st. ułan STANISŁAW GRABOWSKI 1916–1989 – KTO PRZEŻYJE, NIECH NIE ZAPOMNI… Wspomnienie ułana

0
1611

            Na wojnę czekałem w stodole, w majątku ziemskim, którego właścicielem był Niemiec. Zabudowania z czerwonej cegły stały puste, gospodarz wraz ze swoją rodziną dosłownie przed naszym przybyciem przeszedł granicę polsko-niemiecką, i co mógł, to wywiózł. Pozostawił krowy, które nie wydojone smętnie porykiwały. Żal nam było żywiny, choć obca, doiliśmy ją. W ten sposób nasz kucharz nie musiał się martwić o mleko. Pamiętam dobrze, że było to w okolicach Lichnowy, niedaleko Chojnic.

            Zresztą Niemcy posiadali na tych terenach nie tylko majątki ziemskie, ale i tartaki, młyny cegielnie. Była tam cała kolonia niemiecka, nie jedyna na Pomorzu. A tamtą stodołę, od której wszystko się jakby zaczęło, ciągle widzę w pamięci, jej stodolastość niemiecką i solidną, więc inną niż na przykład na mazowieckiej wsi. Wydarliśmy z jej środka, „wykołowaliśmy” na zewnątrz parową młockarnię, by zrobić miejsce dla naszych koni. My rozłożyliśmy się po sąsiekach.

            Mój 18 Pułk Ułanów Pomorskich, którego stałym miejscem postoju była grudziądzka twierdza, dotarł do Lichnowy i kilku sąsiednich miejscowości w połowie sierpnia 1939 roku, bezpośrednio po udziale w tradycyjnej  paradzie Pomorskiej Brygady Kawalerii w Świeciu nad Wisłą. Nagle, z dnia na dzień, rozkaz przesunął cały pułk w okolice Chojnic. Zluzowaliśmy jeden z batalionów 35 Pułku Piechoty, który od 6 lipca wykonywał roboty fortyfikacyjne w rejonie Rytla i w lesie Żukowo (na zachód od Chojnic), aż do oparcia się na południowym skrzydle na jeziorze Spierewnik.

            Odłożyliśmy karabinki i wzięliśmy do rąk łopaty, siekiery i oskardy. Nie były nam obce. Rejon miasta był umacniany od dawna. Budowaliśmy rowy strzeleckie i przeciwczołgowe, rowy łącznikowe, ale przede wszystkim schrony i stanowiska dla ckm.

            W tydzień później część pułku, w której i ja się znalazłem, wróciła do Grudziądza. Został tylko tak zwany oddział wydzielony, którego dowódcą mianowano rotmistrza Zygmunta Ertmana, doświadczonego oficera. Przed przybyciem do naszego pułku służył w Korpusie Ochrony Pogranicza.

            Pobyt w Grudziądzu nie trwał długo, nie zdążyliśmy się przyzwyczaić do naszych koszarowych łóżek, które po poligonowych niewygodach wydawały się nam wygodne jak nigdy dotychczas. Przyszedł rozkaz mobilizacyjny, nie tylko dla nas. Grudziądz, jak wiadomo, stał wojskiem, więc można sobie wyobrazić, co się działo w tym mieście po mobilizacji w ostatnim tygodniu sierpnia 1939 roku.

            I tak zaledwie po kilkudziesięciu godzinach pobytu zmobilizowana „osiemnastka”, to znaczy wzmocniona rezerwistami i dodatkową bronią oraz sprzętem wojskowym, z powrotem znalazła się pod Chojnicami.

            Prace saperskie zostały zakończone. Cekaemiści intensywnie ćwiczyli, zwłaszcza ci, którzy zamiast przestarzałych maximów otrzymali nowoczesne browningi. Trenowaliśmy „na sucho”. Znajdowaliśmy się zbyt blisko granicy, by organizować ostre strzelanie. „Karabinom maszynowym cofać się nie wolno, mają umrzeć lub zwyciężyć” – powtarzał nam wachmistrz Dąbrowski. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że już niedługo doczekamy się surowego sprawdzianu.

            Poukładani w stodole, obok siebie, w mundurach (nawet butów nie wolno było zdejmować) długo nocami rozprawialiśmy, co może nas czekać dziś, a może jutro? Wierzyliśmy, że nasze wyszkolenie, mądrość kasztanków i siwków, z którymi się zaprzyjaźniliśmy, broń, którą nam wręczono, no i wspaniali dowódcy, wystarczą, by pokonać wroga.

            W moim plutonie było sporo ułanów, którym – podobnie jak mnie – 9 listopada minąłby rok służby. Byli i tacy, którzy mieli pożegnać się z mundurem około15 września po prawie dwóch latach służby. Najmniej było rezerwistów zmobilizowanych z okolic Grudziądza i z ówczesnego województwa pomorskiego. Młodzi, na ogół urodzeni w latach pierwszej wojny światowej, nieostrzelani, przeżywaliśmy głęboki niepokój. Stąd sprzeczki między nami, złość, agresja… Przyszłość była niepewna. Martwiliśmy się o losy naszych bliskich.

            Piekło kanonady zaczęło się nad ranem 1 września. Na dworze było już dość jasno, ale przez szpary w drzwiach przedostawało się niewiele światła do wnętrza stodoły. Jeden  z podoficerów, oświetlając latarką zegarek na ręku (miał go jako jeden z nielicznych) powiedział do nas ochrypłym ze wzruszenia głosem: „Za pięć piąta, kto przeżyje, niech nie zapomni…”

            Całe lata wydawało mi się, że tym podoficerem był kapral nadterminowy Leon Król, poznaniak i prymus. Wszędzie było go pełno, bardzo towarzyski. Dlatego też tak dobrze mogłem go zapamiętać. Ale Król po mobilizacji, co po latach przypomnieli mi pułkowi koledzy, przeszedł wraz z ppor. Jerzym Wochnikiem do kawalerii dywizyjnej w całości zmobilizowanej z ułanów-rezerwistów 18 Pułku do 16 DP. Ten wspaniały chłopak zginął 2 września w okolicach Dąbrówki Królewskiej.

            A zatem, który to był podoficer z mojego szwadronu: Horbacz, Kalinowski, Ziółkowski, Malinowski? Zawodna jest nasza pamięć.

            Gardła ścisnął nam lęk. To już? Co nas czeka? Zrobiło się zamieszanie, ale tylko przez chwilę. Szybko zerwaliśmy się z twardych posłań i przepchaliśmy do naszych konisiów. „Spokojnie, spokojnie malutka” – gładziłem szyję swej szpakowatej siedmiolatki, Darnicy. Uspokajała się z trudem. Czułem, jak po każdym wybuchu artyleryjskiego pocisku drży jej gładka i wypieszczona skóra.

            Przez otwarte na oścież wrota do środka stodoły przedostało się więcej dziennego światła. Spotężniała artyleryjska kanonada, zgęstniały serie karabinów maszynowych. To na granicznych placówkach bronili się nasi koledzy. Myśmy znajdowali się w drugim rzucie. Spotkanie z Niemcami dopiero było przed nami.

            Na rozkaz dowódcy pułku, pułkownika Kazimierza Mastalerza, śpiesząc na pierwszą linię obronną, od przejeżdżających obok nas żołnierzy i kolegów z innych szwadronów chwytaliśmy pierwsze strzępki informacji o tym, co się stało z zaatakowanymi nad ranem naszymi posterunkami granicznymi w Angowicach. Okazało się, że pułk poniósł pierwsze bolesne straty, że wśród zabitych znaleźli się dwaj oficerowie, podporucznicy: Dąmbski i Morkowski. Tego pierwszego nie znałem. Był oficerem rezerwy, posiadał majątek koło Wąbrzeźna. Ale tego drugiego pamiętałem. Był dowódcą plutonu w 1 szwadronie.

            Od samego rana, choć powoli, po próbach powstrzymywania ataków niemieckiej piechoty i czołgów wycofywaliśmy się na kolejne pozycje obronne. Trzeba w tym miejscu wyjaśnić, że szwadron cekaemów, w którym służyłem, nie stanowił jednego zwartego oddziału. Byliśmy poprzydzielani do szwadronów liniowych.

            Oddając Niemcom kolejne kilometry ziemi pocieszaliśmy się, że już, już za chwilę na niebie, nad nami, zobaczymy broniące nas samoloty z biało-czerwoną szachownicą. Ale tych samolotów zabrakło. W powietrzu panowały niepodzielnie maszyny nieprzyjaciela. Najpierw pojawiał się lekki samolot zwiadowczy, a za nim mogliśmy się spodziewać, na przykład, sztukasów. Raz po raz podnosiły się wokół nas gejzery ognia i ziemi. Czasami zdawało się nam, że niemieccy lotnicy żartują sobie i specjalnie nie chcą trafić w nasze stanowiska. Wybuchy bomb wspomagała kanonada artyleryjska. 

            Ciągle przybywało zabitych i rannych. Tych drugich wywożono początkowo na wozach drabiniastych do punktu opatrunkowego, ale w późniejszych godzinach, kiedy pułk był bezkarnie dziesiątkowany, nie wiem co się z nimi działo, kto ich zbierał i opatrywał.

            Co prawda i my mieliśmy własną artylerię, nie walczyliśmy tylko przy pomocy cekaemów, erkaemów, moździerzy oraz karabinków. Ale bateria kapitana Pasturczaka, choć od rana dokonywała cudów, nie mogła wygrać z nieprzyjacielem. Nie była zdolna powstrzymać niemieckiej 20 Dywizji Zmotoryzowanej, która nas zaatakowała, siedziała nam na karku, okrążała…

            Około południa, ciągle cofając się, dotarliśmy na skraj miejscowości Sternowy. Przez godzinę trwał względny spokój. Gryzłem twarde suchary. Rozglądałem się wokół siebie. Żyję, ciągle żyję! A obok mnie woźnica naszej taczanki: Pleckowski z Małek koło Brodnicy, celowniczy Chudzich, bodaj z Włocławka, plutonowy Antoni Osicki, wspaniały ułan urodzony w Byszwałdzie. W tej wojnie stracił obie nogi. W latach powojennych mieszkał w Grudziądzu.

            Później znowu nad nami pojawiły się wrogie samoloty, wtórowała im kanonada dział. Niemcy nie żałowali sobie ani amunicji, ani… zbytecznej fantazji – co najmniej połowa ich pocisków trafiała Panu Bogu w okno. Mimo tego niemiecka piechota bez trudu zdobywała teren, próbowała – z powodzeniem – obejść nasze skrzydła, a przecież myśmy się nie tylko bronili. Myśmy „osłaniali południowe skrzydło obrony Chojnic”. To miasto Jan Długosz nazwał „Kluczem i bramą Pomorza”. Od rana uchodziły z niego tysiące mieszkańców. Broniły je, między innymi, bataliony strzelców i oddziały obrony narodowej. Jeśli zostaną okrążone wpadną w klasyczny kocioł. I to pierwszego dnia wojny silni, zwarci i gotowi mieliśmy dostać takiego łupnia!

            Przyszły rozkazy, by bronić jak najdłużej Sternowa, ale kilkunastu naszych opuściło stanowiska. Pobiegli w stronę zagajnika, gdzie koniowodni pilnowali koni. Inni kaemiarze mocowali na taczankach jeden z cekaemów. Co się stało? Okazało się, że czekało ich nowe zadanie. Jakie? Tego nikt nie wiedział, ani nie zamierzał dociekać. Z daleka widziałem jak kapral Jan Horbacz poprawiał oporządzenie, dociskał popręgi. Po czym konny oddziałek sprawnie się od nas oddalił.

            Przed naszą linią obrony wciąż wybuchały pociski, furkotały odłamki. Eksplodowały także za nami. To niemieccy obserwatorzy podawali swoim namiary i artyleria z daleka obramowała cele, znów wstrzeliwała się w nas…

            Nie próżnował nasz cekaem, podobnie jak inne. Jako taśmowy nie nadążałem z podawaniem taśmy z nabojami. Zresztą wykonywałem wszystkie czynności prawie nie podnosząc się z ziemi. Przesłaniał nas dym, do ciał lepiły się mokre od potu mundury, z wyschniętych gardeł z trudem wydobywał się głos. A jednak wszystko to nie wystarczało. Kiedy wydawało się nam, że zaczniemy z Niemcami bój na bagnety, gdy nieledwie było widać było pod hełmami wściekłe błyski ich oczu, przyszedł nowy rozkaz – wycofujemy się ze Sternowa.

            Jeszcze się nie ściemniło, a my, narażeni na nieustanny atak, musimy się cofać. Co prawda trzeci szwadron, do którego przydzielono mój cekaem, osłaniała bateria artylerii konnej wspomnianego kapitana Pasturczaka. Ale chociaż artylerzyści dokonywali cudów waleczności, nie mogli się oprzeć tej całej nawale ognia i ludzi, która nas bombardowała, osaczała, raniła i zabijała…

            Na dodatek konni artylerzyści stracili jedno działo. Jak się potem okazało, tylko to jedno i to pierwszego dnia wojny. Ci szczęściarze, dzięki swemu wspaniałemu dowódcy, przedarli się przez niemieckie okrążenie w Borach Tucholskich i po 4 września walczyli dalej.

            Wycofywaliśmy się, słaniając się na nogach. Nasza taczanka została rozbita. Część browninga zapakowano w końskie juki, resztę dźwigaliśmy sami. Drogi były piaszczyste, ciężko się po nich poruszać, ale nie to było najgorsze. Dziwiły nas masy ludzi, które prawie równolegle szły z nami. Dorośli i dzieci. Ciągnęli wózki, wózeczki. Dźwigali toboły i walizy. Za konnymi wozami wlokło się bydło, porykiwało, tarasowało wąskie leśne drogi.

            Widziałem też, jak nasze tankietki raz po raz zanurzały się gdzieś w leśne gęstwiny. Po jakimś czasie wyłaniały się z innej strony. A kiedy przejeżdżały w poprzek drogi cały ruch był wstrzymywany. Mijały nas także oddziałki kolarzy. Zmęczeni prowadzili ciężkie rowery zarekwirowane cywilom. W miękkim piachu ich objuczone sprzętem jednoślady żłobiły głębokie, choć krzywe linie. Byli też łącznościowcy, wlokący się wzdłuż swoich kabli, ale i pierwsi maruderzy z opuszczonymi głowami i… bez broni.. Po brzegach leśnych dróg, w rowach, leżeli ranni patrzący gasnącym wzrokiem ludzi, których przestało cokolwiek obchodzić.  

            A jeszcze przyszło najgorsze. Po godzinie siedemnastej, ale dokładnie nie pamiętam, nie miałem przecież zegarka, a nie pytałem nikogo o godzinę, od przodu wśród naszych zygzakowatych i chwiejących się szeregów jak fala wzmagał się szept, szloch, a może krzyk. „Nasz dowódca nie żyje!”. To nie miało prawa nas spotkać. I to pierwszego dnia wojny.

            Wieści, które do nas docierały były krótkie, lecz przejmujące. Nasi szarżą zaatakowali niemiecki batalion. Nasiekli podobno Niemiaszków, ale przy odskoku odezwały się z lasu nieprzyjacielskie karabiny maszynowe i zabiły kilkunastu ułanów, w tym pułkownika Mastalerza i kilku oficerów, a najwięcej ponoć zginęło cekaemistów z naszego szwadronu. Byli w poczcie dowódcy, a na nim Niemcy położyli największy ogień. Znaleźli się wśród nich moi koledzy, których odjazd z kapralem Horbaczem obserwowałem kilka godzin wcześniej!

            Dowódcę naszego pułku po raz pierwszy zobaczyłem na paradzie w Świeciu nad Wisłą. Był średniego wzrostu. Siedział na koniu jak przyrośnięty. Legionista i piłsudczyk. Na kilka tygodni przed wybuchem wojny zastąpił na stanowisku dowódcy pułku ppłk. Kurnatowskiego. Podobno w Lichnowych odwiedziła go żona Janina. Zdążyła dosłownie za pięć dwunasta. Przypominam sobie, że pułkownik miał konia z białą gwiazdką na czole. Zginął też w szarży rotmistrz Świeściak, żołnierz z dwudziestego roku. Tego pamiętałem dobrze. Był dowódcą szwadronu, w pułku od lat pełnił różne funkcje. Zginęli bracia Zebzdowie. Adam przyszedł do pułku w 37 roku. W rok później przybył Janek… Chcieli razem służyć w szwadronie karabinów maszynowych i do tej prośby dowództwo się przychyliło.

            Ściemniło się już wyraźnie, zelżał upał. Przeszliśmy ubezpieczany przez naszych pionierów most na Suskiej Strudze. Kiedy zostawił go za sobą kapitan Pasturczak ze swoimi działami (rocznik 1898!) most wysadzono.

            Mimo ciemności potyczki nie ustawały. Znów usłyszeliśmy złe wieści, tym razem o krwawych stratach 4 szwadronu, którym dowodził porucznik Głuba-Głybowicz. Jego ułani pozbawieni wsparcia choćby cekaemów zostali zepchnięci wprost do jeziora Spierewnik. Bardzo dużo z nich utopiło się, pogubiło nocą na bagnach i w lesie.

            Zastanawialiśmy się, z trudem powłócząc nogami, jak długo jeszcze będzie trwał nasz nocny marsz i kiedy się skończy? Podoficerowie ostrzegali, żeby samotnie nie wchodzić do lasu. Za drzewami czaili się niemieccy dywersanci. Młode, silne dryblasy. Miejscowi. Dlatego świetnie znali teren, mieli broń, nie tylko dubeltówki, do tego radiostacje. Kto oddalił się za potrzebą w nieznany mu gąszcz miał małe szanse, by powrócić. Załatwialiśmy się w marszu.

            Około północy szwadronowa szpica zameldowała, że uchwyciła kontakt z naszymi. Trafiliśmy podobno do miejscowości Kwieki, ale gdzie to było i co tam mieliśmy robić, nie wiedzieliśmy. I wreszcie dotarły do nas informacje o wycofaniu pułku z pierwszej linii oraz o tym, że dostaniemy ciepły posiłek i że ranni i kontuzjowani powinni się zgłaszać do podoficera sanitarnego, wachmistrza Kulczyka. Nie wszyscy tego doczekali. Ułani zasypiali na siedząco, gdzie popadło. Część wprost na gołej ziemi, w jakichś sadkach, inni pod ścianami szop i stodół.

            Muszę dodać, że przed północą, ale dokładnie nie wiem, na pewno po dwudziestej drugiej, Niemcy dali sobie wreszcie spokój z wojną tego dnia, choć przecież mieli środki oświetlające, mnóstwo reflektorów.

            Wczesnym rankiem zaczęli potrząsać nami kaprale. Budzili nas wściekli i źli. Widocznie ich zbudzono jeszcze wcześniej i posypały się na nich oskarżenia, reprymendy. I teraz „wytrząsali się” nad nami, na wpół przytomnymi.

            Powietrze wibrowało ciszą. Znów wstawał pogodny, wręcz gorący dzień. Spałem wtulony w brzuch Darnicy. Było mi ciepło. Bałem się otworzyć oczy. Może miałem tylko niedobry sen, może wczorajszy koszmar był tylko majakiem i już się nie powtórzy? Zimna woda, gorąca kawa… i czekało mnie spotkanie z wojenną rzeczywistością.

            Podoficerowie ogłosili zbiórkę. To była, jak się później okazało, ostatnia w historia zbiórka „błękitnych ułanów” w linii szwadronów. Stanęły na niej przetrzebione szeregi liniowców, cekaemistów, pionierów oraz kolarzy. Byli łącznościowcy, koniowodni, woźnice z taborów, podkuwacze… Była grupa oficerów i podoficerów zawodowych. Oficerowie świecili wygolonymi twarzami, mundury mieli zapięte na ostatnią haftkę, stali wyprostowani, posępni. Obok – ich luzacy.

            Rozglądałem się w napięciu. Widziałem w porannym słońcu wśród żywych: Feliksa Preussa z Tylic, Kazimierza Sikorskiego też z Tylic, Józefa Leśniewskiego z Nielbarka – trafił do pułku jako ochotnik, świetny jeździec. Był też kowal z Wawrowic, Ludwik Otręba. W pułku pełnił obowiązki podkuwacza. Równy gość. Kiedy otrzymał informację o urodzinach syna, zamieniliśmy kolejność urlopów, żeby mógł go zobaczyć. Inny Otręba, Władysław, bodaj z Wonny, był wśród nas, rocznik 1914. Byli: Lemański, Wojciechowski, syn aptekarza z Torunia… Przeżyli, jak ja, ale tego, co przeszli, nikt im już nie odbierze…

            Na zbiórce przemawiał nowy dowódca pułku – major Małecki, wcześniej zastępca pułkownika Mastalerza.

            Pojawił się samochód z generałem Grzmot-Skotnickim i jego asystą. Plutonowy Osicki wyprężył się pod pułkowym sztandarem. Generał nadrabiał miną. Był poruszony tym, co pułk przeszedł 1 września. Kochał ułanów, konie, a wczoraj jakby zwaliły się na niego wszystkie nieszczęścia świata. Zginął jego przyjaciel, Mastalerz, a z nim tylu dzielnych, młodziutkich żołnierzy… Odpiął od munduru swój krzyż Virtuti Militari i przypiął go pierwszemu z ułanów, jaki stał na skrzydle tych, których nie zdmuchnął wicher wojny, oparli mu się, ocaleli. To dla pułku za wczorajszy dzień, za Krojanty. Trębacz podniósł do ust trąbkę…

            To koniec zbiórki. Otrzymaliśmy nowe zadanie bojowe. Będziemy osłaniali kolejne oddziały wycofujące się Chojnic.

            Było nas wczoraj coś tysiąc szabel, tyleż koni. Mieliśmy cekaemy, erkaemy, działka przeciwpancerne, taczanki, radiostacje, wozy taborowe… Po pierwszym dniu wojny połowę tego bogactwa szlag trafił. Na pozycjach obronnych, w odwrocie i w podczas szarży zginęło około dwustu ułanów, drugie tyle zostało rannych lub kontuzjowanych. Część pogubiła się w lasach, potopiła w bagnach i na jeziorze, zamarudziła, zdezerterowała.

            Kilku naszych kolegów niemieckiego pochodzenia przeszło na stronę wroga. Znalazł się wśród nich jeden podoficer. Ale inni walczą wspólnie z nami, ramię w ramię. Do końca nie zostawili nas, nie odkryli nagle w sobie niemieckich korzeni. Prawie 50 procent ludzi wyłączono z walki! A to dopiero był początek hekatomby, masakrowania pierwszego pokolenia Polaków urodzonego w Niepodległej. Wszystko co najgorsze było jeszcze przed nami.              

            Znałem dobrze wielu tych, którzy zginęli: Kotowski, Turulski, wspomniani bracia Zebzdowie, Kubiak, Zaranko… To kaemiarze. Polegli w Lichnowach, Pawłowie, Angowicach i w szarży pod Krojantami… Nie zapomnę jak zabici pierwszego dnia Ukraińcy: Popko, Zdanowicz i ich koledzy zbierali się, gdy żyli, w szwadronowej świetlicy i pięknymi głosami wyśpiewywali swój smętne dumki. Należeli do dobrych podinstruktorów w podoficerskiej pułkowej szkółce. A kiedy przyszli do pułku, bali się światła elektrycznego. Nie chcieli chodzić w butach, woleli boso.

            Nasz pułk, który wchodził w skład Zgrupowania „Chojnice”, wepchnięty w wąskie gardło gdańskiego korytarza aż po Kościerzynę i Tczew, był z góry na straconej pozycji. W razie ataku od strony niemieckiej i od strony pruskiej nie miał żadnych szans. Wystarczy spojrzeć na przedwojenną mapę. Mówiono, że z innymi pułkami mieliśmy zajmować Gdańsk, demonstrować siłę i stanowczość. Ale kiedy polskie plany interwencji rozwiały się jak dym, nie zdążono nas ewakuować i dlatego to my powstrzymywaliśmy pierwszy impet wroga. Podobno tak naprawdę nie byliśmy wyznaczeni do tej roli, ale walczyliśmy wiele godzin dłużej niż się tego spodziewały po nas tęgie, sztabowe głowy.

            Około południa, w potężniejącym huku dział i narażone na ciągłe ataki sztukasów, resztki pułku, w którym i ja się znalazłem, wyruszyły do Gacna. Marsz po piaszczystych drogach był niezwykle trudny. Masy uchodźców były coraz większe, hamując ruchy wojsk, przeszkadzając, zakłócając naszą łączność. Znaleźliśmy się w tylnej straży 1 Batalionu Strzelców i Batalionu Obrony Narodowej „Czersk”, które dzięki nam mogły się bezpiecznie wycofywać.

            Niemcy podjeżdżali tak blisko, że chwilami zdawało się nam, iż czujemy na plecach oddech motocyklistów w skórzanych płaszczach i hełmach. Krążyli na swoich motorach jak zwiastuny zagłady. Nieprzyjacielskie samoloty wciąż nas szpiegowały, nie popuszczały nam nawet na postojach, które ubezpieczały nasze cekaemy. Gdy po wściekłym ogniu cekaemistów dwa z nich, z czarnymi krzyżami na skrzydłach, roztrzaskały się niedaleko naszych pozycji, znacznie poprawiło nam to samopoczucie.

            3 września, po kolejnych bojach i potyczkach stopniały ostatecznie nasze szwadrony, choć nieustannie łączyliśmy się z żołnierzami z innych pułków. Byli to piechociarze, artylerzyści oraz kawalerzyści z 16 Pułku Ułanów.

            Po południu przedzieraliśmy się przez pole dorodnych buraków, gdy nagle za nami i przed nami spotężniały artyleryjskie wybuchy. Siekły po nas długie serie pocisków z broni maszynowej! Do zbawczej lizjery lasu było co najmniej sto metrów! Moja Darnica dostała w przednie nogi, upadła. Przekoziołkowałem przez jej łeb, podniosłem się z trudem. Poczułem piekielny ból w kręgosłupie, ale trzeba było wstać i iść dalej. Klacz nie podnosiła się, patrzyła na mnie swoimi wielkimi, smutnymi ślepiami. Wyszarpnąłem zza pleców karabinek. Trzęsły mi się ręce. Muszę ją dobić, żeby nie cierpiała. Ale to jakbym zabił przyjaciela. Czy potrafię nacisnąć spust? Koniś uwolnił mnie od tej decyzji. Zaczął rzęzić, zdychać. Zdjąłem z niego ogłowie, siodło i sakwy.

            Musiałem się spieszyć. Wybuchy i serie pocisków nie malały, nikt z nowych znajomych nie zechce na mnie zaczekać, jeśli się szybko nie wygrzebię. Zostanę sam, a to oznaczało strzał dywersanta w plecy. Jeńców nie brali.

            W nocy maszerowaliśmy wśród płonących wsi, dopalających się stogów ze zbożem, dogorywających sadów z osmolonymi pniami. Wśród tego morza ognia, co było jednym ze znaków czasu apokalipsy.

            Było widno prawie jak w dzień, a mimo to łatwo można było stracić kontakt z większymi grupami żołnierzy, wlokącymi się polnymi drogami zawalonymi nikomu niepotrzebnym sprzętem wojskowym. Sterczały w górę dyszle pogruchotanych wozów taborowych i taczanek, leżały roztrzaskane skrzynie po amunicji, stosy żółtych łusek artyleryjskich, radiostacje z wydartymi wnętrznościami. Trupy koni straszyły kłębami oślizgłych jelit, rozdętymi chrapami oblazłymi przez roje czarnych, ruchliwych much. Tak. Konie niewiele mniej od nas ucierpiały podczas wrześniowych dni.

            Jęzory leśnych zagajników, co raz po raz sygnalizowały, że jesteśmy w kręgu Borów Tucholskich, zachęcały do ukrycia się, do odpoczynku, do snu. Ale sen na wpół żywych, nie ubezpieczonych ludzi tylko jedno oznaczał – śmierć od strzałów dywersantów. Prawie czuliśmy, jak wśród drzew, w ciemnościach, obmacywały nas ich ręce, słyszeliśmy ich nawoływania, zdyszane oddechy.

            W końcu nowy dowódca, podoficer zawodowy, rozwiązał nasz zaimprowizowany oddziałek. Stwierdził, że na własną rękę łatwiej dojdziemy do przepraw na Wiśle. Podzieliliśmy się solidarnie resztką sucharów. Zostało nas zaledwie kilku. Nie znaliśmy się wcześniej, połączył nas na kilka dni, kilkanaście godzin, kilka chwil, być może ostatnich, wspólny exodus, ta sama wędrówka kolejnymi kręgami piekła. Pilnowaliśmy już tylko naszych karabinków i sanitarnych pakietów. Nie wiedzieliśmy dokąd iść, ale instynktownie kierowaliśmy się w stronę Wisły. Dotrzeć nad tę wielką wodę – to nasza ostatnia nadzieja.

            Nad ranem 4 września doszliśmy do Grupy. To miejscowość niedaleko Grudziądza. Znaliśmy ją dobrze. Znajdowała się tam m.in. pułkowa strzelnica. Próbowaliśmy się schronić w znajomym nam miejscu, odpocząć choć przez chwilę. Ale niemieccy piechociarze, wspomagani cekaemami i moździerzami, zaatakowali nas z furią wśród piętrowych budynków z pruskiego muru. Na szutrowej drodze łączącej Grupę z główną szosą na Grudziądz – pojawiły się czołgi. Zaczęły ostrzeliwać koszarowe budynki. Jeden z nich zjechał na pobocze, gdzie w rowach leżały grupki śmiertelnie wyczerpanych żołnierzy, wielu z nich było rannych. Rozgniatał na wpół martwą ludzką masę, nawijał na gąsienice krwawosine wnętrzności.

            Po wykonaniu „zdania” czołg zatrzymał się. Z jego środka wygramolił się Niemiec, młody chłopak. Był uśmiechnięty od ucha do ucha. Miał podwinięte do łokci rękawy wojskowej kurtki, jak rzeźnik.

            Walki o Grupę trwały cały dzień. Szeregowi ułani walczyli wspólnie z kadrą oficerską. Raz po raz dochodziło do walki wręcz, na bagnety, kamienie i deski. Zażarty bój toczył się w poszczególnych budynkach, o każdą izbę, o każdy skrawek ciemnej sieni. W końcu droga na most pod Grudziądzem była wolna.

            Wraz z kilkoma kolegami, zataczając się ze zmęczenia, dygocąc od wielkiego, wręcz nieludzkiego wysiłku, ruszyłem naprzód, ale nie w stronę mostu, gdyż napotkani maruderzy wyjaśnili nam, że został zniszczony, że jedyna nadzieja w przeprawie łódką albo wpław przez Wisłę, lecz trzeba to zrobić jak najdalej od Grudziądza, gdyż tam są Niemcy!

            Musieliśmy szukać nowej szansy, ale gdzie? Ile mogliśmy jeszcze pokonać niepostrzeżenie kilometrów? Znów nastał wieczór. Trzeba było jak zwierzę, skryć się w leśnej gęstwinie, odpocząć wreszcie kilka godzin, inaczej nie uda się pokonać tak wielkiej wodnej przeszkody, jaką była Wisła. Ale odpocząć, to natychmiast zasnąć po przyłożeniu głowy do ziemi. A to, wiemy, jest bardzo niebezpieczne. Zatem znaleźliśmy się sytuacji bez wyjścia!

            W okolicach Sulnowa koło Świecia, kiedy próbowaliśmy przejść przez względnie pustą szosę, zatrzymał nas niemiecki patrol na kilku motocyklach. To koniec. Nie uciekniemy mimo zbliżającej się szarówki. Poddaliśmy się biernie szturchańcom niemieckich żołnierzy, którzy w porównaniu z nami wyglądali kwitnąco, jakby byli na wycieczce. Odebrali nam broń i dokumenty wojskowe.

            Na nieszczęście jeden z nas przebrał się ledwie godzinę temu w cywilne spodnie i marynarkę, które podarował mu jakiś przerażony chłop. Wyniósł nam też wiadro wody. Może to on naprowadził Niemców na nasz ślad? Kazali mu zdjąć przykrótkie portki. Miał pod spodem płócienne kalesony z wojskową numeracją! Jeden z żołnierzy popchnął nieszczęśnika do lasu. Po chwili usłyszeliśmy strzał. Zmartwieliśmy z przerażenia. Inni Niemcy z patrolu zaczęli rechotać, cieszyć się, ale kiwali głowami w hełmach, że nic nam nie grozi. Ich gruby dowódca, podoficer, wytłumaczył łamaną polszczyzną, że żołnierzowi nie wolno zdejmować munduru. Za to czeka wyrok, jak za dezercję. Czy zrozumieliśmy, co do nas powiedział? Spuściliśmy utrudzone głowy.

            Po jednodniowym pobycie w więzieniu w Świeciu zostałem skierowany wraz z grupą innych jeńców do Terespola. To kolejowa stacja położona trzy kilometry od Świecia. Czekał mnie trzytygodniowy pobyt za drutami oraz twarda i nieustępliwa obrona puszki po konserwach, której – jeśli w kotle nie zabrakło – mogłem wychłeptać raz na dzień około godziny osiemnastej litr ciepławej lury z rzadkimi oczkami tłuszczu i liśćmi kapusty. Od czasu do czasu trafiał się w niej ein Kartoffel!

            Nocami, kiedy krążyły nad nami, krzyżując się, światła potężnych reflektorów ustawionych w czterech rogach prymitywnego obozu, a jeszcze starczało sił i zawziętości, by upilnować wiązki słomy pod głową, przychodził czas na niewesołe rozmyślania. Za drutami zgromadzono ponad siedem tysięcy mężczyzn z pobitej i okrążonej w Borach Tucholskich Armii „Pomorze” i innych jednostek. Rozgoryczonych, rozżalonych, przybitych klęską.

            Później był wyjazd transportem kolejowym. Stacja docelowa – Neubrandenburg Stalag II A. Nie minęło parę dni i zostałem Kriegsgefangenem nr 7161.

            W styczniu 1940 roku z jeńców stalagu, nie tylko naszego, zaczęto robić przymusowych robotników. III Rzesza, wysyłając swoich dzielnych synów na kolejne fronty, zorientowała się szybko, że ktoś musi ich zastąpić w gospodarstwach rolnych, fabrykach i kopalniach, wszędzie. Räder müssen rollen für den Sieg!

            Na początku trafiłem do majątku Ernsta Gabriela w Kreingurshof. Po dwóch latach przeniesiono mnie do młyna Frau Sommer w Wantzkamile. Później byłem w miejscowości, której nazwy nie zapamiętałem, ale gdzieś koło wsi Wantzcadorf. I na koniec zostałem w Neustrelitz  przy Adolf Hitlerstrasse darmowym robotnikiem firmy Bahnspeditor, którą rządził niejaki Bergman… Dopiero 12 lipca1945 roku przekroczyłem granicę Polski.

            1979 r.

Wspomnienia Autora były kilkakrotnie wykorzystywane przez historyków, m.in. w opracowaniu Chojnice 1939 (Bellona, 2014).

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko