To wydarzyło się naprawdę. Przed samą wojną. Opowiadała mi o tym wiele razy bliska osoba. Ona to widziała. Ale to, co najważniejsze, tylko słyszała schowana z głową pod kołdrą. Jednak tamtego rozdzierającego krzyku: Irka! Irka!, nigdy nie miała zapomnieć.
Rzecz działa się niedaleko Sandomierza, w małej mieścicie, które wówczas nie było nawet miastem, bo utraciło prawa miejskie po Powstaniu Styczniowym za pomoc powstańcom i dopiero niedawno je odzyskało. Tam pośród pól i wzniesień, ponad niewysoką zabudową, wybijały się w górę dwa kościoły, jeden gotycki ze smukłą wieżą; drugi, biały, w stylu barokowym, na planie owalnym. Była też szkoła dla dziewcząt, a przy niej internat, prowadzony przez siostry.
W pewnym czasie te uczennice, mające po 15, 16 lat po lekcjach o Mickiewiczu, tak bardzo upodobały sobie jego balladę “To lubię”, że zaczęły rozpoczynać odrabianie lekcji od jej czytania na głos. I powtarzały to w następny dzień i znowu. I znowu. Jak urzeczone.
“Spojrzyj, Marylo, gdzie się kończą gaje,
W prawo łóz gęsty zarostek,
W lewo się piękna dolina podaje,
Przodem rzeczółka i mostek.”
I dalej o chrośniaku malinowym, gdzie były mogiły:
“Czy tam bies siedział, czy dusza zaklęta,
Że o północnej godzinie
Nikt, jak najstarszy człowiek zapamięta,
Miejsc tych bez trwogi nie minie.
Bo skoro północ nawlecze zasłony,
Cerkiew się z trzaskiem odmyka,
W pustej zrąbnicy dzwonią same dzwony,
W chrustach coś huczy i ksyka.”
Dziewczęta wprost nie mogły się od tego wiersza wyzwolić. Czymś przyciągał, magnetyzował. Czytały go na głos dzień po dniu na rozpoczęcie odrabiania lekcji. Pilnujące ich zakonnice nie protestowały. A one już nie mogły się bez tego obyć. Bały się tych wszystkich duchów, straszydeł, a musiały czytać i wczuwać się aż do dreszczy. Wciąż i wciąż. Zasłuchane popadały w jakiś trans. Dopiero, gdy kolejna czytająca zamilkła, i wracały do rozłożonych zeszytów i książek, budziły się do innego życia.
Ale jedna z ich sypialni przejęła się bardziej. Bała się po nocach. Nie mogła zasnąć. Wreszcie któregoś ranka, gdy się ubierały i ścieliły łóżka, śpiesząc na śniadanie i lekcje, wyznała im blada i wystraszona, że w nocy był w ich sypialni jakiś mężczyzna! Stary. Chyba duch?
Nie było czasu pytać o więcej. Dopiero na przerwie dopadły Jankę, by wypytać, co widziała.
– Stał. Zaraz koło drzwi. Nieruchomo.
– A jak był ubrany?
– Ja… schowałam się pod kołdrę. Nie widziałam.
To się zaczęło powtarzać. Po kilku dniach opowiedziała koleżankom, że miał na sobie tużurek i coś tam jeszcze. Wtedy jedna, stojąca nieco z boku, Wanda, oznajmiła cicho:
– Tak był ubrany do trumny mój ojciec…
Zamilkły przerażone. To więc był ojciec Wandy! Zmarł niedawno. Wanda, nieco starsza od nich, miała już narzeczonego. Mieli się pobrać zaraz gdy ukończy szkołę. Kiedyś Janka coś jej niechcący docięła na ten temat, gdy ta patrzyła się rozmarzona w drzewa za oknem, zamiast w książkę podczas odrabiania lekcji.
– A ty się ucz pilnie, żebyś zdała i twoje małżeństwo się nie odwlokło…
Dziewczyny często sobie dogadują. Przyjemnie lub nie. Ot, tak, aby gadka. Ale niekiedy posuwają się w tym za daleko, a Wanda była na tym punkcie wrażliwa, bo rzeczywiście jej narzeczeństwo się przeciągało. Wybuchnęła więc nieproporcjonalnie do zaczepki:
– Zazdrościsz mi?
– A czego? Że łapiesz pierwszego lepszego, bo inny cię nie zechce?
I tak od słowa, do słowa, padały coraz gorsze słowa, czupiradła i kwoki, aż Janka zawsze poczciwa i spokojna, wrzasnęła:
– No, takiej wiedźmy jak ty to on już nie zechce! – i wybiegła trzasnąwszy drzwiami. Inne pospuszczały głowy. No, to już był skandal! Takie niestosowne! Na szczęście siostra zakonna tego nie widziała, bo wyszła na chwilę, ale były przy tym wszystkie koleżanki.
Wanda spłoniona pochyliła się nisko nad książką. Wszystko najpiękniejsze w jej marzeniach zostało zbrukane. Musi poprosić ojca, by zabrał ją z tej szkoły i wyznaczył szybko dzień ślubu. Nie zdążyła. Ojciec był już chory.
Teraz dziewczęta pomyślały, że przyszedł pomścić swą córkę, bo Janka jej dokuczyła. Jej też to przyszło do głowy. Dlatego przez następne noce w poczuciu winy, bała się, ale nikomu już nic nie mówiła.
Nagle jedna sobie o tym przypomniała.
– No jak tam twój duch? Już się nie pojawia?
– Przychodzi.
– Naprawdę?! To obudź mnie. Zobaczę.
Wszystkie z sypialni były gotowe stawić czoła zjawie.
“Ktokolwiek jesteś, poczciwy człowieku,
Coś mię zachował od męki,
Dożyj ty szczęścia i późnego wieku,
I pokój tobie, i dzięki.”
Deklamowały dziarsko te strofy dla dodania sobie otuchy, kładąc się wieczorem spać, ale żadna się nie poruszyła, gdy w nocy Janka zaczęła krzyczeć:
– O, stoi, stoi! Tam…
Leżały nieporuszone, zaciskając mocno powieki, odważając się tylko powoli naciągać kołdrę wyżej, na twarz.
– Irka, Irka! – syczała Janka piszczącym głosem, jakby nie z tego świata. – Obudź się.
– Daj mi spokój! – doleciało spod kołdry.
– O, stoi! Stoi! – chrypiała rozpaczliwie Janka, jakby ją ktoś ściskał za gardło. Aż umilkła.
Żadna nie popatrzyła.
Nazajutrz nie patrzyły sobie w oczy. Ale poezje Mickiewicza czekały na swoim miejscu.
– Czytamy?
– Czytamy.
“Raz trup po drodze bez głowy się toczy,
To znowu głowa bez ciała;
Roztwiera gębę i wytrzeszcza oczy,
W gębie i w oczach żar pała.”
Słuchając tych strofek, oddychały coraz swobodniej. Już strach z ostatniej nocy nie obezwładniał. To w książce było straszniejsze niż ów nieruchomy pan przy drzwiach sypialni.
Uwolnione od strachu, odważyły się poprosić Jankę, aby w razie czego w nocy je zbudziła. Któraś zsunęła starannie story, by księżyc nie sunął im po twarzach swą smugą. A był akurat w pełni. Wreszcie jakoś posnęły.
– O, stoi, stoi!!
Janka darła się znowu przeraźliwym szeptem.
Żadna się nie poruszyła.
– Irka! Irka! Zobacz!
Na próżno wołała. Żadna się nie odważyła wyjrzeć spod kołdry.
A po południu znowu się zasłuchały w skargi niekochanego młodziana z zaświatów:
“Ty jakbyś w piersiach miała serce z głazu,
Ani cię jęki ubodły,
Nikt nie uprosił słodkiego wyrazu
Przez łzy, cierpienia i modły.
Za taką srogość, długie, długie, lata
Dręcz się w czyscowej zagubie,
Póki mąż jaki z tamecznego świata
Nie powie na cię choć: l u b i ę.”
Po wakacjach Wanda wyszła za mąż. Skończyła szkołę. Ale Janka też nie wróciła, choć miała przed sobą ostatnią klasę. Nikt nie wiedział, co się z nią stało. Mieszkała daleko od owego sennego miasteczka.
Opowiadająca mi to wszystko, i to nie raz, cytowała zwrotki ballady z pamięci. Pamiętała je po tylu, tylu, latach. Kiedyś ludzie uczyli się Mickiewicza na pamięć. Nawet całego “Pana Tadeusza”. Jeszcze nam w siódmej klasie pani od polskiego zadała na ferie Bożego Narodzenia nauczenie się ballady “Świteź”. 56 strofek! Dotąd potrafię co nieco wyrecytować: “Ktokolwiek będąc w Nowogródzkiej ziemi…” I zaraz ulegam wzruszeniu, wspominając kunsztowne strofy i obrazy, i samą siebie z owego czasu, rozmiłowaną w poezji wieszcza.
Krystyna Habrat
30.01.2020r.
Dodam tylko, że ta Irka, to moja mama. Za kilka dni minie 11 lat od jej odejścia.