Jan Stanisław Smalewski – W sowieckich obozach śmierci (9)

0
786

Chata wuja Toma” zamiast biblii

                        Gdy codziennie rano o szóstej ze snu zrywało więźniów nieprzyjemne dzwonienie w zawieszoną na drucie szynę kolejową, w baraku rozlegał się lament pułkownika Ziernina. Ten kulturalny i stateczny, lecz całkiem załamany życiem mężczyzna, płakał jak dziecko.

            – O Boże Święty! Kiedy wreszcie przyjdzie mój koniec? Kiedy moje chore uszy przestanie drażnić ten piekielny hałas? Dlaczego ja biedny muszę codziennie, przez tyle lat słuchać tego dudnienia? O Boże, Boże… Już dwadzieścia pięć lat słyszę ten dzwon. Moje uszy nie wytrzymują tego. Dlaczego ja jeszcze nie zwariowałem?…

            – Dziadzia, uspokój się. To nie na ciebie dzwonią. Ty możesz jeszcze odpoczywać – zawsze tak samo uspakajali go dniewalni.

            Pułkownik Ziernin był już za stary, by pracować w kopalni. Odbywał końcówkę swej długiej kary, przebywając w baraku, sprzątając i dokładając do pieca. To, że wytrzymał tyle lat zesłania, świadczyło jednak o jego wyjątkowej odporności fizycznej i psychicznej.

            Kim był ten oficer? Osobistym adiutantem marszałka Michaiła Tuchaczewskiego, dowódcy sowieckiego Frontu Zachodniego w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku.

Kiedyś w rozmowie z Antonim Rymszą wyznał mu, że zazdrości swojemu dowódcy. O ile przez pierwsze lata klął w duchu tych, którzy rozstrzelali marszałka, o tyle później te same klątwy przesyłał im za to, że nie pozbawili życia także jego, skazując jedynie na ćwierć wieku męczarni.

            – O ile lepszą wydaje się śmierć, niż długa, katorżnicza niewola – żalił się.

            „Czy ja za dwadzieścia cztery lata będę wyglądał podobnie? – pomyślał wówczas Antoni. – Czy też, tak jak pułkownik Ziernin będę jednym kłębkiem nerwów?” – zastanawiał się, patrząc na tego człowieka umęczonego życiem w niewoli.

            Pułkownik nie lubił wspominać dziejów, które go przywiodły do łagrów. Obezwładniająca bezsilność pogłębiała jego udrękę, wyciskając ze starczych oczu łzy, powodując nie tylko ból serca, lecz także i duszy. Kiedyś Antoniemu udało się jednak porozmawiać z pułkownikiem. On suszył się przy piecyku z błota przyniesionego z kopalnianej fabryki, a Ziernin podsycał ogień w piecyku. Antoni indagował go o jego byłego przełożonego.

            – Zapamiętaj, Rymsza – powiedział Ziernin. – Tuchaczewski to był agruszewszyj Polak[1]. – Z rodziny polskiej, zrusyfikowany, rozumiesz? A jego zastępcą był niejaki pułkownik Balicki, rodowity Polak.

            – Jacy oni byli Polacy, skoro napadli na nas? – podważył to Rymsza. – Oni chcieli zająć Polskę i przyłączyć do ZSRS. A potem zniewolić całą Europę Zachodnią.

            – Nie podzielam twoich poglądów, Rymsza. Gdyby Sowieci w 1920 roku zajęli Polskę i zdobyli Europę Zachodnią, nie doszłoby potem do II wojny światowej.

            Dalej pułkownik odwołał się do jej ofiar, a Antoni kontrował, że żaden ustrój nie wart jest ofiary tylu istnień ludzkich i cierpień, komunizm także.

            Zemsta Sowietów za przegraną wojnę 1920 roku dosięgła wielu wybitnych dowódców. Był wśród nich również Iwan Dudko, który na pryńsk przybył w kolejnym transporcie; na uzupełnienie obozu „Dnieprowskij”. Miał on już za sobą 23 lata zsyłki. Z Iwanem Rymszy udało się zaprzyjaźnić.

            Niebawem wyrok 25 lat zesłania dla pułkownika Ziernina dobiegł końca. Któregoś dnia został pożegnany przez współwięźniów, a kilku najbliższych przyjaciół odprowadziło go do obozowej bramy. Cóż z tego jednak, że odzyskał wolność? Za bramą nikt na niego nie czekał. Zresztą i tak jeszcze poza nią, na terenie niechronionym strażą, ale przynależnym do obozu musiał spędzić pięć lat tak zwanego porażenia, czyli pozbawienia praw obywatelskich. Dopiero po takim czasie każdy z uwalnianych uzyskiwał prawo powrotu do społeczeństwa.

            W jego wieku, po tylu latach niewoli, nie był już w stanie przestawić się na inne tory życia. Wprawdzie dołączył do grupy wolnych, żyjących poza ogrodzeniem obozu, ale na tej pseudo wolności nie dał sobie rady. Po niespełna miesiącu, od wolnych pracujących w kopalni dotarła do obozu wiadomość, że pułkownik umarł. Lekarze twierdzili, że Rosjanie wyrządzają wielką krzywdę tym, których bez przygotowania do życia na wolności, zwalniają z obozów. W ich opinii, należałoby tych ludzi przygotować do tego co najmniej dwa, trzy lata wcześniej.

            Z powodu nasilenia się dolegliwości zdrowotnych i opuchnięcia dłoni, Antoni Rymsza otrzymał zwolnienie lekarskie od pracy łopatą. Z tego powodu wyznaczony został do pomocy żołnierzowi obsługującemu garnizonową psiarnię.

            W pobliżu obozu znajdował się garnizon wojskowy. Za ogrodzeniem z drutu kolczastego, w barakach o dużo lepszym stanie od obozowych, mieszkały władze obozu wraz z rodzinami i rozlokowane było wojsko; jednostka zabezpieczająca konwoje dla więźniów i warty dla ochrony całego garnizonu.

            W garnizonie, przy jednym z baraków gospodarczych, był duży ogrodzony siatką plac podzielony na liczne sektory, na których w długich rzędach stały psie budy. Psy miały swoich stałych opiekunów, którymi byli wartownicy. Oporządzaniem psów: karmieniem ich i utrzymywaniem porządku w psiarni, zajmował się na stałe żołnierz, który dość często korzystał z pomocy więźniów.

            Rymsza trafił do psiarni, a wraz z nim dwóch innych łagierników. Jeden wyznaczony został do sprzątania psich bud, a on wraz z Azerem miał zająć się przygotowaniem psiej strawy. Ten co sprzątał, był Łotyszem. Antoniego i Azera żołnierz zaprowadził do psiej kuchni, gdzie w trzech małych pomieszczeniach barakowych znajdowały się wszystkie niezbędne rzeczy do przygotowania psiej karmy.

            – Tu jest kasza – żołnierz objaśniał im, pokazując na pękate worki leżące w podręcznym magazynku. – A tutaj – otwierając drzwi do sąsiedniego pomieszczenia, niedbałym ruchem ręki wskazał na metalowe skrzynie – macie surowe mięso i ryby.

Antoniemu oczy wyszły na wierzch. W skrzyniach i na podręcznym stole leżało kilkadziesiąt kilogramów mięsa z fok i morsów, i sterta dużych, śniętych ryb.

            – Umiecie gotować? – zapytał. – Piec jest tu w kuchni – uchylił trzecie drzwi.

            – Umiemy – z trudem opanowując drżenie głosu, odparli więźniowie.

            – To musicie się podzielić robotą – tłumaczył żołnierz. – Jeden niech się zajmie ogniem i nanosi wody, a drugi może w tym czasie pokroić i przygotować mięso. Mięso należy ugotować oddzielnie. Kaszę uwarzycie w tym dużym kociołku – pokazał na pięćdziesięcio-litrowy gar z ocynkowanej blachy. – A mięso w tym mniejszym garnku. Jak zgotujecie wszystko, to zmieszacie żarcie razem i zaczekacie na mnie. Przyjdę do was w południe i pomogę nakarmić psy.

            Tylko nie próbujcie stąd nigdzie się ruszać – uprzedził. – Ten wartownik na wyżce będzie miał was cały czas na oku – pokazał na pobliską wieżę wartowniczą, na której widać było wartownika z karabinem maszynowym.

            Po tym instruktażu żołnierz oddalił się.

            Mój Boże – pomyślał Antoni – psy tu mają stokroć lepiej niż więźniowie. – Głowa rozbolała go z wrażenia. Podzielił się tym spostrzeżeniem z Azerem, który z nie dowierza-niem obmacywał leżące na stole hałdy mięsa.

            – Tyle mięcha?! Ajakie piękne to mięcho?! A jakie wspaniałe ryby?! Popatrz, wcale nie śmierdzą – zachwycał się Azer. – Trzeba natychmiast rozpalić ogień i ugotować to wszystko, żeby zanim on wróci… – Nie dokończył, gdyż w ustach poczuł gwałtowny przypływ śliny, którą musiał przełknąć. Antoni odczuwał to samo i doskonale rozumiał, co Azer miał na myśli.

            – Tak, koniecznie musimy się pośpieszyć i zaraz ugotować mięso. Jeśli się zgodzisz, ja się zajmę kuchnią – pokazał na opuchniętą dłoń. – Miałbym kłopot pokroić tyle mięsa.

            Azer zgodził się: – Dobrze, rozpal ogień i przygotuj wodę. Mógłbyś też wziąć się za kaszę.

            – No tak, ale dwa gary na jednym ogniu nie zmieszczą się.

            – Słusznie. Przecież ustaliliśmy, najpierw mięso… – Podszedł jednak do worka z kaszą i zanurzył dłoń w ziarnie. – Nie uwierzysz, jaka kasza?! Takich krup jak żyję, nie jadłem. Popatrz, jęczmienne.

            Gdy już nieco ochłonęli, zabrali się do pracy. Antoni paląc w piecu i pilnując gara, cały czas zazdrościł psom. – Przecież to nie grzech zazdrościć zwierzętom.

            Tego dnia udało im się najeść do syta mięsa i kaszy.

            – Żeby tak można było ukraść wiadro karmy i zabrać z sobą do obozu – Azer myślał głośno o nakarmieniu swoich przyjaciół.

            – Wiadra nie da się przenieść, ale po kawałku mięsa możemy schować – zaproponował Antoni.

            – A jeśli nas zrewidują?

            – To najwyżej odbiorą nam mięso. Póki co, zamiast się martwić na zapas, pójdź i zastąp Łotysza. Jemu też się coś należy.

            Kiedy powrócił żołnierz, karma była gotowa.

            – Wszystko gotowe, tak jak kazałem? – obejrzał karmę z uwagą. – No to chodźcie, nakarmimy psy.

            – Nie wiem, co bym zrobił – pomyślał Antoni – gdybym, będąc głodnym, musiał patrzeć na to, jak zachłannie zwierzęta spożywają przygotowany przez nich posiłek. A może żołnierz przeczuwał to i dlatego pozwolił im pracować bez nadzoru?

Mało tego, że pozwolił, żeby byli sami, ale jeszcze ich pochwalił, że się dobrze spisali.

– Jutro rano też was tu zabiorę – obiecał. I nie kłamał. Wszystkie kolejne dni zwolnienia lekarskiego Antoni Rymsza spędził w psiarni. Pan Bóg czuwał nad nim. To była cudowna kuracja zdrowotna. Wprawdzie ręka nadal jeszcze go bolała, ale powrót sił fizycznych budził nowe nadzieje.

            Trzeciego dnia Antoni głośno wyraził swoje ubolewanie.

            – Jutro muszę już iść do kopalni. Moje zwolnienie skończyło się.

            – Szkoda – odparł sołdat. – Sprawdziłeś się u mnie. A może podasz mi nazwisko swojego przyjaciela, który mógłby cię zastąpić?

            Tego Rymsza nie spodziewał się po opiekunie psów.

            – Mojego przyjaciela? Ależ tak, mam takiego. On bardzo lubi psy i był kiedyś kucharzem – skłamał, bo ten o którym myślał, na kuchni nigdy nie pracował.

            – Kto to taki?

            – Siergiej Jefimowicz Bałdujew.

            Trzy dni to było jednak za mało, żeby ręka Antoniego Rymszy wydobrzała. Po kilku godzinach pracy spuchła mu ponownie, a nieznośny ból uniemożliwił dalsze narzucanie rudy na stół Wilfley’a.

            – Wasza porcja chleba zostanie dzisiaj ograniczona – poinformował go brygadzista Klacki.

            – Mniejsza o te sto gram chleba – pomyślał Antoni. – Będzie gorzej, jeśli choroba rozwinie się i… straci rękę. Nie daj Boże – zwrócił się do stwórcy. – Nie chcę być inwalidą. I to na początku odbywania wyroku.

            Po powrocie do obozu, udał się prosto do san-czaści. Felczer udzielił mu kolejnego zwolnienia i polecił nazajutrz zgłosić się ponownie. Gdy przyszedł, obejrzał zsiniałą i zapuchniętą dłoń i zaprowadził go do lekarza. Następnego dnia skierowany został na komisję.

            Komisja, na którą poprowadził go jeden z felczerów, odbyła się w baraku poza ogrodzeniem zony. W jej skład wchodzili: lekarz, oficer personalny, jakiś cywil i dwóch oficerów, spośród których jeden był komendantem obozu, a drugi jego pomocnikiem, bądź zastępcą.

            Gdy, przedstawiając się, wypowiedział już sławetną litanię rozszyfrowującą jego numer łagiernika, major Fiećko zapytał krótko: Gdzie chcecie pracować?

            – Ja? Gdzie chcę pracować? – Rymsza był zdziwiony tak postawionym pytaniem. – Nigdzie nie chcę pracować – odparł.

            – Jak to nigdzie? Odmawiacie pracy?

            – Nie, nie odmawiam. Wykonam wszystko, co będę musiał wykonać, ale skoro pytacie, co ja chcę, to wam odpowiadam, że z własnej woli nic nie chcę.

            Komendant z niezadowoleniem pokręcił głową. – Znaczy się, nie macie żadnych próśb?

            – Nie mam.

            – I z własnej woli pracować nie chcecie?

            – Z własnej woli nie chcę.

            – A możecie nam powiedzieć dlaczego?

            – To proste. Dlatego, że jako Polak nieprawnie zostałem osądzony i skazany przez Trybunał Wojenny ZSRS. Nie czuję się winny i nie chcę niczego dla was robić.

            – Nie bądźcie tacy hardzi! – zwrócił mu uwagę oficer siedzący przy boku komendanta. – U nas hardość nie popłaca. Ci, co byli hardzi, już dawno śpią za „ósmym priborem”.

            – Ja wiem o tym, ale skoro mnie pytacie, mówię prawdę. – Mimo iż przywołanie ogólnego cmentarza wywarło na nim wrażenie, starał się zachować równowagę.

            – A może wy tą rękę tak specjalnie zepsuli, co? – pomocnik komendanta był podejrzliwy.

            – Zapytajcie lekarza. Mnie nie musicie wierzyć, a on wasz człowiek.

            – No dobrze już, dobrze. Z taką ręką rzeczywiście nie przydacie się przy przerzucaniu gruntu łopatą – przerwał major Fiećko. – Damy was na fabrykę nr 8, do OTK.

            – Zrobicie, co uważacie.

            – Mylicie się, Rymsza. Fakt, że wezwaliśmy was do siebie na komisję i że tylu ludzi poświęca wam swój drogocenny czas, świadczą o czym innym. Interesuje nas to, co dzieje się z wami. A ponieważ zachorowaliście, chcemy wam pomóc. Jak widzicie, władza sowiecka troszczy się nawet o więźniów.

            Słysząc znów wywody o władzy sowieckiej, Rymsza miał już na końcu języka złośliwą odpowiedź, ale ugryzł się w niego. „Nie zadrażniaj więcej – pomyślał. – Nie pogarszaj sytuacji, jeśli jej wartość zależy tylko od ciebie”. Przecież wiedział od swojego rodaka-felczera, że brygadzista Klacki zameldował, iż odmówił tej pracy. Ten sowiecki człowiek nie mógł go zrozumieć, nie spodziewał się więc i zrozumienia od członków komisji.

            – No, co nic nie mówicie? – zapytał komendant. – To chcecie iść do OTK, czy macie inne życzenia?

            – Skoro każecie, to pójdę. Nie wiem tylko – wzruszył ramionami – co to jest to OTK?

            – A, nie wiecie, co to takiego OTK? – zaśmiał się major. – To Oddział Technicznej Kontroli. Będziecie tam pracować przy określaniu prób rudy, pobieranych przez wiertaczy, jasne?

            Rymsza był zaskoczony. Spodziewał się czegoś gorszego, znacznie gorszego.

– Tak jest! – odparł po wojskowemu.

            W fabryce nr 8 zatrudniony został w „Izmielczycielnoj”, to znaczy przy przemiale prób geologicznych rudonośnego gruntu. W obozie „Dnieprowskij” badania geologiczne prowadzone były równolegle z pracami wydobywczymi. W ich wyniku ustalano kolejność dalszego drążenia chodników i wydobywania rud.

            W terenie działała tak zwana razwietka. Byli to wiertacze (więźniowie, którym pozostało dwa, trzy lata do ukończenia wyroku, towarzyszący geologowi zatrudnionemu spośród wolnych) wykonujący odwierty w gruncie i pobierający z nich próby. Wiercono w skałach do głębokości dwunastu, trzynastu metrów. Na tyle pozwalały urządzenia wiertnicze, jakimi dysponowali.

            Wszystkie wyjęte z otworów wiertniczych próbki, były odpowiednio oznakowywane i numerowane, a potem dostarczane do „Izmielczycielnoj”, gdzie przygotowywano je do dalszej obróbki w laboratorium chemicznym.

            Ten warsztat umiejscowiono w drewnianej szopie, we wnętrzu której znajdowały się dwa nieduże pomieszczenia. Jedno służyło do przygotowywania i suszenia prób, a w drugim pracował nieduży amerykański młyn Johnsa z systemem drobniutkich sit i dwóch kamiennych żaren, napędzanych silnikiem elektrycznym.

            Więźniowie pracujący w razwietce przynosili jednorazowo po sześć, siedem woreczków z próbami kamienistego gruntu. Próby te trafiały najpierw do pomieszczenia z żelaznym piecykiem. Tam przesypywano je do rozmaitych baniek i puszek po konserwach, i zachowując kolejność numeracji, zaprawiano ropą oraz różnymi chemikaliami, co stanowiło wstępną obróbkę chemiczną, określaną fachowo mianem flotacji. Zatem pracę tę wykonywali flotacze. Mieszali oni to wszystko w specjalnym mieszalniku ze śmigłem przypominającym śmigło samolotu. W mieszalniku wszystkie ciężkie elementy zawierające rudę opadały na dno, a szumowiny wypychane były na zewnątrz i usuwane.

            To, co zostało po flotacji, suszone było przy ogniu na piecyku i dopiero po wysuszeniu oddawane do zmielenia. W pomieszczeniu flotacyjnym śmierdziało ropą i chemikaliami. Podobnie zresztą było w „izmielczycielnoj”. Poza tym pozostający w ciągłym ruchu młyn Johnsa powodował niesamowite zapylenie.

            Zadaniem Rymszy było przejmowanie wysuszonych prób, przemielenie ich w młynie oraz opisanie przygotowanych w ten sposób pakiecików i odesłanie do laboratorium chemicznego.

            Próby wysuszonego skalistego gruntu i skał rudonośnych mielono na pył i przesiewano przez system drobniutkich siateczek, o oczkach do 147 meszt (mikronów). Oczka były tak małe, że gdy polało się siatkę wodą, bez potarcia jej palcem woda nie przeleciała.

            Zakurzony niczym młynarz w Kobylniku, Antoni wrzucał na żarna wysuszone próby i pilnował, by spadający na nie co kilka sekund drewniany korek, trafiał właściwie. Korek zrobiony był z twardego drewna i mimo iż pracował w styczności z metalem i kamieniami, wydawał się niezniszczalny. Gorzej było z siatkami. Te niszczyły się szybko, strzępiły i przecierały. Nadzorujący je inżynier nakazywał szczególną troskę, panikując na widok każdego, dostrzeżonego uszczerbku, gdyż – jak twierdził – nowe praktycznie były nie do zdobycia. Amerykanie oferowali ich sprzedaż wyłącznie razem z młynem.

            Gdy któregoś dnia Antoni Rymsza wrócił po pracy do obozu, podszedł do niego młody, przystojny i dość dobrze zbudowany mężczyzna. Oceniając po wyglądzie, można było domyślać się, że wolność utracił niedawno.

            – Dzień dobry – odezwał się po polsku. – Ja pana znam. Pan był dowódcą polskich partyzantów. Pseudo miał pan „Maks”, prawda?

            Młodzieniec zaskoczył go. – A skąd mnie pan zna?

            – Pochodzę z pana rodzinnych stron. Z Soczynięt. To taka wieś leżąca w pobliżu Żodziszek.

            – Wiem, oczywiście, że wiem, gdzie to jest – przerwał mu Antoni. W jego pamięci, jak na filmie, przesunęły się obrazy z przeszłości. – Przecież to tylko piętnaście kilometrów od domu moich rodziców.

            – Pamiętam pana, jak stacjonował pan z oddziałem konnym u mojego wuja. On miał gospodarstwo po przeciwległej stronie drogi. Naprzeciwko naszego, rozumie pan?

            – To znaczy, że ty też partyzant?

            – Nie, nie byłem partyzantem. Ojciec nie pozwolił, mówił, żem za młody.

            – No tak, mogłem się tego domyślić. Przecież teraz nie masz więcej, jak dwadzieścia lat. Podczas wojny miałeś kilkanaście. W takim razie skąd się wziąłeś tutaj?

            – Tutaj? – Chłopak nie zrozumiał. – W kopalni taczki ganiam.

            – Pytam, za co tu trafiłeś, skoro nie byłeś partyzantem?

            – A, wie pan za co? Za zabawę w partyzantów. Stworzyliśmy taką koleżeńską grupkę i… wyrwali my się do Żodziszek na ruskie lotnisko, i w nocy spalili im samolot.

            – Kiedy to było?

            – Już po wojnie. Jak rozwiązali waszą partyzantkę.

            – Kierowałeś tą akcją? – „Maks” był ciekawy.

            – Nie, my tak razem.

            – I ile ci dali?

            – 25 lat. Teraz żałuję, że my im spalili tylko jeden samolot.

            – A jak was złapali?

            – Zrobili dochodzenie i wydała nas smarkateria. A niech to cholera…  – młodzieniec zasępił się.

            – Tak, ja też bym żałował, gdybym dostał tyle za jeden samolot – przyznał Rymsza.

– Wtedy, jak stacjonowaliście u mojego wuja, miał pan pięknego konia. Taki kary, z piękną grzywą i taką białą gwiazdą na czole. Pamiętam nawet, jak był pan ubrany i jaką miał pan giwerę przy boku.

            Chłopak zapamiętał szczegóły, jakie jemu już uleciały z pamięci. I trudno się dziwić, był dla niego partyzanckim idolem, któremu – jak twierdził – przyglądał się zza płota, a gdy partyzanci wgonili szwendającą się im pod nogami dzieciarnię do domów, przez szpary w deskach przydomowej szopy.

            Za ich naśladownictwo chłopak dostał 25 lat zesłania. W tym obozie spędzili potem razem ponad rok. Później gdzieś go przenieśli. W tej wielotysięcznej masie ludzie pojawiali się nagle i nagle znikali. Bywało, że latami żyli obok siebie, nic o sobie nie wiedząc.

            Chłopak z Soczynięt jeszcze kilka razy spotykał się z „Maksem”, przychodząc, żeby porozmawiać. Od dnia, w którym go rozpoznał, jego popularność wśród rodaków wzrosła. Kiedy Polacy w łagrze dowiedzieli się, że był partyzanckim dowódcą, zaczęli nawet kombinować, jak by tu z niego zrobić jakiegoś prydurka.

            Prydurek, wbrew przypuszczeniom, że chodzi o przygłupka, był obozowym cwaniakiem, który wykonywał prace lżejsze niż inni.

            – Ty, dowódca, nie możesz tak ciężko pracować, jak zwykły. Tobie należy się lżejsza praca – przekonywali go.

            – A co ja z lepszej gliny? – początkowo sprzeciwiał się tym pomysłom. Kiedy jednak jego rodacy zaczęli uświadamiać mu, kto w obozie załapał się na tak zwane funkcje, zaczął zastanawiać się, czy nie mają racji.

            – Popatrz, pomocnikiem komendanta, tak zwanym naradczykiem, który rozdziela prace w obozie, jest Ruski, który ma tylko średnią szkołę.

            – Może tylko średnią, ale w armii był oficerem i walczył pod Berlinem. Nie wiedzieliście o tym? – kontrował „Maks”.

            – Jak był pod Berlinem, to dlaczego zesłali go na Kołymę? – nie dowierzali mu współwięźniowie.

            – Nie wiem, jego spytajcie o to. Widocznie czymś naraził się Stalinowi.

            Któregoś dnia Antoniego wywołał z baraku felczer. Nie wszedł do środka, tylko przez drzwi poprosił kogoś, żeby zawołać mu Rymszę. Przyszedł w białym kitlu prosto z san-czaści.

            – Jestem Polakiem, nazywam się Wietryniak – przedstawił się. – Gdzie pan pracuje? – zapytał ni z tego, ni z owego.

            – A dlaczego to pana interesuje?

            – Żeby panu załatwić jakąś lepszą pracę.

            „Ki diabeł? – pomyślał Antoni. – A jemu co do tego? Jest tylu Polaków, a on chce pomagać akurat mnie”.

            – Lepszą..? Co to znaczy lepszą?

            – Nie rozumie pan? Pracuje pan przy młynach, prawda? Nie wie pan, że za rok, dwa, zatka panu płuca pylica?

            – Aż tak szybko? Nie wiedziałem. A jak pan to chce załatwić? Uprzedzam, że ja nigdzie się nie pcham czyimś kosztem, rozumie pan?

            – Rozumiem. Chciałem mieć tylko pana przyzwolenie. A jak to będę załatwiał, to już moja głowa.

            – Wolałbym wiedzieć, jak to będzie załatwione. Mam zostać prydurkiem?

            – Mam układy, rozumie pan? Załatwię to przez opera.

            – Opera? A kto to taki?

            – To Usawik. Nie wiedział pan? On może wszystko.

            Ponieważ ani określenie oper, ani jego nazwisko niczego Antoniemu nie wyjaśniały, poprosił o czas do namysłu. Gdy przyszedł do swoich i powiedział im, że wywołał go niejaki Wietrylak, jeden z nich wyjaśnił, że go zna. – To były student weterynarii. Kawał sukinsyna. On trzyma z oficerem operatywnym. A co on chciał od ciebie? – zapytał.

            – Chciał mi załatwić jakąś funkcję.

            – A to bydle. On chce cię zwerbować na pracownika opera.

            – A kto to taki ten oper? Ten Wietrylak powołał się na niego, mówiąc, że pomoże mu zrobić ze mnie prydurka.

            – No nie mówiłem?! – poderwał się rozmawiający z nim rodak. – Nie wiesz, kto to oper?! To pomocnik komendanta do spraw wszelkiego rodzaju donosicielstwa.

            – O cie choroba! Tego nie wiedziałem. To dlatego Wietrylak powiedział o nim, że może wszystko?!

            – A ty co myślałeś?

            Kiedy Antoni Rymsza zorientował się w czym rzecz, nie zgłosił się do felczera, a gdy ten go poszukiwał, kazał kolegom mówić, że go nie ma. Po prostu przez jakiś czas ukrywał się przed nim, aż sprawa przycichła; felczer zapomniał o nim.

            Po dwunastogodzinnej pracy w kopalnianej fabryce człowiek marzył zawsze o dwóch rzeczach: posiłku i odpoczynku. Były to dwie niezależne od siebie i nie dające się niczym zastąpić sprawy. Posiłki wyliczone były tak, aby otrzymywane racje żywnościowe nie pozwalały więźniom całkowicie opaść z sił – stanowili oni przecież darmową siłę roboczą. Sen natomiast zapewniał podstawową regenerację; likwidował nadmiar zmęczenia, przywracał równowagę psychiczną.

            Pracując przy młynie Johnsa – mimo zagrożenia pylicą – Antoni Rymsza miał przynajmniej ulgę, że nie ograniczano mu podstawowych norm chleba. Ba, za stuprocentowe wykonywanie normy – bo jak pamiętamy wszystko tam obliczano w procentach – raz w tygodniu mógł nawet liczyć na dodatkową pajkę chleba. Mimo to otrzymywane przez łagierników racje żywnościowe wciąż pozostawały na poziomie głodowym.

            Rozkład dnia łagiernika był prosty: 12 godzin ciężkiej pracy pod ziemią, dwie godziny na przemarsze, dwie godziny na posiłki i sprawy organizacyjne, reszta czasu pozostawała na odpoczynek.

            Po ciężkiej pracy i sen był ciężki. Zapewne cała regeneracja sił psycho-fizycznych następowała w pierwszych jego czterech godzinach – w tym czasie sen był najtwardszy. Potrzeby snu różnie rozkładały się u różnych osób. Niektórzy więźniowie przesypiali cały swój czas poza pracą i posiłkami.

            Antoniemu na ogół wystarczało sześć godzin snu. Ograniczanie tego minimum odbijało się na jego samopoczuciu. Zatem, starając się o przestrzeganie tej zasady, pozostającą w rozliczeniu dobowym rezerwę dwóch godzin mógł przeznaczyć na rozmowy z przyjaciółmi lub rozmyślania, czynione w duchowym odosobnieniu.

            W dniu, w którym czynił akurat takie duchowe rozważania, zdarzyło się coś szczególnego. Od strony wejścia do baraku dobiegło go wołanie: – Rymsza! Jesteś tam? – Głos wydawał mu się już znajomy.

            – A kto pyta?… – Tak, to był jeden z błatnych, który dwa dni wcześniej podszedł do niego na stołówce i… przekazał mu pozdrowienia od Alego Dżawadowa. Poinformował go też, że Ali znajduje się w pobliskim obozie dla kryminalistów.

            – Rymsza, ja przyniósł ci książkę – wyjaśnił. – Niesamowite! Złodziej w dłoni trzymał Chatę wuja Toma.

            – To w prezencie od Dżawadowa. On powiedział, że ty, wykształcony człowiek, powinieneś mieć jakąś książkę.

            W pierwszym momencie gest Alego ucieszył go. Ale…

            – Czy ta książka nie została komuś skradziona? – zapytał. Twarz przybysza zmieniła swój wyraz z uśmiechniętej na lekko zdziwioną.

            – Oj, Rymsza, Rymsza. Ja tobie przyniósł prezent, a ty zamiast podziękować, pytasz, czy ja jej nie ukradł.

            – Przepraszam cię. Podziękuj Alemu. Jestem mu wdzięczny, że pomyślał o mnie w ten sposób. Ta książka to bardzo cenna rzecz dla mnie. Dziękuję ci – podkreślił Antoni.

Złodziej, zadowolony z siebie, opuścił barak, a Rymsza – chowając książkę głęboko pod kufajkę – udał się na odpoczynek, zadowolony, że ma jeszcze trochę czasu, by sobie poczytać.

            Chata wuja Toma… Już kiedyś w młodości czytał tę książkę. Teraz wydała mu się piękniejsza niż wszystkie wyobrażenia o niej. Czytając, zachłannie pożerał wzrokiem jej treści, niczym głodny pożera chleb. Idąc do pracy, zabierał ją z sobą. Tylko ukryta w odzieży mogła uniknąć zmiany właściciela. Pracując, nie mógł się doczekać, kiedy znów zajrzy do niej. Dwie, najważniejsze życiowo potrzeby: jedzenia i snu, uzupełniła trzecia potrzeba – była nią potrzeba książki.

            Gdy kolejny, czwarty już dzień, leżąc na narach, czytał Chatę wuja Toma, podszedł do niego jeden z Rosjan.

            – Czy to twoja książka? – zapytał.

            – Moja.

            – A czy ja mógłbym ją mieć?

            – Ale idziesz teraz na zmianę, prawda? – zauważył Antoni.

            – Tak, teraz idę do pracy – potwierdził.

            – Jak wrócisz, to dam ci poczytać – przystał z ochotą Rymsza. – Szkoda przecież, żeby tak bezcenna w obozie rzecz należała tylko do jednego człowieka.

            Więzień zaskoczył go jednak. – Ale ja jej nie chcę pożyczyć. Ja ją chcę odzyskać.

            Antoni zaniemówił. Dostrzegłszy jego zakłopotanie, Rosjanin wyjaśnił: – Nazywam się Krawcewicz. Ja nie chcę czytać tej książki, ona jest mi potrzebna do ważniejszych celów.

            – Odzyskać?.. Do ważniejszych celów? – Antoni miał trudności, by pozbierać myśli.

            – Muszę ci się przyznać, że ona stanowiła moją własność, szukałem jej.

            – A więc to tak, Dżawadowie Ali! Kazałeś swojemu przyjacielowi ukraść ją dla mnie?! – Jego wątpliwości potwierdziły się. – A niech to diabli!. Nie wiedział, chociaż mógł się domyślić, że pochodzi z kradzieży. Dostał ją przecież w upominku od złodzieja.

            – Ja wiem. To znaczy, ja do ciebie nic nie mam. Bo to nie ty ją ukradłeś – wyjaśnił Krawcewicz.

            Antoni patrzył mu w oczy i było mu głupio. – Skoro tak sprawy się mają, muszę ci zwrócić tę książkę. Tylko czy teraz zechcesz mi ją pożyczyć?

            – Domyślam się, że lubisz książki – ciągnął Rosjanin – dlatego powiem ci prawdę.

            – Prawdę? Jaką prawdę? – No bo jaką jeszcze mógł prawdę powiedzieć mu, prócz tej, że przy pomocy złodzieja wszedł w posiadanie jego książki?

            – Ta książka to dla mnie rzecz święta. Używałem jej zamiast biblii.

            – Nie rozumiem. Dlaczego? – zainteresował się Antoni. I wtedy Rosjanin przysiadł na narach i opowiedział mu historię niezwykłą. Historię ze swego życia.

            Krawcewicz był maszynistą kolejowym. Pochodził z Charkowa. Pewnego razu po powrocie z pracy spotkał w mieszkaniu dorastającą córkę z koleżanką. Obie płakały. Ponieważ bardzo kochał córkę, mimo zmęczenia postanowił dociec, co je zasmuciło i jakoś im pomóc.

            – A co się wam stało? Dlaczego płaczecie? Źle wam poszło w szkole?

            – Nie, ojcze. Na studiach nam idzie dobrze. Tylko treści, które nam wkładają do głowy, są puste i ogłupiające – wyjaśniła córka. – Puste, ojcze. Rozumiesz?

Mimo iż był tylko kolejarzem, zrozumiał, o co chodzi dziewczynom. W wolnych chwilach dużo czytał. Warunki, w jakich żył, nie pozwoliły mu kształcić się. Marzył, aby umożliwić to swojej ukochanej córce.

            – Poczekajcie – zwrócił się do dziewcząt i wyszedł do pokoju. Tam zdjął z półki Chatę wuja Toma i wrócił z nią z powrotem.

            – Znacie to? – pokazał na tytuł. Dziewczyny nie znały. Zaznaczył strony, które powinny przeczytać. – Macie chwilę czasu? – zapytał i uzyskując potwierdzenie, przeczytał im fragment, w którym wuj Tom uczy domowników cierpliwości. – Podoba wam się? – przerwał w połowie. Dziewczęta przytaknęły. – To dokończcie sobie same i nie mażcie się. – Oddał im książkę, a sam poszedł do swoich zajęć.

            Następnego dnia, gdy wrócił z pracy, córka przyprowadziła jeszcze jedną koleżankę.

            – Ty miałeś rację, ojcze, to wspaniała książka, można z niej wiele się nauczyć – córka nawiązała do książki, którą im poprzednio zostawił.

            – Tak sądzicie? – zapytał. Dziewczęta potwierdziły.

            – Oczywiście. Byłyśmy tym wzruszone.

            – To przeczytajcie sobie jeszcze ten fragment. – Odnalazł w książce tekst dotyczący wiary wuja Toma i ponownie chciał oddać im książkę, ale ta nowa koleżanka córki powstrzymała go. – One mówiły, że pan świetnie czyta. Czy mogłabym również trochę posłuchać pana?

            – Chcecie, żebym wam czytał? – zdziwił się.

            – Taaak! – odpowiedziały zgodnie.

            Przeczytał więc kolejny fragment książki, a potem jeszcze chwilę dyskutował z nimi o potrzebie zachowania w sobie wiary, tłumacząc im, że nigdy nie można się załamywać, lecz należy wierzyć, że fałsz i obłuda przestaną kiedyś istnieć. – Być może – dodał – wy same niedługo będziecie na to miały wpływ.

Nazajutrz… – Rosjanin przerwał, po czym poufale położył rękę na kolanie Rymszy i odwrócił głowę. Zanim to uczynił, Antoni zdążył zauważyć, że w jego oczach zakręciły się łzy. Dławiący gardło ucisk spowodował, że zamilkł.

            – Co się stało nazajutrz? Powiedz.

            – A cóż mogło się stać? – przełykając ślinę, starał się opanować drżenie głosu. – Ktoś doniósł, że założyłem nielegalną organizację i młodzież studencką wrogo nastawiam do ideologii komunistycznej. Aresztowali mnie, osądzili i skazali na 15 lat. Za to jestem na Kołymie.

            Podnosząc się z nar, Antoni lewą ręką podał Rosjaninowi Chatę wuja Toma, a prawą wyciągnął do zgody.

            – Przepraszam cię. Nie wiedziałem.

            Rosjanin powstrzymał mu rękę z książką. – Dużo ci jeszcze zostało do przeczytania?

            – Prawie połowę.

            – To zatrzymaj. Ale nie daj sobie jej ukraść, dobrze? Widzę, że jesteś dobrym człowiekiem. Przyjdę po nią za dwa dni. Niech twój Bóg ma cię w swojej opiece.

            – Mój Bóg? – zdziwił się Antoni, ale zaraz przypomniał sobie, że to nie przypadek, iż Rosjanin tak powiedział. Tak jak nie przypadkiem było, że Chata wuja Toma zastępowała mu biblię. Na Kołymie bowiem każdy tworzył sobie Boga jak umiał. Na ile go było stać. Ten Rosjanin w Chacie wuja Toma odczytywał treści, jakich przeciętnemu człowiekowi wierzącemu dostarczała biblia. Szukał w niej pociechy i wiary.

            W obozie nie można było żyć bez wiary. Kto bez niej żył, szybko ginął.

Trzy dni później Rymsza oddał Krawcewiczowi Chatę wuja Toma. On zrewanżował mu się chlebem i puszką konserwowego mleka. Przyniósł pół bochenka chleba.

            – Tyle chleba? – Antoni był zaskoczony.

            – Bierz. Dostałem paczkę od córki, więc podzieliłem się z tobą. A jak będziesz chciał jeszcze kiedyś poczytać moją biblię, przyjdź do „trojki” (baraku nr 3). Tam mnie znajdziesz.

            Prawie rok czasu pracował Antoni Rymsza przy określaniu zawartości rudy w próbkach gruntu wydobywanego dla celów badawczych. Prawie rok przy młynie Johnsa. W tym czasie dotarli na Kołymę kolejni Polacy, a wśród nich Romek Kałahur, a później Feliks Milan i Bolek Szlozberg, z którymi zaprzyjaźnił się. Bolek był świetnym fachowcem – stolarzem, znał sztukę rękodzielniczą. Trafił więc do cechu stolarskiego, gdzie miał już swoją kanciapę Belg Rampelberg. Belg malował tam obrazy olejne dla naczalstwa, a Bolek rozpoczął dla nich produkcję mebli: zdobnych szafek, ław, stołów.

            Któregoś dnia po powrocie z fabryki, Antoni spotkał Bolka Szlozberga, który przyszedł do baraku z dozorcą, by zabrać kilku ludzi do rozładunku drewna. Antoni był bardzo zmęczony, ale zgłosił się, żeby pójść pod cech przyjaciela i chwilę z nim porozmawiać. Spodziewał się także spotkać Rampelberga. Belg bowiem od dłuższego już czasu nie pojawiał się u nich w baraku.

            Przeczucie nie zawiodło go. Gdy spotkali się, Rampelberg poszedł do dozorcy i uzyskał dla niego chwilowe zwolnienie.

            – Więzień F1-233 pójdziecie z artystą. Jak skończymy rozładunek, zawołam was – nakazał mu dozorca.

            Rampelberg siedział w ciepłej kajutce, nakarmiony i czysty. Nikt nad nim się nie znęcał. Gdy chciał malować, malował, a kiedy mu się nie chciało, siedział bezczynnie i nie ruszał palcem. A gdy mu dozorca zwracał uwagę, odgryzał mu się: – Weź sam pędzel i maluj, jak jesteś taki mądry!

            A kiedy Rampelberg nic nie robił, to pił czyfir – esencję herbacianą. – Ten napój doskonale robi, zobaczysz – zaproponował, gdy spotkali się w cechu. – Poczujesz się po nim jak w siódmym niebie.

            Antoni słyszał o tym, że przyrządzona z iwan-czaju esencja herbaciana wywołuje halucynacje i służy niektórym więźniom jako narkotyk. – A jeśli będę się po tym źle czuł? Jestem taki zmęczony i głodny – przyznał się Belgowi.

            – Jeśli jesteś głodny, dam ci kawałek chleba. Czyfirem poczęstuję cię kiedy indziej – zmienił swój zamiar Rampelberg.

            Podczas rozmowy Belg zwierzył się Rymszy, że zaprzyjaźnił się z pewnym rosyjskim leśnikiem, przez którego może złapać kontakt z zagranicą.

            – Jeśli się zgodzisz na współpracę, spróbuję załatwić ci robotę w warsztatach. Będziemy mogli kontaktować się z sobą.

            – Nie wiem, o czym myślisz, mówiąc o współpracy? – wyjaśnił Rymsza.

            – O sprawach dotyczących twojej organizacji podziemnej – wyjaśnił. Antoni był zdziwiony.

            – Masz taką pracę i ryzykujesz? Wierzysz jakiemuś ruskiemu leśnikowi? Dosyć już miałem kłopotów, żeby pchać się w nowe. AK to już przeszłość. Nie chcę o niej rozmawiać z nikim, a już tym bardziej z jakimś leśnikiem.

            Odmówił Belgowi. Radość ze spotkania przyćmiło niemiłe wrażenie, jakie wywołała jego propozycja. Konspiracja w warunkach Kołymy, bzdura! To raczej kolejny podstęp.

            W końcówce zimy 1951 roku do mielenia prób rudonośnych na Johnsie przysłano dwóch Chińczyków. Jednego z nich skazano za szpiegostwo i dlatego interesował się nim osobiście oper. Usawik nachodził Chińczyka i prowadził z nim długie rozmowy, z których Antoni Rymsza mógł wywnioskować, że usiłuje go namówić do współpracy. Chińczyk rozmawiał niechętnie i nie przystawał na żadne układy.

            Oper popełnił nieostrożność, gdyż biorąc Rymszę za Polaka, nie sprawdził, czy zna język rosyjski. Kiedy zorientował się, że rozumie, o czym rozmawia z Chińczykiem, odesłał go do laboratorium.

            – Słuchajcie więzień. Jaki macie numer?

            – F1-233, więzień Antoni Rymsza, syn…

            – Dobrze, dobrze. Pójdźcie do laboratorium chemicznego i powiedzcie, że chcę rozmawiać z Grebieszkowem.

            Grebieszkow chwilowo był zajęty. Gdy Antoni czekał, podszedł do niego jeden z pracujących tam więźniów.

            – Rymsza, pan nie chciałby pracować u nas? – zadał pytanie zupełnie poprawną polszczyzną. „Czyżby jeszcze jedna transakcja wiązana?” – pomyślał Antoni. – Jest pan Polakiem? – zapytał laboranta. – Nie, jestem Ukraińcem, ale pochodzę z Ukrainy Zachodniej. W Polsce kończyłem szkołę średnią. Onufry Perun – przedstawił się.

            – Miło mi. Pan mnie zna?

            – Nie. To znaczy… tak – poprawił się. – Zamierzałem właśnie do pana dotrzeć. Bo widzi pan, ja gromadzę tutaj inteligencję. Wszystkich ludzi z wykształceniem. W laboratorium jest zawsze nieco lżej, niż gdzie indziej.

            – Jeśli tylko dlatego – zastrzegł się Rymsza – chętnie do pana przyjdę. To znaczy, skorzystam z propozycji.

            – Nie do mnie, panie Rymsza przyszedłby pan, lecz do laboratorium. Ja jestem tutaj tylko zwykłym pracownikiem, a to co panu proponuję, czynię za zgodą naczelnika Leontiewicza Grebieszkowa.

            – Ja właśnie na niego czekam. Oper mnie przysłał, żebym go powiadomił, że ma przyjść do „Izmielczycielnoj”. Będę miał okazję go poznać – wyjaśnił i ściszając głos, zapytał: – A czy on czasem nie ma jakichś powiązań z operem?

            – Grebieszkow? – zdziwił się Perun. – Nie sądzę. To uczciwy człowiek.

Onufry nie czynił złudnych nadziei. Za kilka dni, na prośbę naczelnika laboratorium chemicznego Grebieszkowa, przeniesiono Antoniego Rymszę do administracji, gdzie spędził potem trzy i pół roku. Przy młynie Johnsa zastąpił go na stałe Chińczyk, który odmówił współpracy z operem.

            Onufry Perun skazany został jako przewodniczący związku młodzieży studenckiej, wraz z grupą studentów podziemnej nacjonalistycznej organizacji ukraińskiej, walczącej o to, by w szkołach wyższych językiem urzędowym był język ukraiński, a nie rosyjski. W chwili skazania na 25 lat łagrów był studentem ostatniego roku studiów językoznawczych. Władał pięcioma językami obcymi.

            Oprócz Onufrego w laboratorium pracowało około trzydziestu osób, w tym pięciu inżynierów chemików, a wśród nich Tatar z rosyjskiego instytutu – Łapkow i chemik z Łotwy – Osis. Obaj byli pracownikami o najdłuższym stażu.

            Ponadto w laboratorium pracowało bodajże najwięcej osób cywilnych, głównie kobiet, które pozorowały jedynie pracę, gdyż tak naprawdę czynności, za jakie pobierały pensje – i to podwójnie w stosunku do zarobków w ZSRS – wykonywali więźniowie.

Być może takie właśnie praktyki spowodowały, że w ZSRS utarło się, że inżynier to nie zawód, lecz funkcja wynikająca z tytułu naukowego.

            W laboratorium pracowała żona Szełkowa – głównego inżyniera obozu, oraz żony: naczelnika laboratorium, lekarza obozowego i dwóch innych oficerów z komendy obozu. Wszystkie te panie zatrudnione były na stanowiskach inżynierów chemików. Czy w ogóle nic nie robiły? Nie. Pomagały trochę inżynierom-więźniom, którzy wykonywali za nie fachowe czynności, i… podpisywały dokumentację.

            Na Kołymie ciężko było o pracę dla kobiety. A przecież oficerowie, którzy tam trafili – i to najczęściej na kilka lat – chcieli mieć żony przy sobie. Kuszącymi były też podwyższone o 100% zarobki i podwójnie liczone urlopy. Czasami warto było pomęczyć się w trudnych warunkach Północy, by później w głębi wielkiego ZSRS żyć lepiej niż inni.

Mimo iż warunki życia osób w garnizonie poza obozem były znacznie korzystniejsze od warunków, w jakich żyli łagiernicy, ludziom tym nie było czego zazdrościć.

            – Żebym ja wiedziała, co mnie tu czeka? Żeby ten mój mąż powiedział prawdę – narzekała kiedyś do Antoniego Rymszy żona naczelnika obozu – nigdy nie zgodziłabym się przyjechać tutaj. – Przyjedź. Weź tylko niezbędne rzeczy osobiste – napisał mi w liście i… załatwił podróż okrętem. Wzięłam co najpilniejsze, wrzuciłam w chustkę, zawiązałam na cztery rogi i przyjechałam. Jak wyskoczyłam z okrętu, myślałam, że ze strachu umrę. Śnieg po pas, mróz minus pięćdziesiąt gradusów… I co ja miałam zrobić?

            Tak, to prawda. Co taka kobieta mogła zrobić? Najpierw szybko zaopatrzyć się w ciepłe waciaki i walonki (z tym żony władzy obozowej kłopotów nie miały), a potem poprzez męża starać się o pracę w obozie karnym, gdzie przebywali więźniowie polityczni. W kantorze, na centrali telefonicznej, w laboratorium. Tam było najbezpieczniej. W obozach dla więźniów politycznych ludzie byli kulturalni, nie groziło, że okradną lub zgwałcą. Poza tym w obozie inteligencja obozowa miała dodatkową ochronę. Na co dzień nie spuszczał jej z oka oficer operatywny. Wszystkich wolnych zatrudnionych razem z więźniami obowiązywały bardzo surowe nakazy, a za najdrobniejsze nieposłuszeństwo groziły im surowe kary.

            Przede wszystkim osobom takim nie wolno było nawiązywać jakichkolwiek kontaktów z więźniami. W pracy rozmowy musiały ograniczać się do zwykłych poleceń i meldunków. Za przekazanie więźniowi chleba, groziło 10 lat zesłania.

Cdn.

[1] Marszałek Tuchaczewski pochodził z rosyjskiej rodziny szlacheckiej zamieszkałej w guberni smoleńskiej. Mało prawdopodobne, by była ona pochodzenia polskiego. Pradziadek marszałka, Aleksander Tuchaczewski, w 1831 roku był dowódcą Pułku Oloneckiego II Korpusu gen. Kreuza. Podczas wybuchu Reduty Ordona został ciężko ranny. Trafił do niewoli polskiej i jeszcze tego samego dnia zmarł w wyniku odniesionych ran.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko