Piękna Ola. Jeszcze jedna córka pisarza. Przeoczyłem. A należało się jej miejsce w rejestrze córek poznanych i onieśmielających mnie z powodu ojców, począwszy od Moniki Żeromskiej. Była o tym mowa w pierwszym tomie Trylogii Internetowej. Olę przeoczyłem być może dlatego, że różniła się od najczęstszego typu córek.
Była bez najmniejszych wątpliwości zatroskaną córką, jednak nie ojca, który zmarł i zostawił po sobie anachroniczne dzieła, jak na przykład jutro ja i Stefan Żeromski dziś, co już jasno widać.
Nie każdy wpada na genialny pomysł Wiktora Woroszylskiego, by notować dzień za dniem, co jadł, po jakie produkty stał w kolejce, ile kosztowały, jaką gazetę dostał, kto mu zwierzył jaki projekt polityczny, czy sam wziął w nim udział czy nie chciał, co grano w kinie, co powiedziano w kościele, co doniosła państwowa telewizja. Nie ma seksu i zbrodni. Autor nie żyje, a są czytelnicy ogromnych „Dzienników”, o których edycję zadbała córka Natalia.
Ojciec Oli, Jan Kurczab, żył, gdy ją poznałem. Brakowało mu dwóch-trzech lat do sześćdziesiątki. Oboje z Olą stanowili inną kategorię niż reszta. On przyjeżdżał z Krakowa na ogólnopolskie zjazdy związku literatów. Ona była zawsze przy nim. On był niewidomy.
Gdziekolwiek się pojawiali, a chodzili wszędzie razem, uwagę zwłaszcza młodych mężczyzn skupiała na sobie, oczywiście, piękna Ola, nie on. Ale ona robiła wspólne towarzystwo ze wszystkich. Kiedyś przyjechała z ojcem na wakacje do Zakopanego. Trafił tam też poeta Witold Wirpsza. On chyba zaproponował, żeby pójść wieczorem na wódkę. Ola doprosiła mnie i ojca. Poszliśmy we czworo po drewnianych schodkach do lokalu na piętrze, zjedli doskonałe rydze i trochę sobie popili. Niewidomy ojciec uczestniczył w zabawie na równi ze wszystkimi. Może jego ślepota nie była zupełna. Może jednak coś widział.
Któregoś razu Ola zadzwoniła do mnie w Warszawie i poprosiła o spotkanie. Umówiliśmy się w kawiarni na Krakowskim Przedmieściu. Okazało się, że Ola studiuje w warszawskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej. W tym czasie popularna była moja krótka powieść „Tabu”, chętnie przerabiana dla potrzeb sceny i grana jako monodram. Coś takiego, zdaje się, opracowywano w PWST na jakichś warsztatach z udziałem Oli. Szczegółów nie pamiętam. Ale omówiliśmy tę sprawę, po czym Ola spojrzała na zegarek i powiedziała, że musi już iść. Odprowadziłem ją do Dziekanki, domu akademickiego, gdzie mieszkała. Ledwie pożegnaliśmy się i uszedłem kilkanaście kroków, zobaczyłem, że właśnie zmierza w tamtą stronę Jerzy Pomianowski.
Oboje wyjechali wkrótce do Włoch. Odwiedzałem ich potem w Rzymie już jako małżeństwo mieszkające z kotami. Niewidomy ojciec po przekroczeniu o dwa lata sześćdziesiątki młodo zmarł. Wtedy Ola wyjechała z Polski. W moich oczach nie była odtąd córką, lecz żoną pisarza, Jerzego Pomianowskiego, przede wszystkim tłumacza literatury rosyjskiej.
Kontynuowała we Włoszech przerwane w Polsce studia teatralne, aktorskie i reżyserskie. Grała na włoskich scenach. Widziałem i słyszałem. Świetnie opanowała język. Krążyła trochę między Rzymem a Mediolanem. Odwiedzałem wtedy samotnego Jerzego, który zresztą też krążył między Rzymem a Bari, gdzie wykładał na uniwersytecie.
Spotykaliśmy się jednak bardzo często wszyscy razem w Rzymie. Zapraszali do siebie na obiady. Podobno byłem szczególnie łasy na konfitury z gorzkiej pomarańczy, jak pamięta Ola, ja nie. Ja pamiętam zaniepokojenie kotów, gdy tylko robiła krok w stronę drzwi. Koty były najwidoczniej Włochami, bo rozmawiała z nimi po włosku.
– Spokój! Ja nie wychodzę. Nigdzie stąd nie idę. Calma! Io non vado via. Non me ne vado da nessuna parte