zapytała, skąd pewność, że szesnastoletnia panna Maria była dziewicą? Odpisałem: Droga Irenko, nawet w twoich czasach panny bywały dziewicami w wieku dziewiętnastu lat, a co dopiero w roku 1928! To nie obecne szesnastolatki, z których niejedna zdążyła zaliczyć nie tylko wszystkich chłopaków z „naszej klasy”, ale i z sąsiednich, capito? A jeśli chodzi o czosnek niedźwiedzi, po który chcesz niedługo przyjechać do Iwonicza-Zdroju, to najwięcej, jeszcze nieprzekwitającego, jest tutaj – wokół niektórych grobów tworzy żywe szpalery. Pan Marek twierdzi, że jest tak dorodny, bo czerpie soki żywotne wprost z rozłożonych ciał truposzy…