Andrzej Gronczewski – Elizejskie bory*

0
1077

Z taką więc ciszą i z taką powagą
Wejdziemy kiedyś w elizejskie bory…

Juliusz Słowacki, Beniowski, Pieśń IV


              Za  Komorowem  trzeba  skręcić  w  prawo, przejechać  cierpliwie  kilkadziesiąt  metrów, minąć  osobliwie  muzyczną  fałdę  wyniosłości  i  zagłębienia. Fałdę  ziemi  o  rzadkiej  na  Mazowszu  urodzie  i  nagłym, kantylenowym  rytmie. I  wtedy  otwiera  się  przestrzeń  wielkiej  łąki, otamowana  na  widnokręgu  starymi  dębami  i  sosnami.
              W  zimie  łąki  są  martwe, matowe, zbrunatniałe, pokryte  pióropuszami  wysokich  traw  bagiennych. Są  zgaszone  w  dzień  bez  śniegu, utrzymane  w  kolorach brązu, żółci, w  tonacji  szlachetnego  gobelinu.
              Wiosną  trzeba  mrużyć  oczy, przymykać  powieki. Woda  oślepia  w  słońcu, poraża  wzrok  błyszczącymi  lustrami. W  czerwcu  łąki  te  wydają  się  piękniejsze  od  najbardziej  kosztownych  tkanin  Orientu, urodziwsze  od  wszystkich  łąk  namalowanych, od  łąk  Moneta  i  Renoira, Chełmońskiego  i  Stanisławskiego.
              Ale  najpiękniej  bywa  wtedy, gdy  przychodzi  czas  Plejad. Na  rozległej  pustaci  widać  kopice  siana, uformowane  w  dziwaczny  sposób. Przypominają  one  trochę  namioty  lub  czapki  tatarskich  wojowników. Nad  łąkami  nasila  się  cisza  tak  pogodna, wonna, treściwa  i  cenna, cisza  ostatnich  dni  września  lub  pierwszych  dni  października, że – mimo woli –  trzeba  szeptać  różne  słowa, by  błagać  o  ciągłość  ciszy. By  zaklinać  ją  dzięki  zdaniom – talizmanom  i  zdaniom – refrenom. Trzeba  więc  ponawiać  i  te  słowa, jakie  zamykają  dawną  opowieść  o  bólu  umierania  i  gorzkiej  łasce  dialogu – z  oczywistością  śmierci : „Spokój, spokój, prawie  szczęście…”
              O  takiej  właśnie  porze  szedł  tymi  łąkami  bohater  księgi. Choć  wiem, że  geografia  dzieła  może  odbiegać  od  przestrzeni  wymiernej, w  prostodusznym, naiwnym  geście  wyobraźni  ogarniam  zawsze  tę  hojnie, szeroko  rozesłaną  przestrzeń  łąki, aby  sprawdzić, czy  gdzieś – między  rzadkimi  wyspami  drzew – nie  zobaczę  mojego  przyjaciela.

              Mam  chyba  prawo  tak  go  nazywać, choć  on  sam  nie  dowie  się nigdy  o  tym  moim  przywileju, zaszczycie  i  wyróżnieniu. Moja  dziwna, jednostronna  znajomość, a  nawet  poufna  zażyłość  z  bohaterem  księgi  rozpięta  jest  bowiem  na  dłuższym  łuku  czasowym, niż  łuk  czasu, zawieszony  nad  całą  księgą.
              W  tej  monstrualnej  sali  czasu  realni  moi  przyjaciele  stali  się  obcymi  mi  ludźmi  lub  zdążyli  się  przenieść  w  rajskie  plenery. Ten  zaś  najdawniejszy  przyjaciel, ukształtowany  dzięki  łasce  cudzego  słowa  i  złudzie  fikcji, okazał  się  na  koniec  bardziej  cielesny, niż  zewnętrzne, dotykalne  fantomy.
              Już  nie  umiem  powiedzieć, który  z  nas  jest  w  tej  chwili  starszy ?  On, który  był  zawsze  starzy  ode  mnie ? Starszy  jako  młodzieniec, jako  dojrzały  mężczyzna ?  Starszy  w  porządkach  dziejowej  wczesności  i  widmowej  chronologii ? Czy  ja, zawsze  młodszy  od  niego, dzisiaj  zaś  patrzący  na  przyjaciela – z  wyższych  już pięter  wieku, rozpaczy, daremności ?     
              Widywałem  go  tak  często w  różnych  miejscach. Spotykałem  go  w  kręgu najbliższym, w  Warszawie, na podwórku  pewnego  domu  przy  ulicy  Brackiej. Z  ławeczki  obok  schroniska  Bustryckich  pytał  mnie  na  Hali  Gąsienicowej, czy  idę  w  stronę  przełęczy  na  Krzyżnem ? Bo  szedłem  z  dziewczynami  młodszymi  od  niego. Teraz  ja  powtarzam  pytanie  mojego  przyjaciela, kierując  je – jak  on  kierował – ku  młodszym  ode  mnie.
              Ale  spotykałem  go  również  w  innych  krajach  i  miejscach. W  Paryżu  pojmowałem  jego  tęsknotę  za  dębami  i  sosnami  Komorowa. W  Rzymie, na  stokach  Monte  Pincio, na  powietrznych  ekranach  widziałem  jego  daremną, proustowską  pogoń  za  dziewczyną, która  zatraciła  się  wśród  wodospadów  czasu. W  Palermo – jego  nozdrzami – wciągnąłem  pierwszy  łyk  sycylijskiego  powietrza, gdy  statek  o  nazwie  „Carducci”  z  wolna, ostrożnie, cicho  manewrował  we  wnętrzu  zatoki, ukazując – jak  na  obrotowej  scenie –  wciąż  nowe  obrazy  gór, morza, pogodnego  świtu.
              W  Heidelbergu  miałem  szczęście  widywać  go  o  różnych  godzinach  dnia, a  także  porach  roku, nawet  w  tych, których  on  sam  nie  mógł  poznać, zawsze  kapryśny, chimeryczny  i  przelotny. Widziałem  jego  sylwetkę  w  pianie  majowych  kasztanów. Widziałem  wtedy, gdy  za  jego  plecami  gęstniały  osiemnastowieczne  sepie, miedzie, złota  i szkarłaty  jesiennego, niemieckiego  lasu.
              Unikał  Philosofenveg, tej  przysłowiowej  i  rytualnej  ścieżki  zawodowych  mędrków  i  diagnostów  rozpaczy  ludzkiej. Z  uprzejmą, chłodną  ironią  przyglądał  się  gromadkom  specjalistów, którzy  chodzą  tu  dufnie  z  dystynkcjami  wysokiej, urzędowej  mądrości – na  niewidzialnych  pagonach.
              Można  go  było  raczej  spotkać  na  moście, na  starym, faustycznym  moście, gdzie  zatrzymywał  się  bezradnie – odwiecznym  wzorem  dzieci, zakochanych, poetów  i  myślicieli, jakby  w  sobie – raz  jeszcze – chciał  pracowicie  połączyć  osobne, sprzeczne  brzegi  ziemi, uśmierzyć  rany, nie  dość  przez  dawny  most  zabliźnione.
              Stawał  przykładnie  zagapiony, gorzki, samotny, patrząc  na  ruchliwą, mętną  wodę  Neckaru  i  długo, cierpliwie, ciągle  od  nowa  tłumaczył  mi  różnice  między  jałową  mądrością  profesorów  a  nagą, dumną, dziką, pożywną  niewiedzą mędrca. Ostrzegał  przed  tymi, którzy  mają  nazbyt  wygimnastykowane  i  sprawne  wargi, aby  mogły  w  nich  bez  przerwy  warczeć  i  brzęczeć  wszelkie  pojęcia, idee, abstrakcje, wzory, jakby – dzięki  tym  ustom – chciały  skupić  się  wszystkie,  w  nagłym  przypływie  totalnego, gwiaździstego  zlotu.
              Osty, jakie  dotąd  stoją  na  moim  biurku  w  glinianym  dzbanuszku  z  Agrigento, podobne  do  kolczastej, miniaturowej  rzeźby, wypalone  są  przez  żar  tamtego  poranka, gdy  rozmawiał  z  baskijskim  tłumaczem  Sofoklesa  i  tak  samo  jak ja – o tyle  wcześniejszy ? późniejszy ? – dziwił  się  własnym  źrenicom, zawieszonym  wysoko, na  równym  poziomie – z  wieżami  katedry  w  Burgos.
              Ile  imion  miejscowości – po  proustowsku – rozjarzyło  się  na  tych  inicjalnych  kartkach. Imion  świetlistych, rzuconych  dłonią  bezradnego  jubilera, w  przekonaniu, że  muszą  być  widome, choć  za  chwilę  wszystkie  uciszą  swój  blask  nazbyt  obcy  i  drażniący, może  nawet  kokieteryjny  i  płonny.
              Albowiem  promienie, jakie  wyprowadzić  można  z  tych  wielu  miejsc  Europy, z  różnych  zakątków  Południa  i  Zachodu, zdają  się  koncentrować  w  obszarze  polskiej, mazowieckiej  łąki. We  wnętrzu  nieodległej  Puszczy  Kampinoskiej. W  domowej, dookolnej  przestrzeni  mojego  przyjaciela. W  przestrzeni, która  od  dawna  jest  poniekąd  i  moją  domową  przestrzenią, bo  pozostaje  w  niedalekim  sąsiedztwie  mojego  domu, w  pobliżu  drogi, która  wiedzie  do  Żelazowej  Woli, do  Sochaczewa  i  Brochowa. Między  ścieżkami, jakimi  tak  często  krążyli  kiedyś  Chopin, Sienkiewicz, Chełmoński, Weyssenhoff, Iwaszkiewicz.       
Zgodnie  z  wolą  tego, który  był  sprawcą  księgi, trzeba  określić  owe  okolice  jako „ustronie”, zaś  to, co  się  tam  dokonywało, jako  dziejące  się  „na  ustroniu”. Sprawca  księgi  zwykł  bowiem  przekornie  igrać  z  naszymi  wyobrażeniami  o  metropoliach  i  prowincjach  życia. Swobodnie, kapryśnie, po  wielkopańsku  żonglował  więc  tymi  zmiennymi  punktami  widzenia. Nie  uciekał  od  stolic  Europy, ale  też  nie  lekceważył  miejsc  zagubionych, peryferyjnych, pustkowia, w  nich  właśnie  lokalizując  najżywsze, najbardziej  naoczne  teatry  życia  i  umierania.
              Mieszkańcy  takich  miejsc  żyli  w  komforcie  płodnej  ascezy. W  kulturze  ciszy, jaką  zapewnia  i  ugruntowuje  samotność. W  akustyce  cierpliwego  skupienia. Wśród  elementarnych, codziennych  rekwizytów  życia. W  ciągłej  rozmowie  z  obłokami, drzewami, kwiatami. W  poszukiwaniu  harmonii  lub  dysonansu  między  pogodą  zewnętrzną  a  pogodami  duchowymi. Luksus  widzenia  fenomenów  pogody  był  im  przydany  we  wszystkich, nawet  bolesnych  i  gwałtownych, obrotach  zdarzeń, w  tragicznych  kulminacjach  losu.
              Ludzie  tacy, jak  mój  widmowy  przyjaciel, byli  właściwie  ludźmi  przechadzki. Ich  gesty  i  ruchy  w  obszarach  życia  nie  wynikały  raczej  z  natury  obowiązku, interesu  czy  przymusu.
              Dlaczego  nikt  nie  napisał  jeszcze  studium  o  człowieku  spaceru ?  O  spacerze  jako  podstawie  i  formie  światopoglądu ? O  niespiesznym, kontemplacyjnym, życiodajnym  rytmie  tej  anachronicznej  i  wynaturzonej  dziś  czynności ?
              Ludziom  biegu  sportowego  i  pragmatycznego, ludziom  wysilonych  mięśni, dyszących  płuc, bijącego  konwulsyjnie  serca, trudno  już  uzmysłowić  rozkosz  dawnej  przechadzki, owo  stateczne, powolne, bezinteresowne, więc  dlatego  najbardziej  gruntowne  i  rzetelne, moralne  i  estetyczne, odświętne  w  codzienności, czujne  uczestnictwo  w  spektaklu, uformowanym  z  ludzi, rzeczy, nieba  i  ziemi.
              Mój  przyjaciel  należał  do  zagubionej  dziś  rasy  ludzkiej, do  rzeczników  dawnego  spaceru. Gdybym  mógł  otworzyć  kajety, jakie  porzucił  w  komorowskim  domu, by  podjąć  swój  testamentalny  spacer, z  pewnością  znalazłbym  w  nich  nie  tylko  gorzkie, dyletanckie  wiersze, lecz  także  rozproszone  zapiski, fragmenty, szkice, jakie  godziłoby  się  zebrać  skrzętnie  pod  wspólnym  tytułem, bezwinnie  przejętym  od  Jerzego  Stempowskiego. Byłyby  to  Notatki  niespiesznego  przechodnia.
Rzecz  moja  opowiada  jednak  o  szczególnym  spacerze. Odczuwam  nerwowy  pośpiech, gdy  przychodzi  mi  ukazać  jego  dramaturgię. Nie  mogę  przecież  pozwolić, by  na  szybkobieżnej  taśmie  słów  nazbyt  łatwo, nazbyt  płynnie  umknęły  niektóre  zwroty  i  zdania. Korzystam  tedy  z  prawa  do  retardacji, do  koniecznego  postoju, aby  w  tle  mojego  dyskursu  ukazały  się  Norwidowe  słowa  testujące, z  ciężaru  swego  testamentalne, by – następnie –  zdjąć  ten  ciężar  ze  słów  i  obarczyć  nim  gesty  i  rzeczy  testamentalne. Aby – z  kolei  spacerowi  powitania, tak  przecież  naturalnemu  i  oczywistemu, przeciwstawić  spacer  pożegnania  i  rozstania, dla  lapidarnego  ujęcia  nazwany  tu  chytrze  spacerem  testamentalnym. Uprzedzam, by  nie  zwiodła  nas, nie  rozluźniła  ironiczna, świadoma, metafizyczna  humorystyka  owego  terminu.
Opowiadam  o  sytuacji, w  której  zachowane  zostały  dramaturgie  spaceru, choć  ukazały  swą  odwrotność, ujawniły  dwoistą  naturę, unaoczniły  złowrogie  tła  i  konteksty. Byłoby  trudno – doprawdy – zachować  spokój, gdyby  wiedziało  się, że  las, widoczny  na  horyzoncie, także  z  łąki  za  Komorowem, jest  w  rzeczywistości  lasem  dantejskim.
Mój  przyjaciel  nie  podejrzewał  takiego  podstępu, choć  –  jako  czytelnik-artysta  –  spędził  zapewne  długie, solenne, samotne  godziny  nad  stronicami  dzieła, które  od  szesnastego  stulecia  obdarzone  zostało  tytułem  Commedia  divina. Wiele  razy  czytał  je  sprawca  księgi, a  dokonany  przezeń  opis  dziwnego  spaceru  uwierzytelnia  moje  aluzje, skierowane  w  stronę  florenckiego  pielgrzyma.
              Dante, ów  pierwszy, wielki  reżyser  takiej  przechadzki  nie  szukał  lasu  dantejskiego. Zagubił  się  –  po  ludzku  –  w  zwykłym  lesie. Las  dantejski  okrążył  go  nagle  i  zamknął  w  swoim  wnętrzu. Dante  nie  szukał  bramy, wiodącej  do  zaświatów. Nie  chciał  –  tym  bardziej  –  znaleźć  wejścia  do  piekła.
              Wiedział  dobrze, że  wejścia  do  piekła  są  banalne  i  niezliczone. Że  kryją  się  w  każdym  miejscu. Że  piekło  zaprasza  nas  tysiącami  swoich  otworów. Że  otwory  takie  są  widoczne  –  na  jawie  –  dzięki  ludziom  i  rzeczom, nazbyt  pospolite, codzienne, by  warto  im  było  poświęcić  chwilę  uwagi  i  lęku. Dante  szukał  więc  wyjścia  z  lasu dantejskiego, marzył  o  powrocie  do  strefy  słońca  i  realności, zaś  powrót  ten  okazał  się  możliwy  jedynie  dzięki  drodze  okrężnej  –  przez  terytoria  piekła, czyśćca   i  raju.
              Amatorom  niewinnej  przechadzki  po  lesie  należałoby  zalecić  najpierw  powtórne  czytanie  Boskiej  komedii . Zaniedbał  taką  repetycję  mój  widmowy  przyjaciel. Wyszedł  z  pustymi  rękami. Gdyby  poddano  go  rewizji, odsłoniłby  próżne  kieszenie. Żaden  poręczny, miniaturowy  tomik  nie  mieścił  się  w  zanadrzu  jego  marynarki  lub  w  kieszeniach  jego  płaszcza. Taka  odmiana  próżni  musiałaby  dziwić  admiratora  klasycznej  przechadzki. Musiałaby  zastanowić  orędownika  zamierzchłych, minionych  liturgii  i  obyczajów  spacerowych.
              Bo  ten, kto  idzie  ku  lasowi  na  widnokręgu, szuka  uparcie  innego  lasu. Ufa, iż  las  znaczeń  okrąży  go  ciaśniej, niż  tłum  dębów, sosen  i  brzóz.
              Norwid, wobec  którego  żywimy  wdzięczność  za  najgęstsze, ciemne, groźne  lasy  znaczeń  –  tak  bujnie  rozpostarte  w  obszarze  polszczyzny  –  musiał  dużo  wiedzieć  o  fenomenach  lasu  wtórego, widmowego. Swoje  Pół –  listu  ozdobił  wszak sentencją, wyjętą  z  pism  świętego  Bernarda. „Więcej  znajdziesz  w  lesie  niźli  w  książkach…” –  zalecał  dwunastowieczny  autor  De  consideratione  libri  quinque. Ironiczna, szydercza, przekorna, wielkopańska  to  rada. Także  i  dla  Norwida, który  skwapliwie  dodał : „sam  ksiąg  kilka  z  sobą  wożę, a  z  jedną, jak  zauważyłem, sypiam  nawet”.
              Myśl  o  ucieczce  od  książek  jest  sędziwa, kusząca, powrotna. Myśl  owa  uszczelnia  samotność  –  samotnego. Nasila  odwagę  –  z  natury  odważnego. Do  takiej  bowiem  dezercji  zdają  się  skłaniać  krnąbrni  myśliciele, zagubieni  w  lesie  figur  ludzkich. O  takiej  formie  ucieczki  marzą  ci, którzy  zatracają  się  w  lesie  własnych  zdań  i  sądów. W  lesie  niemym  –  bez  uchwytnego, słyszalnego  echa.
              Mój  przyjaciel był  zresztą  solennie  wrażliwy, a  nawet chorobliwie  wyczulony  wobec  kształtu  książki. Wszędzie  zwykł  tropić  obecność  książki  –  w  cudzych  dłoniach  i  kieszeniach. Dostrzegł  więc  od  razu  krawędzie  tomu, wychylającego się  z  kieszeni  tego, kto  –  w  dosłownym  i  symbolicznym  znaczeniu  –  spadł  z  nieba, znalazł  się  przeto  nagle  –  we  wnętrzu  polskiego  lasu. Mój  przyjaciel  sądził  najpierw, kierując  się  pobłażliwą  i  cierpką  ironią, że musi  to  być  Raj  utracony  Miltona.
              W  środku  polskiego  lasu, w  przestrzeni  bez  książek, mieszkańcy  Europy  wymieniają  wszakże  niespodziewane, książkowe  dary. Z  ręki  tego, kto  mówi  jedynie  po  angielsku, książka  wędruje  do  dłoni  tego, który  mówi  po  polsku  i  rozumie  język  Szekspira. Janusz  dowiedział  się  rychło  dzięki  temu  magicznemu  manewrowi, że  kunsztowna, safianowa  książeczka  kryje  wiersze  Shelleya. Warto  wiedzieć, jakie  książki  zabierają  ludzie, by  sekundowały  im  w  niewiadomych  przygodach  i  opresjach.
              Spacer  nie  domaga  się  ekwipunku. Nie  żąda  przygotowań, koniecznych  dla  ekspedycji. Ruszając, nie  przecinamy  liny, jaka  wiąże  łódeczkę  naszego  bytu  z  portem  macierzystym. Niemal  w  zasięgu  wzroku  mieszczą  się  książki  domowe, tylko  na  kwadrans, na  godzinę, na  pół  dnia  –  częściowo  osierocone.
              Może  trzeba  jednak  powiedzieć, że  „niespieszny  przechodzień”  – idąc  z  pustymi  rękami  –  niesie  zawsze  ruchomą  bibliotekę ? Nie  może  od  niej  uciec ? Nie  umie  jej  porzucić ? Wędruje  więc  ta  biblioteka  –  wraz  z  nim, utajona  w  fałdach  pamięci, niewidzialna  i  –  tylko  pozornie  –  pozbawiona  ciężaru. Dźwiga  się  ją  bez  pauzy, uparcie, również  na  mazowieckiej  łące  i  na  ścieżkach  kampinoskiego  lasu.
              Obok  słów  kryją  się  w  niej, rzecz  jasna, inne  dźwięki, przez  rytm  przechadzki  wywołane  i  posłuszne  krokom  idącego. Gdyby  ktoś  mógł  śledzić  naszego  przechodnia  –  coraz  to  mniejszego  na  tle  pustki  między  domem  a  lasem, ujrzałby  właściwie  szaleńca, który  kreśli  w  powietrzu  niepojęte, absurdalne  znaki, podobne  do  gestów  Don  Kichota  wśród  tłumu  groźnych  widziadeł, gdy  w  istocie  dyryguje  on  ukrytą  w  sobie  orkiestrą  i  ulega  bezdźwięcznej  muzyce.
              Co  można  zresztą  gwizdać, idąc  do  tego  lasu  –  w  sąsiedztwie  Utraty  i  chopinowskiej  kołyski  –  jeśli  nie  temat  Drugiego  Koncertu ? Doprawdy, ostatni, testamentalny  spacer  czytelnika  wybrednego  i  słuchacza  prawdziwie  muzykalnego, musi  być  kompozycją  polifoniczną, wielościenną, bogatą  w  nadmiary  efektów  i  sensów.
              Działo  się  to  w  czasach, gdy  obecność  jakiejkolwiek  książki  mogła  obciążyć  jej  nosiciela  nagłą  winą, a  żadne  dźwięki, nawet  nonszalancko  gwizdane, nie  były  bezkarne. Dokonało  się  to  w  epoce, w  której  symetria  wyjścia  i  powrotu  mogła  być  zawsze  boleśnie  zakłócona. Sam  ją  –  inaczej  –  naruszyłem, niszcząc  właściwe  jej  chronologie, mieszając  późniejsze  z  wcześniejszym, odsłaniając  to, co  winno  być  jeszcze  zakryte.
              Z  rozdziałem  o  rzeczach  „na  ustroniu”  miewał  tęgie  kłopoty  sam  autor  księgi, skoro  tekst  pierwotny  musiał  zachować  w  rękopisie, zaś  w  wersji  publikowanej  unaocznił  kształt  nieco  ułomny, doraźnie  ociosany, pełen  luk  wielomownych  i  suchych  ogólników  –  nazbyt  jątrzących  naszą  wyobraźnię  dziejową, moralną  i  polityczną.
              Dał  się  tu  złapać  w  potrzask  dosłowności, w  sidła  jednego  wymiaru, w  obowiązek  nazywania  rzeczy  po  imieniu, imieniu  politycznym, choć  nie  było  to  jego  specjalnością, przeciwnie  –  budziło  w  nim  odruch  niechęci  i  wzgardy. Wola  trwania  decydowała  o  jego  instynkcie  politycznym, choć  –  jako  artysta  –  śmielej  otwierał  się  wobec  fenomenów  rozpaczy, niż  wobec  krótkotrwałych, przelotnych  świąt  radości  i  nadziei. Chował  w  sobie  całe  pokłady  przewrotnej, żyznej  i  wielkopańskiej  cierpliwości.
              Kto  wiele  posiada, wiele  też  umie  świadomie  tracić  –  dla  ocalenia  tego, co  nie  powinno  ulegać  przekleństwu  i  hańbie  utraty. Wiedział  również, że  ta  jego  wielostronna  cierpliwość  może  wiele  osłonić, załagodzić, ocalić. Wody  każdego  potopu  muszą  przecież  obniżyć  swój  poziom, muszą  wyschnąć  i  wyparować, zatracić  moc  niszczycielską. Za  dużo  wziął  na  pokład  swej  Arki  –  nazbyt  hojnie  obdarowany  –  aby  mógł  ją  rozbić  o  doraźne, absurdalne  skały  i  góry  lodowe.
              Olśniony  wszystkimi  owocami  świata, chciał  odnaleźć  pestkę  sensu  także  w  owocach  absurdu, goryczy  i  bezkształtu. Skoro  tak  trudno  było  mu  dotrzeć  do  źródeł  jakiegokolwiek  sensu, czemu  miałby  buntować  się  przeciwko  bezsensom  zewnętrznym, oczywistym, chorobliwie  dyletanckim, kompromitująco  jawnym  i  bezwstydnym, choć  tak  groźnym  i  pełnym  nihilizmu ?
              Samowiedza  daremności  wszelkich  tęsknot, pragnień  i  działań, nie  paraliżowała  jego  woli, przeciwnie, ciągle  mnożył  wysiłki, aby  nowymi  słowami  zasypać  tę  rozpaczliwą  otchłań, aby  upierać  się  przy  swoim  trudzie  i  odrębnym  pięknie  niewiedzy  gorzkiej, pojemnej, stężonej, całkowitej.
              W  sekwencjach  snu  usiłował  rozplątać  to, co  nie  dało  się  rozwiązać  na  jawie. Siły  zewnętrzne  narzucały  kłamstwo, z  jakim  musiał  się  liczyć, ale  jego  wielkie  sny  gęstniały  z  różnych  powodów, nie  tylko  dla  osiągnięcia  politycznej  ugody  i  dla  zyskania  świętego  spokoju.
              W  środku  życia  pozornie  trwając, zawsze  był  „na  ustroniu”, miał  swoje  mateczniki, ukryte  rezerwy  i  pilnie  strzeżone  surowce, tak  inny  od  przyjaciela  z  „pięknej  plejady”. Ten  dawny  przyjaciel  nie odróżniał  barykad  od  stolików  w  kawiarni. Dzielność  duchową  mierzył  łokciem  kalamburu. W  płaszczu  dżentelmena  obnosił  ironię, odwagę  i  prawdę.
              Ale  za  piękną  kurtyną  słuszności  nie  rosło  w  nim  żadne  dzieło. Ogólnikom  jasnym  i  szlachetnym  sekundowała  pustka  jałowości, niemocy, uwiądu. Słuszne  racje  bywają  również  postne, trujące, zabójcze, nazbyt  podobne  do  cesarskiego  płaszcza  z  bajki  Andersena. One  także  –  jak  widomy  ich  brak  –  pchają  szybko  ku  małości, ku  złośliwej  drwinie, ku  ślepocie  sądów, ku  taniej  negacji.
              Ten  jego  dawny  przyjaciel  stał  się  poniekąd  zawodowym  producentem  żarcików. Działał  niby  wędrowna  manufaktura, z  której  wynikały  niezliczone  dowcipy, anegdoty, kąśliwe  aforyzmy. Jakże  był  z  nich  dumny  –  w  swej  ciągłej, drobnotowarowej, heroicznej  krzątaninie ! Jak  cieszył  się  małostkowo, gdy  w  dawnym  poemacie  przesunął  znak  interpunkcyjny  o  jedno  słowo. O  jeden  przymiotnik, aby  przymiotnik  ów  nie  objął  tego, kogo  rzeczywiście  dotyczył, lecz  klamrą  nasilonej  sympatii  ujął  innego, wspólnego  przyjaciela.
              Wystarczyłoby  –  wobec  tych  płonnych  żarcików  –  jedno  wzruszenie  ramion, gdyby  nie  zatarły  się  wszelkie  hierarchie. Gdyby  nie  to, że, –  na  czas  długi  –  słuszne  frazesy  osiągnęły  cenę, jaką  zyskać  winny  dzieła  skupionej, dojrzałej, dalekosiężnej  woli  twórczej.
              Dobrze  znając  złośliwość  producenta  żarcików, jej  skalę  i  koloryt, nie  znamy  przecież  jego  złośliwości, na  zawsze  uciszonej  i  wymieszanej  z  ukrytym, zdławionym  bólem. Wiedział  przecież, że  także  i  ci, po  których  stronie  mieści  się  całkowita  słuszność, godni  są  współczucia . Wiedział o tym  lepiej  od  innych, wielokrotnie  doświadczając, iż  cnota  słuszności  ulega  szybkim  przemianom. Że  –  po  niedługim  czasie  –  odsłania  swe  tanie  podszewki, swe  uzurpacje  i  fałsze.               
 
                Może  sprawca  księgi  istotnie  był  przekonany, że  sen  życia  wyświetla  się  dopiero  w  snach  drugiego  stopnia ? W  snach  –  o  śnie  życia ? W  snach  iluminacji  i  poznania ?  Wielkie  sny, bardziej  dotykalne  od  realności  –  niby  kolumny  o  eterycznej, migotliwej, marzennej  architektonice  –  wspierają  zatem  i  śmiało  unoszą  tę  księgę  –  „ na  złudzeniach  rzeczywistości  i  rzeczywistości  złudzeń”  pracowicie  ufundowaną.
              Sztuka  deformacji, wirujących  cząstek, sztuka  zamazanych  twarzy, gestów  nieokreślonych, sztuka  płynnych  barw, ruchomych  konturów  właściwa  jest  śniącemu. Korzystał  z  niej  świadomie, udając  Greka  –  w  dwuznacznej  grze  z  tymi, którzy  lękali  się  znaczeń  bardziej  pojemnych, szeroko  otwartych  dla  innej  możliwości  sensu, obróconych  więc  przeciwko  doraźnemu  porządkowi  rzeczy.
              Wiedział, jak  wszyscy, że  musi  mieszkać  w  pokojach  doraźności, których  sam  nie  wybierał. Sądził, że  są  uszczelnione  na  czas  długi, na  czas  o  niewiadomym  łuku. Nie  przeczuwał  –  niestety  –  że  szczelność  to  wielce  ułomna, zawodna, pełna  jaskrawych  luk  i  pozorów. Bezsensy  doraźne  topił  zresztą  w  nadmiarze  cierpienia  o  rozległych  widnokręgach. W  sumie  dawnych, daremnych  wysiłków  i  nadziei  ludzkich.
              Widziałem  Go  tego  dnia, kiedy  wrócił  ze  stolicy  Imperium. Wrócił  wcześnie  rano, znużony  i  milkliwy. Lipcowe  popołudnie  było  zimne, osnute  deszczem, mgłą, szarością  przygasłego  lata. Ale  stary  człowiek  długo  błądził  w  pustce  ogrodu. Snuł  się  między  sosnami, własną  starość  mierząc  ze  starością  drzew, i  ufając  chyba, że  domowe  ścieżki  wyprowadzą  go  nagle  ku  nieznanym, jasnym  polanom.
              Raz  jeszcze, od  nowa, żywił  się  prawdą  elementarną, prawdą  mokrych  liści, wilgotnej  ziemi, chłodnych  owoców  i  kwiatów, prawdą  zapachu : wonią  igieł  sosnowych, sierści  psów, wonią  deszczu, kory, traw. Sycił  się  treścią  rodzimego  lata, do  której  tak  silnie  przywykły  jego  nozdrza.
              Krążył  więc  z  ukochanymi  psami, dokonując  –  w  osamotnieniu  zupełnym, w  tajemnicy  –  obrzędu  jakiegoś, obrzędu  niewiarogodnie  barbarzyńskiego  i  dziwnie  subtelnego, poniekąd  domowego  i  gospodarskiego, obrzędu  oczyszczenia, opłukania, strzepnięcia  pyłów  podróżnych, zmycia  brudu  świata, oddalenia  jego  trucizn, odepchnięcia  jego  grzesznych  ofert  i  kompromitujących  darów. A  może  było  to  jedynie  misterium  świątecznego, ponownego  utwierdzania  się  w  codzienności, trudnego  instalowania  –  w  najbliższym, własnym, bezpiecznym  obszarze ?
              Nie  wszystko  zrzucił  z  siebie, nie  wszystko  oddalił, gdy  zobaczyłem  Go  wreszcie  po  tym  spacerze. Twarz  jego  mówiła  o  istocie  samotnej  godziny. Osłonięta  daremną  maską, ciągle  jeszcze  zdradzała  ruchy  tektoniczne  gniewu. Ulegał  repetycjom  złości, nawrotom  szydzących, przyczajonych  obrazów. W  widomy  sposób  dławił  zdania, których  nie  chce  się  wypowiedzieć, bo  wypowiedziane  nadają  zbyt  wyrazisty  kształt  temu,  co  ma  być  właśnie  odsunięte, unicestwione, zapomniane.
              By  rzecz  moja  działa  się  na  dwu  piętrach, na  Jowiszowym  piętrze  dumy, gniewu, żalu  i  skargi, i  zarazem  blisko  ziemi, z  szacunkiem  dla  konkretu, z  respektem  wobec  wiążącego  szczegółu  –  nigdy  nie  rozstrzygniemy, co  bliższe  prawdzie  tego  dnia !  –  muszę  dodać, że  chyba  dokuczało  mu  zimno  owej  przechadzki, doskwierało  dotkliwie, bo  w  środku  lipca  nosił  grube, surowe, wełniane  skarpety, jakie  kupowało  się  wówczas  na  straganach  pod  Gubałówką. Zauważyłem  nadto, iż  guzik  od  jego  marynarki  był  urwany, a  drugi  zwisał  jakby  dzięki  resztkom  dobrych  intencji,  chwiał  się  na  wydłużonej  i  smutnej  nici, zwisał  czynnie  i  perfidnie, przyciągając  moje  spojrzenie, które  winno  przecież  skupić  się  na  tylu  innych, bardziej  godnych  detalach  osoby  i  wnętrza.
              Miałem  przed  sobą  tryumfatora, który  nie  potrafił  pogodzić  się  z  klęską  tego  tryumfu. Widziałem,  jak  przygniata  go  ciężar  nowego  splendoru. Jeszcze  jeden  kamień  –  być  może  najcięższy  –  ze  wszystkich  kamieni  sławy, jakie  skwapliwie  godził  się  dźwigać  –  w  swej  aktywnej, nieustającej  potrzebie  blasku, zewnętrznego  uznania, w  głodzie i rozpaczy wyróżnienia.
              Widmowy  przyjaciel  –  na  czas  dłuższy  –  umknął  z  pola  mego  widzenia. Nie  należy  się  temu  dziwić, są  bowiem  kształty nieobecności  tak  ważkie, treściwe  i  wypukłe, iż  chodzi  raczej  o  nieobecność  pozorną, hojnie  uprzywilejowaną. O  jej  różnorakie, świąteczne  maski  i  świadome  gry  weneckie.
              Czy  nie  korzystam  z  dłoni  i  języka  fantomu ?  Nie  widzę  –  w  fantomie  –  tłumacza, mediatora  i  przewodnika ? Czy  nie  chcę, aby  udostępnił  mi  to, co  niemożliwe  i  absurdalne ? Abym  raz  jeszcze  –  lekceważąc  śmierć  dwoistą, śmierć  o  wielu  imionach  –  mógł  odnaleźć  się, i  zagubić  obok  sprawcy  księgi ?  W  sąsiedztwie  tego, kto  był  rodzicielem  fantomu ?
              Jakie  dwuznaczne, ryzykowne, przekorne, wstydliwe, bluźniercze, zażenowane, nadmierne, „niekompletne”  bywa  zawsze  ojcostwo  rzetelnego  artysty ? Musi  być  „sprzeczne”  w  swych  źródłach, splątane  w  kierunkach  i  odmianach  miłości. Winno  apelować  do  tej  części  człowieczeństwa, która  pragnie  być  nową  całością.
„Zaręczając”  –  po  Norwidowemu  –  tożsamość  własną  i  bohatera, tożsamość  choćby  cząstkową, temperowaną  przez  wiele  zastrzeżeń, artysta  miesza  więc  wszystkie  role, do  jakich  przyzwyczaił  nas  poważny, solidny, niezmienny  teatr  Mutter  Natur.
              Formując  dzieci  wyobraźni  z  własnych  żeber, z  gliny  swej  rozpaczy  i  nadziei  lepiąc  wtóre  „ja”, artysta  bywa  poniekąd  ojcem  samego  siebie, dzieckiem  swoim  zarazem  pozostając, gubiąc  się  bez  przerwy  w  tej  jednoczesności  wielu  planów, trwoniąc  i  zyskując  siebie  w  ciągle  ponawianej,  wyniszczającej  i  obdarowującej  –  komedii  tworzenia. Tragedia  „ojców” i  „dzieci”  winna  bowiem  łączyć  się  nie  tylko  z  przygodami  ziemskich, uchwytnych  pokoleń, lecz  także  z  ojcostwem  i  dziecięctwem  w  innej  postaci, w  odrębnej  domenie, w  obszarze  fantomów.

Andrzej  Gronczewski

*Nieznany esej Andrzeja  Gronczewskiego (zm. 14 lipca 2019) odnaleziony przez żonę Grażynę Gronczewską w Jego komputerze.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko