Ech, były to późne lata 50-te i potem pierwsze 60-te. W naszej kamienicy mieszkał Pan Omyła, który pochodził z regionu żywieckiego, a ściśle mówiąc ze wsi Rycerka Górna. To on namówił mojego ojca, abyśmy pojechali tam na wakacje. No to pojechaliśmy i potem już przez kilka lat tam jeździliśmy.
Swoją gawrę mieliśmy w stylowym, góralskim, drewnianym domu u dziadka Czarneckiego. „Dziadek” (bo tak go nazywałem) był przed wojną łowczym u księcia Habsburga. Jego opowieści o polowaniach były fascynujące. Najmocniej zapamiętałem jak podchodzi się głuszce.
Dziadek w niedziele ubierał się elegancko: kapelusik myśliwski z piórkiem, skórzana, solidna kamizelka, spodnie podobne do wojskowych oraz solidne buty. Wyglądał jak przystaje na gajowego. Wieczorami siadywaliśmy zazwyczaj na werandzie i słuchaliśmy fascynujących pogaduszek dziadka. A ja wpatrywałem się zawsze w jego piękną, długą fajkę opierającą się aż na surducie. Mówił i pykał; pykał i mówił… I siwe wąsy z dawnej epoki Franza Josefa podkręcał.
A wiecie, co robiliśmy raz na tydzień? Ha!, chodziliśmy do pobliskiej łaźni. Dlaczego? Ano dlatego, że wtedy w domostwach Rycerki wody kranowej nie było. Wodę braliśmy z studni z żurawiem stojącej obok domostwa. Do codziennych ablucji po prostu podgrzewaliśmy ją. Jak? Normalka: w dużych garach na piecu ogrzewanym głównie drewnem, którym napakowana była tzw. drewutnia.
Największą górą w tej okolicy była i jest Wielka Racza. Druga to Rycerzowa, po niej to chyba Przegibek. Zdobywałem te „szczyty” wielokrotnie. Jednak najbardziej utknęły mi w pamięci polowania na ryby. Nie żadne wędkowanie, tylko właśnie polowanie. Tam płynęła niewielka, wąska, ale wartka rzeka też zwana Rycerką. Płytka i kamienista. No więc my, chłopcy, podkasywaliśmy nogawki spodni i szliśmy pod prąd rzeki łowić pstrągi. Nie, nie na haczyk, tylko rękami. Staliśmy sztywno w nurcie i wypatrywaliśmy nadpływającego pstrąga. Płynął… To cap go palcami pod skrzela – i był już nasz. Wieczorami niejedna uczta z tych pstrągów była.
Do lasu chodziliśmy głównie na jagody. Pierogi z jagodami – takie absolutnie świeżutkie – to był wakacyjny przysmak. Ale zbieraliśmy także poziomki, maliny, jeżyny. No i grzyby.
Z miejscowymi rówieśnikami mocno byłem zakolegowany. Nawet ich gwary się nauczyłem. Ale dziś już nie pamiętam ich imion, ich twarzy… Za to pamiętam wieczorne posiady i śpiewy na gankach domostw. Tak… to był inny świat; świat, którego już nie ma. I na dodatek świat bez telewizorów.
Za to utkwiło mi w pamięci, jak daleko musieliśmy chodzić do sklepiku, gdzie było szwarc, mydło, powidło. A, co najważniejsze, chodziliśmy po naftę. Dlaczego? Ano dlatego, że w latach 50-tych w Rycerce jeszcze nie było prądu, więc wieczorami używało się lamp naftowych. Uwierzycie?
A potem rodzice zmienili miejsce wakacyjne. Jeździliśmy latem do Krościenka nad Dunajcem. Jest to ciekawe miasteczko położone nieopodal Szczawnicy. Ojciec mógł być z nami tylko przez jeden miesiąc, ale Mama, moja siostra i ja spędzaliśmy tam zawsze lipiec i sierpień. Mieszkaliśmy w domu listonosza Komorka i tam trzymaliśmy wszystko, co było potrzebne na wakacje za rok.
Pieniny poznałem tak dobrze, że mógłbym być przewodnikiem. Już nie wiem ile razy spływałem z flisakami tratwą po Dunajcu. Ile razy byłem w wąwozie Homole.
No i nieopodal były dwa stare zamki – w Czorsztynie i Niedzicy. Stały tam „od zawsze” – polecam! Wszystko jakby nie z tego świata. A to Polska właśnie… Nasza Polska!
A była jeszcze jedna atrakcja. Otóż w Krościenku co sobotę było targowisko. Nie takie, jak w Warszawie czy gdzie bądź. To był folklor nad folklory!
Moja siostra przyjeżdżała z „narzeczonym”. Kazik mu było. Nie wiedzieć czemu nie mieszkali w naszej „kwaterze”, tylko w namiocie obok domu. I zawsze mnie przeganiali, gdy chciałem iść z nimi na spacer. Ech, zwykła niedola młodszego brata…
W oczach mam do dzisiaj szczyt góry Sokolica. Stamtąd można było patrzeć w wijący się dołem Dunajec i tratwy z turystami. Tam, na Sokolicy, na samym szczycie, rosła przez długie lata samotna, rachityczna sosna. Każdy, kto ją widział, nie zapomni jej. Stosunkowo niedawno dowiedziałem się z mediów, że sosny już nie ma. W końcu jak długo można żyć na płytkiej ziemi, pod którą jest skała? Łzy miałem w oczach, gdy się o tym dowiedziałem…
Ech, mógłbym wam dużo opowiadać o miejscach, które zostały w moim sercu. Na przykład o Sycylii, o Pekinie, o Nowym Jorku, ale Rycerka i Krościenko to są moje najlepsze wspomnienia. Może dlatego, że związane z dzieciństwem i młodością?
Teraz już nie chce mi się jeździć; teraz podróżuję palcami po klawiaturze i „odbębniam” swoją literacką robotę. Dobre i to, że przynajmniej mam o czym pisać.
I jeszcze jedno: warto takie lata, takie czasy fotografować. Ja już od kilku długich lat w Rycerce i Krościenku nie byłem. Ale czasami zaglądam właśnie w pudełka z tamtymi zdjęciami. I wtedy budzi się dzieciństwo, czyli najprawdziwszy i najpiękniejszy sen, który wciąż trwa.
Może Pan coś napisze o Tadeszu Wyrwie-Krzyżańskim? Wielkim Poetą był. Pozdrawiam.