Stanisław Nyczaj – GDY „KROMKA CHLEBA TWARDNIEJE W FILOZOFICZNY KAMIEŃ” Wspomnienie o Józefie Andrzeju Grochowinie (1954–2005) w 15. rocznicę śmierci Poety

2
1127


            JAKBY SKRADAŁ SIĘ KOLEINAMI LOSU

Pamięci Józefa Andrzeja Grochowiny

Józek szedł, jakby skradał się koleinami losu,
„w trampkach podartych aż do samej kości”,
 choć i bywało,
że w Jego zgrzebnym „śniadaniowym misterium […]
kromka chleba twardniała w filozoficzny kamień”,
a „ręce zamiast sięgać – błogosławiły”, zaś „usta
zamiast oblizywać się – recytowały”.

Przebolewał swój los, umęczony – prześmiewczo,
a niekiedy jak ten uliczny grajek
na „rzężących drewienkach
przywiązanych sznurkiem do gruźliczych płuc”.

 Byle wytrzymał to tylko konopny pionu „sznur”.

 Jednak zapętlił się znienacka
 na przekór „dzwoneczkom mlecznego poranka”,
 akurat gdy ktoś „doradzał życzliwie”,
 że „zawsze jeszcze warto się podnieść”,
 bo przed Tobą wciąż pręży się „wąska ścieżka
 skrajem wznoszącej się gorączki ulic”.

 Jak będąc oszołomionym dławiącą bezsiłą
wyszarpać wpijający się w krtań podstępny oplot?! –
przemyka konwulsyjną myślą-chyłkiem „wylękniony cień”,
próbujący ocalić choćby dla pamięci Ukochanej
sprzątane naprędce ciało,
by nie „powlekły się nim zelówki przechodniów”.

I

          W rozdziale Mimo milczenia mojej Metafizyki tworzenia (2007), nawiązałem do przykrego pytania retorycznego Urszuli Kozioł z felietonu w „Plus Minus”: „czy w kraju, w którym wszystko sprzysięgło się, żeby ludzi oduczyć sięgania po książkę, kogokolwiek jeszcze obchodzi wiersz?”.
Niestety, mało kto interesuje się losem poetów o bardzo zindywidualizowanej artystycznej wrażliwości, o wartościowym a krzywdząco zapomnianym dorobku, jacy, zagubieni, szukali w rozpaczliwej samotności, na swym marginesie-bezdrożu jakiegoś oparcia, ratunku, popadając przy tym zazwyczaj w nałogowe uzależnienia, depresję, a jednocześnie ufnie lgnęli do tzw. środowiska, które potrafi wydźwignąć, ale i mimowolnie zepchnąć słabszych psychicznie na pochylnię. Tak to dookolna obojętność przeoczyła już niejeden akt ostatecznej determinacji. Przeoczyła więc i tragiczną śmierć Józefa Andrzeja Grochowiny (ur. 30 września 1954 we wsi Tomaszów k. Węchadłowa na Ponidziu). Poety w poszukiwaniu środków wyrazu  o s o b n e g o, autora tomików: Do końca bieg (Literacka Biblioteka „Przemian”, kielce1974), Mortes  („Iskry”, Warszawa 1980), Mimośród (w serii Bibliteka Poetów Wyd. Łódzkiego staraniem Oddziału tego wydawnictwa w Kielcach, 1984), Niedokształt (SW „Anagram”, Warszawa 1992).

          Czyż nie przerażające, że w XXI w. Warszawie umiera poeta zrzeszony w organizacji pisarskiej – i nikt nie wie, kiedy to najgorsze się stało. Milczą media, żadnej informacji o czasie i miejscu pogrzebu! Wiadomość dociera do Kielc, gdzie jako twórca startował, dopiero po paru miesiącach! Mało tego, dopóki nie wydostałem z ZAiKs-u, dzięki któremu poeta utrzymywał się głównie z tantiem za teksty piosenek, ustalonej tam z obowiązku prawnego daty śmierci na 19 listopada 2005 – potrzebnej dla uzupełnienia tekstu Stanisława Stanika nadesłanego do redakcji kieleckiego miesięcznika „Teraz” – obiegowo funkcjonowała zawstydzająco niekonkretna, że zmarł w swym warszawskim mieszkaniu w grudniu .2015.

          Na s.4 okładki Mimośrodu zamieściłem jako redaktor tomu kwintesencję z recenzji wydawniczej, jaką w owym czasie byłem zobowiązany wnieść na kolegium pod ocenę propozycji książkowej. Obowiązywał wydawnictwo, szczególnie w prestiżowej serii „Biblioteka Poetów”, limit tytułów, dlatego cieszyłem się wraz z Józkiem, że tomik wszedł do planu i rychło została spisana z poetą umowa wydawnicza. Choć minęło wiele lat, nie krępuję się przytoczenia skrótu miarodajnej oceny, mającej też zachęcać do lektury tomiku:

          Osobowość poetycką J.A. Grochowiny określa bogactwo i świeżość wyobraźni oraz nowatorstwo rozwiązań formalnych. Szereg tematów w Mimośrodzie (głównie związanych z egzystencjalnymi powikłaniami losu jednostki i jej świadomości zdeterminowanej wielorakimi doświadczeniami) zostało tu podjętych na zasadach pokrewnych improwizacji jazzowej: z rozmachem liryczno-epickim i wirtuozerią skojarzeń w wyrafinowanym rytmie następujących po sobie płynnie lingwistycznych fraz.

II

          Cofnijmy się jednak w czasie. Ok. roku 1976 ku zaskoczeniu kielczan Józek, student pierwszych semestrów polonistyki na WSP, przenosi się do Warszawy, by tam kontynuować studia. Widujemy się jeszcze podczas prowadzonych przeze mnie tzw. Kieleckich Spotkań Poetyckich w salonie Klubu MPiK przy ul. Warszawskiej. Salon gości znanych poetów z kraju (Tadeusza Śliwiaka, Bogusława Żurakowskiego), organizuje konkurs „O Świętokrzyską Lirę Poezji” (statuetka liry zaczyna się liczyć), są promowane nowe książki (jakich przybywa), autentycznie sprzyja dyskusjom… Józek wpada odwiedzić przyjaciół – niestety zazwyczaj pijany, odzywający się niezbornie, słabnący na nogach. Żal było patrzeć, jak, mało zadbany przywozi stołeczny szlam, także językowy, jest żałośnie przy tym buńczuczny w odzywkach. Alkohol wypijany na czczo przy tytoniowym posiłku „wczorajszych” skrętów demolował mu wychudzony organizm. Cóż, wiedzieliśmy, że nie ma głowy do wódki, ale w Kielcach pod naszą dyskretną kuratelą ograniczał samowolkę w zgubnym procederze. Piliśmy wszyscy do rozmowy, owszem, która łatwiej z dotknięciem kapsla butelki rozkręcała się nabierając rumieńców zadziornej, lecz mało kto przechodził w obroty na umór, broniąc przed bełkotem.

          Pierwszy styk ze środowiskiem warszawskim poluzował w Józku wyperswadowane wcześniej–  okazało się nieskutecznie – potrzeby wyhamowywania w sobie w porę zdrożnego impetu. W wyniku podjętych za namową „życzliwych oczajduszy” (bałamucących pokusą szybkiej kariery) ambicjonalnych na wyrost przenosin w opary stołecznych kawiarń – ucierpiał dotkliwie, zresztą, nie on jeden. Nam – też bywającym nierzadko na stołecznych imprezach (np. turniejach poetyckich) na Smolnej obok „Iskier”, w Domu Chłopa, w redakcjach „Okolic”, „Zarzewia” z łbami, od których aż się zdrowo kurzyło – szkoda było tego przykrego trafu rozpaczliwej demolki młodszego kolegi, zmarnowania autentycznego talentu, jakim był obdarzony. Ów talent był jego jedynym przy wątłej posturze atutem, odkryty już w znakomitym kieleckim Liceum Sztuk Plastycznych, gdzie został też wstępnie oszlifowany i pogłębiony o wiedzę, jak wyrazić rodzące się w głowie zamysły nie tylko piórkiem i pędzlem, ale też artystycznym słowem.

          Kiedy już, machając z rezygnacją ręką, powątpiewaliśmy w zwycięstwo Józka nad nałogiem, gruchnęła wieść, że się zakochał. Mocno, na zabój w dziewczynie. Wybranką serca okazała się świetna piosenkarka (jakiej nazwiska nie mogę wymienić, ponieważ sobie stanowczo tego nie życzy pod karą sądową o pomówienie). Zaczął pisać teksty do piosenek. Piosenek dla niej. Rozglądać się za kompozytorami, menedżerami. Ustabilizował swoją sytuację na tyle przyzwoicie, by mogła go zaakceptować jako poważnego partnera. Ciągle aspirując do łask wymagającej damy, pilnował studiów. W ich toku zdobył się w 1980 na wydanie tomu w „Iskrach”. Jakiż był dumny, dedykując mi 7 października tegoż roku zilustrowany przez Macieja Buszewicza zbiór Mortes pod redakcją Aleksandra Nawrockiego, legitymując się członkostwem Koła Młodych przy Warszawskim Oddziale ZLP!

          Był to drugi zbiorek, ustanawiający go w stołecznym środowisku młodoliterackim. Po debiutanckim z czasów kieleckich Do końca bieg (1974), udoskonalił poetycki warsztat, stawiając przede wszystkim na słowo jako temat do wygrania sam w sobie, eksponowany na równi z podejmowanymi z jego pomocą sprawami. Ta lingwistyczna metoda, przyznaję, była zawsze bliska mojemu sercu i równie ceniona przez Henryka Jachimowskiego, który redagował Do końca bieg. W Mortes obwieszcza ją już pierwszy wiersz Wszystko jedno: „w pęknięciu losu/ żyjesz/ nawiasem czasu/ między brzegiem a brzegiem/ słów […] nigdy nie przepłyniesz/ mętnej rzeki Poezja –/ to ona przepływa nas/ w niepewności nazwania/ bo stało się jedno słowo/ jednym ciałem Człowiek/ więcej słów nikt tu nie słyszał/ więcej światów nikt tu nie widział/ wszystko jedno znaczy –/ są jeszcze wiersze z bólu/ a ponad ich równiną/ wyniosła wieża babel”.

          Rzeczywistość ohydnych przedmieść miasta, jaka otacza liryczne „ja” lub „ty”, jest upokarzająca. Dwukółka peregrynującego „koślawego wózka” stacza się gdzieś pochylnią „przez mroczne sienie zaszczaną komunalność/ przez zapyziałe w skrzeku brudnych przekupek bazary”, gdzie „mdły zapach jałmużnych pyz tani karmel/ i muzyczka rzężących drewienek/ przywiązanych smyczkiem do gruźliczych płuc”, toczy się „przez końskie odchody/ swojskiego aż do skurczu żołądka targowiska/ z babami o policzkach burakami kraśnych”, pędzi „na zbity pysk […] z podskakującym na kocich łbach tobołkiem…”. Otóż właśnie tobołkiem „twego Ja” – „wprost do piekła”.

          Kontrastuje z powyższym na pokaz „górne miasto”, co szumi „wyjątkowo wysokim cis materiałów budowlanych” to znów „jęczy gdzieś u granic wytrzymałości/ metalu [jego rozpędzona] motoryzacja a plastik/ bucha w pełni lata kolorową jadowitą pianą”.

          Jednak „twoje Ja” wie, że „nieskończona krzywizna kolein/ dla chromego ruchu złamanego wózka [toczącego się przez pochylnie reumatyczne]” sytuuje je w gruncie rzeczy na tych obskurnych przedmieściach, bo tam bliżej autentycznego mozołu rzeczywistości, wyzbytego gigantomanii oczekiwań i blichtru ułudy. Tam, na przedpieklu, możliwy jest nawet rytuał, wyobrażony w wierszu Śniadaniowe misterium. Oto: „kromka chleba twardnieje/ w kamień filozoficzny// masło zakwita barokowym ogrodem/ wybujałej sielanki// szklanka herbaty/ zastyga w Bałtyk bursztynu// a moje ręce/ zamiast sięgać – / błogosławią// a moje usta i język/ zamiast oblizywać się – / recytują// a moje zęby/ zamiast gryźć – stają się zębami mądrości”.

          Dotkliwe są oskarżenia Józka wobec ludzi oddających się, ba, wprost zaprzedających całych siebie „fallusowi dobrobytu”, żądnych w nieustannym podnieceniu owej „Pały Niosącej Rozkosz”, przyjmować „w chorobliwie czerwone usta/ wiecznie głodnego sromu”. Wiersz, do którego się odwołuję, pt. Kurwy nie ludzie, ma swoiście moralistyczną puentę, charakterystyczną dla postawy poety – czujnego z przejęciem obserwatora, któremu bezradne sumienie nakazuje zawołać, choćby komicznie ta anatema zabrzmiała: „oby dopadła was moja/ śmieszna nienawiść// nie będę Papieżem/ błogosławiącym/ z wysokości facjatki moich udręk/ religijny przyrost waszego sadła/ w miejscu/ które u <prawdziwych ludzi>/ jest przegubem/ czującej Tajemnicy/ i świadomej Ekstazy”.

          Józek w ślad za Bursą, Wojaczkiem, Milczewskim-Bruno nie szczędził gorzkich słów – po obelgi włącznie – pod adresem podłego bytu, jaki przyszło mu wraz z rodakami dzielić. „Wieczne niezaspokojenie” pragnień do godziwego życia rodziło w nim  poczucie krzywdy sprawionej przez los. „Bywa że przeklinam dzień/ w którym się urodziłem” – złorzeczy. Bo co to za życie, w którym „ciągle trzy razy na dzień/ jesz tę samą ohydną Kaszankę” przy świadomości, „jak różne pochodzenie/ domieszki i wyglądy ma krew”. Przyjmujemy więc w wierszu Kaszanka deklarację obrzydzenia:
                       
                        Moim obowiązkiem jako poety
                        jest ci to wszystko uświadomić uzmysłowić
                        ilustrując stosownymi przeźroczami
                        jak też plugawą metaforyką – strumienie
                        z dwu znanych ludzkich otworów
                        krzyżują się na wysokości twojego talerza
                        […]
                        z początku będzie ci ciężko
                        nerwy wyzwiska skakanie mi do gardła
                        nad stygnącą bryją ale potem gdy zrozumiesz
                        czym się żywiłeś
                        zbrzydnie ci to gówno i zaczniesz szukać Chleba
                        z odpowiednim przewodnikiem w ręku

Jawi się pozytywne wskazanie na „pożywienie godne” dla „naprawdę głodnego”: Chleb – ratujący życie, zarazem – przypominam – ten sam, co jako kromka trzymana długo w zachłannej dłoni „twardnieje w kamień filozoficzny”. Ten kult dla Chleba (wyróżnianego w zapisie dużą literą) wyniósł Józek bez wątpienia z doświadczeń głodnego dzieciństwa na biednej ponidziańskiej wsi i przeniósł do miasta. „Pilnuj tego z czego masz chleb/ mówiła mi mama mając na myśli ubrania/ meble firanki a nawet szacunek” – przytaczam wersy z Polszczyzny, wiersza otwierającego tom Niedokształt, przez niego samego zasponsorowany z symboliczną pomocą Fundacji Sztuki na rzec „Integracji”. Symptomatyczne, wtedy właśnie, kiedy powstawał ten wiersz (1989), świętokrzyski poeta ludowy Feliks Rak otwierał w podkrasocińskim zabytkowym wiatraku Muzeum Chleba, które autentycznie było ekspozycyjnym, poglądowym „przewodnikiem” po zbawiennych walorach chlebowego dobrodziejstwa. Ukłon Józka wobec tak pięknie zakorzenionej w sercach niezliczonych pokoleń chlebowej tradycji wyróżnia go, zdradzając szczerą wrażliwość.

          Gdy mu o tym mówiłem nieraz podczas rozmów na Dworcu Centralnym w Warszawie, kładąc dłoń na chudym ramieniu, chętnie też dzieliłem się z nim kanapkami smakowitych kromek. Rozprawialiśmy długo o poezji, sztuce, filozofii zajadając je z pętem smakowitej kiełbasy. Pochłonięci dysputą, obojętnie reagowaliśmy na miny przygodnych gapiów, zadziwionych powagą i zawziętością naszego rozhoworu. Nigdy i nigdzie – choć wiele „przejadłem” rozmownych ognisk – nie doświadczyłem tak intensywnej podwójności zapalczywego poetycko ucztowania.
Przegadaliśmy „kąśliwie” wszystkie tomy jego i moje*). Nie zdołałem jednak upilnować młodszego przyjaciela przed straceńczymi kontaktami z chytrymi kumplami, którzy obudzili w nim wszetecznie i interesownie dawną słabość do mocnego alkoholu. I gdy, bezradny, odtrącony przez ukochaną artystkę, popadł w delirium i depresję, nie udało się osamotnionego, zdanego na niełaskę losu uchronić przed rozpaczliwym, samobójczym aktem życiowego dramatu. Co wykrzyczał zdławionym głosem, sięgając po szal, wiedziały tylko zapewne strzępy kartek, tułające się w nieładzie ubogiego mieszkanka. Zamiotły je litościwe sprzątaczki z jego tomikowego wiersza.

Stanisław Nyczaj
__________
*)Po studiach polonistycznych na Uniwersytecie Warszawskim nawiązywał śmielej kontakty z takimi czasopismami, jak „Poezja”, gdzie objawił się też, ku zaskoczeniu kumpli jako krytyk (zamieścił tam recenzję m.in. z mojego tomu Gry z naturą (1978, nr 3), wykazując się wiedzą o zaletach i zagrożenia Nowej Fali w polemice z Nową Prywatnością. To był ważny dla mnie tom, sygnalizujący swoiste prekursorstwo ekoliryczne. Dziś – jak raz w 15. rocznicę śmierci Józka – wznawiam ten tom, wydatnie powiększony o wiersze z późniejszych lat, pt. Złowieszcze gry z Naturą.

Reklama

2 KOMENTARZE

  1. Staszku! Serdecznie dziękuję za przypomnienie Józka Grochowiny! Nigdy nie zapomnę tych godzin przegadanych z Nim o życiu i o poezji!

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko