Jacek Bocheński – Ksenofont, Pluskwy

0
659

Rok jest 1945, pierwsza połowa dwudziestego wieku w Polsce, nie dwudziestego pierwszego, dlatego może sam format „Przewodnika Świetlicowego”, nie mówiąc o treści, wydaje mi się niepoważny. Za pięćdziesiąt pięć lat będą w takim formacie wychodzić wszystkie tygodniki, ale teraz mam w głowie widziane przed wojną „Wiadomości Literackie”, „Pion”, „Prosto z mostu”, „Sygnały”, a to były owe dawne „płachty” i  taki ma być rozmiar poważnego pisma. Dla pisemka „Przewodnik Świetlicowy”  piszę na początek artykuł, w istocie artykulik albo już dwa, trzy artykuliki, które uważam, stosownie do porozumienia z Łyszczakiem, za swój wkład w uświadomienie  polityczne szerokich mas. W moim intymnym poczuciu najważniejsza jest jednak powszechna oświata. Musi być humanizm. I etyka. Po tej wojnie trzeba sięgnąć do fundamentów.

Jak?  

Nie byłbym synem swojego ojca, gdybym nie pomyślał o starożytności . Grecja, Rzym. Oczywiście. Klasyka. Podstawa oświaty. Od tego zacząć. Mam! Od Cycerona! Z nim do „Przewodnika Świetlicowego”!

Jest u Ksenofonta budująca opowieść o młodym Heraklesie na rozwidleniu dróg. Usiadł tam i myślał, który kierunek wybrać, gdy pojawiły się dwie nieznajome i zaczęły go nakłaniać, by poszedł  za nimi w dwie przeciwne strony. Jedna wskazywała drogę trudną i stromą, druga wygodną i krótką. Pytane przez Heraklesa, kim są, kobiety się przedstawiły.

– Jestem Cnota – powiedziała ta zachęcająca do pójścia trudną drogą osobistej szlachetności i dobra społecznego .

– Jestem Nieprawość –  powiedziała druga, zachwalająca drogę przez dogadzanie sobie i występek. – Ale moi zwolennicy – dodała – nazywają mnie Rozkoszą lub Szczęściem.

Herakles wybrał drogę Cnoty.

Siedzę i myślę, jak Herakles, czy pójść tędy czy owędy, tak przetłumaczyć kolejne wyrażenie Ksenofonta czy owak, dać tekst Cycerona redaktorowi „Przewodnika Świetlicowego”, czy lepiej na razie nie dawać. Bo pracuję w tym celu nad przekładami. Nie śpię już na sali noclegowej. Znaleźli dla mnie pokój pod mieszkaniem naczelnika, piętro niżej. Gospodarczy wstawił takie samo łóżko jak w noclegowni, z takim samym siennikiem. Jednak pluskiew nie ma. A prócz łóżka mam chyba stolik, skoro na czymś piszę.

Po całym życiu niektóre szczegóły pozostają w pamięci nie wiadomo dlaczego wyraźne, inne mętnieją. Co z tą opowieścią Ksenofonta o Heraklesie? Na pewno ją wtedy przełożyłem z greckiego oryginału, choć może szkic jakiś był gotowy wcześniej. Ale czy rzeczywiście ukazała się w „Przewodniku Świetlicowym”, jak planowałem, tego dziś  nie potrafię powiedzieć. Jestem pewien, że ukazały się wywody filozoficzne Cycerona, być może dwukrotnie nawet. Nie wiem wprawdzie, skąd pochodziły ani czego dotyczyły.

Redaktor przyjmuje wszystko, co daję. Wygląda ogólnie na zdezorientowanego, bezradnego i jakby przytłoczonego sytuacją. Czy pokazuję mu  Ksenofonta? Nie dam głowy.  Na pewno pokazuję panu Janowi Parandowskiemu, profesorowi Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, czym wprawiam go w zdumienie i zaskarbiam sobie na zawsze jego względy.

Kończy się na przedstawieniu Ksenofonta profesorowi czy dochodzi też do publikacji w „Przewodniku”? Pozostawiam tę kwestię do ewentualnego sprawdzenia osobom ciekawym i archiwistom w kilku bibliotekach, gdzie zachował się prawdopodobnie lubelski  „Przewodnik Świetlicowy”. Jeśli poszukają, znajdą pierwsze moje artykuliki i niewątpliwie Cycerona. Co do Ksenofonta, licho wie. Takim językiem się mówi w roku 1945.

„Przewodnik Świetlicowy” nie potrwa długo. Wkrótce naczelnik Łyszczak oznajmia mi, że nastąpi zmiana redaktora w pisemku. Pytam, kto ma być nowym. Słyszę, że mógłbym ja, gdybym był gotów.     

A ja „Przewodnik” zlikwiduję. Zmienię tytuł, format i treść. Zrobię dwutygodnik oświatowo-społeczny „Światło”. Nie w tej chwili, ale niebawem.         

*          *          *

Wojewódzki Urząd Informacji i Propagandy w Lublinie. Jestem. Przyjechałem z Chełma.

– Oświata powszechna i uświadomienie polityczne – skinął głową z już mi znanym uśmiechem na ustach Wiktor Łyszczak. Słuszny kierunek. Do tego właśnie dąży nowa, demokratyczna władza. W jakimś artykule, który on czytał i pamięta, napisałem, że trzeba wartościową literaturę udostępnić masom. Bez patrzenia z góry na prostego człowieka przez elitę. Popularyzacja. Taka twórczość. Otóż temu między innymi mają służyć świetlice. Cały kraj pokryty będzie siecią świetlic. Wszędzie już powstają. Miejskie i przede wszystkim wiejskie. Będą upowszechniać kulturę i wiedzę we wszelkim możliwym zakresie, przeciwstawiając się reakcji i wstecznictwu. On rozumie, że nie chcę być urzędnikiem w jego biurze. Proponuje coś innego. Ma tu redakcję takiego pisma, prawdę mówiąc, takiego sobie pisemka, które nazywa się „Przewodnik Świetlicowy”  i zasadniczo jest przeznaczone dla kierowników  świetlic.  Mógłbym coś robić z pożytkiem społecznym w tej redakcji. O pomieszczeniu do spania i jakiego takiego życia można będzie pomyśleć. On sam tu na górze mieszka. Ale chwilowo wszystkie pokoje w urzędzie są zajęte. Na razie więc, jeśli chcę, mogę spać w sali noclegowej, akurat pustej, bo kursanci po szkoleniu wyjechali.

– Oczywiście, muszę tylko  przedtem wrócić na dwa , trzy dni do Chełma, pozałatwiać swoje sprawy i zabrać rzeczy.   

To drobiazg. Kiedykolwiek przyjadę, mówi naczelnik Łyszczak, mogę nocować. Gdybym jego przypadkiem nie zastał, personalna będzie uprzedzona. Mam do niej pójść. Ktoś wskaże mi salę noclegową. W porze obiadowej jest czynna stołówka. Przynajmniej zupę ciepłą na pewno kobiety dadzą.

W Chełmie żegnam się z rodziną.

– Będę pracował w redakcji – opowiadam starszej siostrze, nie tej zakopiańskiej, młodszej, która jedna będzie w przyszłości coś wiedzieć o „Gnomach staroindyjskich” ojca,  nie, drugiej, starszej, która jest w Chełmie, ale też musi wyjechać. Ona, jak się mówi, na Ziemie Odzyskane. – Wszyscy zaczynamy nowe życie, wszyscy wszędzie – filozofuję.

Zachodzę jeszcze do kilku osób. Pożegnania, rozstania, umawianie przyszłych spotkań.

Na ulicy widzę po drugiej stronie koleżankę Irkę. Była w liceum najlepsza z polskiego. I nauczyła mnie chodzić pod ramię noga w nogę. Gdy krok się pomyli, trzeba dla przywrócenia porządku zrobić w pewnej chwili zamiast kroku mały skok.

– Ty, Irka, Irka! – wołam i śmieję się, zaraz jednak przybieram poważną minę. – Wyobraź sobie, przeprowadzam się do Lublina, będę pracować w redakcji.

– Co? A jakiej?

– W „Przewodniku Świetlicowym”. Dałbym ci jeden egzemplarz,  bo przywiozłem z Lublina, ale nie mam przy sobie. Takie tam pismo, pisemko, rozumiesz, poziom bardzo niski, ale słuchaj, mnie powiedzieli, że mogę  się przyczynić do podniesienia tego pisemka na wyższy poziom. I ja chcę to zrobić. To jest mój cel.    

– No, no, zawsze byłeś ambitny. Z polskiego na pewno lepszy ode mnie. A kto wydaje ten … jak? “Podręcznik Świetlicowy”?

– „Przewodnik”. Wydaje Wojewódzki Dom Kultury. Ale redakcja mieści się w budynku Wojewódzkiego Urzędu Informacji i Propagandy. Może ja też będę w nim teraz mieszkał.

– Ho ho! To życzę powodzenia. Ciekawa jestem, jak ci pójdzie.

Uzbierał się bagaż na drogę: głównie kołdra od matki, bielizna, ręcznik, poza tym pierwsza  maszynka do golenia, cenne żyletki, jeszcze kilka książek. Z tym tobołkiem do pociągu.  Długa, powolna jazda, czerwonoarmiści patrolują stacje, liczne postoje. Siedząc zasypiam. 

Naczelnika Łyszczaka nie zastaję. Pojechał do Warszawy na odprawę naczelników. Jest personalna. Garbuska. Spisuje mnie, prowadzi do redakcji, jedno biurko, dwa krzesła, redaktora dziś nie ma, pracuje w drukarni, będzie jutro, a to klucz do sali noclegowej, wychodząc oddać dyżurnemu w sekretariacie.

Sala noclegowa: dwa równoległe rzędy łóżek, raczej prycz. Tu i ówdzie jakiś stołek. Łóżka nie wiadomo skąd wzięte, pozbijane byle jak ze starych, surowych desek. Pachnie jeszcze wojną, nie wiem, niemieckim obozem, gettem? Na tych łóżkach tylko sienniki. Szczęśliwie mam własne obleczenie. Wyjmuję z tobołka, ścielę. Nikogo więcej ze mną nie ma, mogę sobie wybrać łóżko, jakie chcę. Wybieram takie przy ścianie z kontaktem elektrycznym. Łatwo będzie zgasić,  kiedy skończę czytać.   

W czytaniu jednak  przeszkadzają mi po chwili ukłucia, które czuję gdzieniegdzie na ciele. Co to jest? Ukłucia i swędzenie. Robią się nieznośne. Wstaję. Od razu widzę małe ciapki na pościeli, okrągłe i czerwone. Krew? Nie. To żyje. Oblazły mnie pluskwy. Mam je też na sobie.

Przez całą noc walczę z pluskwami. Przydaje się kontakt elektryczny pod ręką. Można wielokrotnie zapalać światło i gasić.

Co robić, skoro tak wpadłem z mieszkaniem? Pierwsza  myśl: pójdę jutro do Łyszczaka i powiem. Skandaliczny stan sali noclegowej. Pluskwy żarły mnie  żywcem. Tam nie można wytrzymać.

Tak powiem? Od tego zacznę swoją misję, tę rzekomo bez patrzenia z góry na prostego człowieka przez elitę? A prosty człowiek nieustannie współżyje z pluskwami, brudem i dokuczliwością warunków. Taka jest dola ludu. Powinienem  się w to wczuwać i utożsamiać z ludem, nie wywyższać,  powinienem być po ludowemu twardym, nie lecieć natychmiast do Łyszczaka z inteligenckimi grymasami. Nie pójdę. Nic nie powiem.

Rano jednak idę. Wychodzi jakoś tak, że mówię.

Tym razem Łyszczak w ogóle się nie uśmiecha.

– Wiem. Nasz gospodarczy wciąż próbuje i nie może dać sobie rady z tymi pluskwami.Jacek Bocheński blog III

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko