SZNUROWANIE SANDAŁÓW
Patrzę w oblicze starości
Ma twarz moich znajomych
moich przyjaciół
jest pomarszczona i brzydka
Przejmuje mnie swoją bezradnością
w taki mdląco-rozczulający sposób
Zaciera kontury
spłyca uśmiechy…
Żeby dotrzymać im kroku
wstrzymuję oddech
sznuruję sandały
na długą drogę
Żeby dotrzymać im kroku
czytam mądre księgi
ale żadna z nich nie zawiera
instrukcji obsługi starości
Moi znajomi i przyjaciele
których ona dotknęła
zdradzą kiedyś życie
i zostawią mnie samą
Na razie robią wszystko
żebym nie miała
im tego za złe

ZAWSZE JEST COŚ NIE TAK
Kierowca nie reaguje na uwagi pasażerów
albo reaguje nadmiernie emocjonalnie
Znowu nie wypuścił pasażerki
przez niedopatrzone drzwi
jutro wyrzuci kogoś przez nadgorliwość
My jedziemy dalej
bez słowa od krańca do krańca
niezgrabna dziewczyna z hulajnogą
i babcia cmokająca do wnuczka
– do
dziecka trzeba mówić…
zawsze jest coś nie tak
Rowerzyści spowalniają ruch
eleganckie kobiety dopalają się
w porannym słońcu
Dlaczego ten kretyn
nie odbiera telefonu albo
jak odbierze będzie rezonował
w puste pudło autobusu
Dlaczego piszę ten wiersz
przecież zawsze jest coś nie tak

GŁĘBIEJ
Jest prawie piąta –
dzień czy noc
kto liczy godziny
bezsennemu zegarowi
Wiatr odpoczywa
i miękki plusz
otula niebo
nad naszymi głowami
Rozpędzone pociągi
śpiewają w jesiennym mroku
pieśni wędrownych ptaków
Między A i B jest tyle
przelotowych stacyjek
na których nikt
nie czeka nikogo
Więc jednak deszcz
patrzymy w okno
zrezygnowani
Nasłuchujemy
jak liście układają się
do kropel wody
jak ziemia otwiera się
miękko i zachłannie
jak nasze ciała
Ten wiersz mógłby być
o wolności o unoszeniu się
ale jest o tęsknocie
o dryfowaniu
szarych minut
bo tęsknota zawsze
sięga głębiej

W ODBLASKACH SMARTFONÓW
Pomarańczowe światło tego poranka
i bardziej pomarańczowe liście drzew
tej jesieni mgła i chłód…
Stary Murzyn z ciężkim brudnym
bagażem życia i karlica z książką
i po raz enty na skwerku ten sam
facet ze spalinową dmuchawą
Liście szeleszczą jak banknoty
Na przystanku autobusowym
mężczyzna z kapustą – zielone
głowy wystają z objęć plecaka
Absurd goni absurd w odblaskach
smartfonów odbija się świat
I tylko poeci nie muszą tłumaczyć się
ze swoich wizji nie muszą tłumaczyć
swoich wizji bo przecież poezja
leczy prozę życia jak głoszą plakaty

DŁUGIE ROZMOWY TELEFONICZNE Z Z.
Poeta Z. ten z Mokotowa z udawaną godnością
znosi swój marny los Życie kopie go po szerokim
tyłku a on wali je na odlew Taka wolna amerykanka
w
rodzimym wydaniu
Poeta Z. łagodnieje gdy czesze kudłaty łeb
swojej suki Dzieli z nią psie życie
u boku ludzi których kąsa zawzięcie
słowem myślą i zaniedbaniem
Czasem odwiedza go dobry Bóg poetów
Przysiada na kuchennym zydelku
i tak milczą obaj w nadziei że nie opuszczą
siebie wzajemnie Wtedy chora matka
pokrzykuje na Z. z drugiego pokoju
i przypomina mu że nie tak łatwo
wyjść
z czyśćca
Z. przywiązuje się do niektórych ludzi
dość ciężkim łańcuchem i czasem nim
pobrzękuje przypominając o sobie
Opowiada wtedy o zmarłych przyjaciołach
i całkiem żywych wrogach
czyta napisane wiersze czasem
opowiada dowcipy
Z Z. lepiej pójść na piwo niż na wojnę
chyba że do tych samych okopów
Przypadek Z. uświadamia wszystkim
że poeci to jednak wariaci i odmieńcy
bo kto normalny potrafiłby jeszcze
tak prawdziwie cierpieć…

APEL POLEGŁYCH
Każda pamięć ma swoją studnię
UKo [Studnia]
To mogła być zwykła sobota…
Wsiadając do tramwaju na Okopowej
nie przeczuwałam, że znajdę się
w okopach Woli razem z tym człowiekiem
o przepitym głosie, w brudnych łachach
niosącym pamięć w wielkim plecaku
Pamiętacie lasy Katynia, Smoleńska, Charkowa –
kurwa, tak było – rzucił jak zaczepny granat
w stronę grupy młodzieży
Pamiętacie, czterdziesty czwarty?!
Sanitariuszki, morowe panny…
Dlaczego panny? – bo trwało powstanie
Bronią się chłopcy spod Parasola… Pamiętacie?!
Niedługo pierwszy listopada…
Jego pamięć jest starsza niż on sam
On jest studnią, Homerem o pomieszanych zmysłach,
który zawstydza naszą niedoskonałą pamięć
Na moim przystanku cicho wymknęłam się
z barykady tramwaju w zgiełk codzienności
To mogła być zwykła sobota –
taka jak siedemdziesiąt trzy lata temu…

PORANNY BLUES
Szósta rano
codzienna walka
co lepsze –
ciepła kawa czy
ciepłe łóżko
a za oknem wiatr
dzień po kropelce
na języku
Czesanie myśli
układanie twarzy
układanie się do świata
nim świat ułoży się do
tej niemożności bycia poza
wszelkimi podejrzeniami
o anarchię życia
na własny koszt
Potem słońce rozproszy
wszelkie wątpliwości
pełne światło da
nową perspektywę

STÓŁ
Lubię ten stół jego
czarną gładką elegancję
a może to sentyment
do tamtych szczęśliwych
wieczorów i poranków
kiedy wszystko było jeszcze
takie świeże nieśmiałe
Któregoś dnia oddałeś mi
jego codzienne towarzystwo
– bo nie
lubisz czerni –
zabrałam go ze sobą do pracy
żeby nie czuł się porzucony
– biblioteka
nigdy nie bywa pusta –
Czasem – kiedy nikt nie patrzy –
przystaję i kładę dłoń
na chłodnym… grzbiecie…
mruczy jak wielki czarny kot
Poza tym lubimy
kiedy nas odwiedzasz

POETA CZASEM POWRACA
poeta ucieka w samotność
jak chore zwierzę
chowa się w ciszę
nieufnie obserwuje świat
poza strefą cienia
a tam ludzie i maszyny
życie na czas na wymiar
nieustanny szum
w swojej samotni poeta
leczy się ze świata
z mądrością chorego zwierzęcia
czeka aż zabliźnią się rany
codzienności
swoje długi spłaca słowami
które wysyła na liściach gorzkich ziół
poza strefę cienia
czasem powraca znienacka
jak z dalekiej podróży
Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
[email protected]
Piękne wiersze o niepięknych stronach bycia i odchodzenia.