Janusz Pyziński – Wiersze

0
1891


Z listu do Przyjaciela

u nas kukułka już nie kuka lat ani szczaw
nie przychodzi do domu na zupę
pierwsze czereśnie nie pachną szpakami
jaskółka nie wita wiosny ani deszczu
wszystko po staremu a przecież inaczej
nasze góry zmalały dziewczynki wyrosły
dni coraz krótsze i dłuższe wieczory
słów jakby mniej a jeśli już są
to jakoś oschle nieszczęśliwe
i do świętego Mikołaj niewysłany list
– proszę przynieś mi krótkie portki –


Mój świat

mój malutki świat
chruśniak za stodołą
malinowe niebo
w kapeluszu stracha
goniące czereśniowe szpaki

to wszystko jest we mnie
tętni i z krwią płynie
jakbym był tam jeszcze
mieląc boso szkło trawy
na cień aksamitny
osiedli pszczelich domków
we wszystkich barwach ciszy
budzącej z drzemki świątka
do spraw codziennych króla
kurzu polnej drogi

być może istnieje gdzieś niebo
lecz zamiast tkwiącego w nim klucza
tylko echo kiedyś zasłyszanych modlitw
powidokiem użyźnia tamte strony świata
a pamięć uparcie przewraca stronice
rozpływając się w sednie istnienia
gdy twardnieje na kamień dom i chleb
nieprzekładalne na inny język
i mróz przenika i tęsknota
za ciepłą kołdrą strzechy

w którą stronę się budzić
by na jawie śnić bajeczną radość
gdzie jeszcze nie do końca pobielone jabłonie
przed progiem chaty coraz starsza matka
i zapach śniegu gdy słońce najbliżej


Dzieciństwo                                                                            

ścielą się skrzypieniem kół piaszczyste drogi
rzeźbione śladami stóp ojca
wspomnieniem matki dźwigającej cały ciężar słońca
z pszenicznych pól
rozpościera się kolczasty drut strzegący tajemnic sadu
ostrzący zęby na chłopięce portki
i kukuryku sługi świtu zabierające głos
w niezaprzeczalnej kwestii czasu płotu
chwytającego w pióra pościeli
całą radość wiatru na dobry sen

stąd wczesnym świtem wychodziłem po rosę
Fidiaszowe dłuto wykrawało światło
tarczy okrągłej jak praca
łamało krzyże okien
kapłanka domu malwa bezszelestnie trwała na rogu
smakowała czas kiedy wracałem z pszczołami pod próg
pasły się w trawie dorodne grusze i jabłonie
motyl na szerokich plecach stodoły pielęgnował skrzydła

mój dom stał w środku tego świata szarym gęganiem ptactwa
trzymającym się spódnicy matki pachnącej łanem
urwany w połowie brzask studni mącił pogodne niebo
czeremchy i wiśni pelargonie przylepione do szyby
pilnowały ścieżki by nie dała mi zgrzeszyć
widziałem ramiona ciężkie od pytań
ile aniołów zmieści się w kłosie zboża

upojony nektarem pól dzielę na nas troje
świat czterolistnej koniczyny
dębowy stół apostoł trzyma twardo w dłoni
gorzkie plastry skiby
i wszystkie strony powrotów i początków
psy szczekają na spocone słońce
gdy mleczne krowy łby na spoczynek niosą
tej drogi dawno już nie ma
na której koń napinał struny postronków
aż chrapy wygrały poloneza

wyrastam jak cierpka tarnina
z odłogów nadziei na lepsze jutro
wznoszę wzrok ku niebu
z uporem ptaka wracając na strych
gdzie w kołysce z pajęczyn usnęło dzieciństwo
gdy buty nie chciały przyjść do mnie
i miska nie rosła wraz ze mną   

znów czeszę wierzbę
z lat splatam warkocze w zielony różaniec
z piedestału przestrzeni schodzę boso na ściernie
groby pól widzę puste

wybacz mi ojcze na traktor zamienione konie


Wszechświaty

pierwszy wszechświat, zaczynał się i kończył zaraz za progiem domu,
rżeniem świtu i świstem bata na wieczorny pośpiech.
bawiłem się ze słońcem w cienie – dłuższy zawsze podchodził od lasu,
krótszy od rzeki, gdzie sarny w każde popołudnie poprawiały makijaż.
nauczyło mnie  wszystkich dróg prowadzących donikąd.

chowało skwar w chłód stodoły, skąd z mysich nor, wychodzili wodzowie
sennych plemion, kładli poduszkę słomy. śniłem najpiękniejsze strofy
o królewnach zamienionych w żaby. wychodziłem nad staw, w pucharach
dłoni unosiłem ich zieloną wysokość do ust, układałem w płomień.
przyspieszone tętno pod złotym latawcem, nad dusznym brzegiem lipca.

drugi wszechświat – bezkresność kamienistych pastwisk, poplątane poryki
ze szczekaniem psów. oczodoły lisich jam, ślady piór, zagubione ścieżki kur.
dzień strzelał jak z procy do osiego gniazda. zapuchnięty rumienił się wieczór.
jeszcze rzeka przed snem, popielata jak popiół, dobry na krosty i garnki.
i strząsnąć ze śliwy chrabąszcze, zanim gwiazdy zapalą się w domach.

w trzeci wymiar wszechświata wprowadziła mnie Kaśka. dziwny wiatr
spod przydrożnej kapliczki kazał mi nadać jej nowe imię. Madonna
brzmiało dumnie. nie wiem co widziałem w jej nogach. obijał się wzrok
o wzgórza wyrosłe tej wiosny, starałem się jak mogłem. przed lustrem
mnie wyrósł tylko garb. jak zaczyn z dzieży wykipiał ciekawością.

potoczyła się z górki lawiną. wtedy już oczy nie widziały. brały to co było.
na mchu wysmukła płaskorzeźba, rzeźbiona opuszkami palców. pęczniała cicho,
wodami płodowymi ziemi. urodził się kamień, dobry na pomnik i fundament,
z tymczasowym paszportem do ciała. agroturystyczne wycieczki skurczyły czas
do obojętności. wody stały się wodą, kamień kamieniem, imię jego znakiem.

zodiakalny lew zmienił grzywę w siwą. Madonna znów została babcią.
wszechświat w swoim kształcie wchodzi w piąty wymiar. coraz węższe ścieżki
moszczą się w zmęczeniu. pachnie drewnem świątynnym świętobliwa starość.
tęsknota tylko zawsze świeża, wraca drutami wysokich napięć, lśni pajęczymi
nićmi. wspomnienia drogie jak potrzeba wiosny. podwójny portret wczoraj-dziś.

zostanie ze mną już do końca. każde słowo mnie do niego zbliża, nieokreślony
aromat malwy, zegarek po ojcu, medalik po matce. za paznokciem areał żniwnych pól.
widok ciepłej kropli Madonny w ogrodzie, gdzie przycupnął czas. zanim horyzont
zamknie się fastrygą czarno-białych dni. potem już tylko podniebny jeździec, pilnować
będzie kapliczki na rozstaju dróg. i Madonna poniesie kamień, jak owoc na grób.


Lokator

teraz dom mieszka we mnie.
pulsuje żywicą zamkniętą w krwioobiegu słoi,
i kroplami słońca w cieniu starej prawdy,
że spotkania są zawsze piękniejsze od rozstań.

patrzymy na siebie wspólnym wzrokiem,
w jednakowym dla wszystkich języku zachwytu,
zaciskającym pętlę na gardle klepsydry,
by zawrócić czas na powrotną drogę.

wcisnąć się w każdy szczegół drewnianego muru.
zamieszkać na dłużej, w szczelinach między ciałem a korą,
wczytując się w mapy korników drążących swój żywot,
cierpkim smakiem tarniny w oliwkowym gaju.

zamieszkał we mnie, zanurzył w bezpieczną codzienność
palcem z przebitego boku. uwierzył, że pozostałem mu wierny,
jak chwile zastygłe na progu, pielgrzymi w nawach katedr.
później już tylko cisza i nikogo, kogo chciałby słyszeć.

ma chłodną twarz i coraz więcej pod węgłami ziemi.
podobno niczyjej. i miejsc do których nikt już nie zagląda.
z rzeczy o których milczymy, stawiamy nowe ściany,
pamiętając o domykaniu kątów na wspólny mianownik strzechy.

cokolwiek nie uczynię, będzie tylko moje, jak nie wysłany list,
w pustej dotąd skrzynce. próby rekonstrukcji z pustki,
skończyły się pustką. w którąkolwiek obrócę się stronę,
obca coraz bardziej, coraz częściej głucha.

w jednym odbijamy się lustrze zapatrzonym w niebo.
milcząc o cierpieniu, przeczekujemy wędrowanie słońca.
od kamienia po kamień, pod który, kiedyś pot się wturlał.
dobre spoiwo fundamentu z dachem.


Nie było                                                                          

w moim domu nie było bryczki ani samochodu
były nogi i czas by zdążyć na siódmą
siedem kilometrów do kościoła
i była nadzieja że buty tam dotrą zanim się rozlecą
bo jeśli nie
to na boso po kocich łbach granitowej kostki
przez dwie godziny poprzedniej epoki

nie było prądu ani żyrandoli ojciec wcześniej rozpalał piec
z otwartych na przychylność losu na ramionach
przyniesionych bierwion by zaparzyć herbatę lipową
pachnącą latem wpatrując się w śnieg jak w morską latarnię
daleką od brzegu wiosny na którą się czekało przy świeczce
psując oczy czytaniem kolorowych powieści z sianem w tle

nie było telewizora za to dziadek ze słuchawkami na uszach
tak śmiesznie wyglądał że nieraz dostaliśmy lanie
za przerwaną audycję z radia Wolna Europa

prowadziliśmy swoje wojny między Ameryką i Rosją
zawzięcie kłócąc się o racje
jednak nigdy nie chodziło o brak zaspokojenia głodu
dzieliliśmy solidarnie kromkę chleba ze smalcem
a kiedy już dziadek siadał na przypiecku i uparcie powtarzał
niedopowiedziane będzie wojna
spadały z sufitu messerschmitty świerszczy
bombą na trampolinie nocy kołysał się pająk
jak strach na wróble z flaszką żytniówki pod pachą

tutaj napełniałem po brzegi wiadra dzieciństwa
w studni głębokiej jak smuga cienia bez kół ratunkowych i szalup
wsiąkając w ziemię kamieniem w wodę gdzie dziś umieram
najpiękniej jak umiem ziarnkiem piasku z plaży odległej
ciepłych półwyspów znanych od pierwszego zetknięcia z mapą

nie znam już szyfru do drzwi zamkniętych na nigdy
nie było prądu ale była radość dziś pozostał nie powiem że smutek
ale pustka której nie da się wypełnić
pod odkrytym dachem samochodu przez który widzę niebo
wśród kwiatów piołunu rumianów kaczeńców
i telewizorów gdzieś na widnokręgu


Dom, którego już nie ma

nigdy nie jest za blisko, żeby było najbliżej,
do pamięci zgarbionej pod ciężarem chwili,
kiedy dom już dla mnie, stał się całkiem obcym światem,
który świadomie sam kiedyś wybrałem.

i nigdy za późno wracać drogą, która zapomniała kurzu,
i świątka na rozstaju, i pielgrzymich modlitw,
od pierwszego karmienia, do ostatecznego płaczu,
sączącego się cicho pomiędzy chatami.

dopóki czas nie rozwiąże pęt naszych wspólnych kroków,
i nie zagubią się w na wskroś krwawiącej łunie widnokręgu,
muszę za wszelką cenę, zatrzymać chwile z tamtych stron;
– bliskość w oddaleniu – ona jedna potrafi wybudzić prawdę.

gdy świat śmiga, w brzegach dłoni kiełzając dwa odrębne życia,
w przydrożnych kapliczkach zamknęli się święci, jak w pucharze wino,
przez które przeciska się światło, tworząc barwny strumień imion.
milczących prosto w oczy, aż ogłuchnie ucho i skruszeje kamień.

słońce na poduszce ziemi długie cienie kładzie, niedośnione jeszcze
w opuszkach pamięci. niech wyśnią do końca wszystkie przemilczenia
doskonałej szarości, do monstrualnej mikroskopii. niech rozrosną
się rany w stygmaty, i zapachy w ściernie. samotność w kość słoniową.

ogród sierpniowy w nasze dziecko. trzeba tylko, z dziesięciopalczastych
rozmów z Bogiem wysupłać sens, z trzepotu rzęs kolor strachu
w szczekaniu psa. i ścieżkę skowyczącą zachwytem, nad skrawkiem
polnego nieba. nie ma cię tu już, a szkoda. lubiłem twoją starość.

czas rozrasta się w kościach, jak perz, wchodzi pod fundament.
świerk, zasadzony w dniu moich narodzin, urósł, wydoroślał.
być może zapomniał, jak targałem mu włosy. to już nie bawi.
smutek osiadł na świeżych strupach żywicy. zamarł.

próbuje zbierać myśli wśród spróchniałych belek.
siodłać do podróży cienie.
w najczulsze miejsca, które zapadły się w ziemię.


Jeszcze

nie rozpoznałem jeszcze siebie , na żadnym z tamtych,
czarno- białych zdjęć. z czym się porównać, do czego wracać,
na czyje podobieństwo? rozmawiam z duchem ojca o barwie ziemi,
zapętlonej w nieprzekładalny język horyzontu. wyławiamy
smak gruszek z dzieciństwa i pstrągi z wyschniętej rzeki.

schowaliśmy w tych miejscach, wszystkie wygaszone słońca
i splecione dłonie jasnych źródeł ciepła. symbolikę dotyku.
ból, który należy przetrzymać, żeby móc opowiadać
o wydeptywaniu ścieżki, w nieznanym, różanym ogrodzie.
i milczeć o zbieraniu cierni. wpisani w drewno,
jak Chrystus umierać, za każdego z osobna, dzień po dniu,
aż Madonny z przydrożnych kapliczek,
nie odpłyną na łodziach przeciągu donikąd.

dzieciństwo pachnie egzotyczną wyspą,
śni się po dusznych nocach. później czytałeś mi
książki, o nieznanych stronach, szlakach do raju.
linie papilarne cieni, bez kształtu, zapachu i smaku
w mlecznej poświacie pierwszego śniegu.
ostatni wiatyk między szczelinami spróchniałego płotu,
jest jak piecowy popiół zapieczony w chlebie.
z kopert najbliższych ciału wyciągam zapomniane listy,
 otwieram na wiatr. podpieram się o siebie, idę. jeszcze.


Z listu do NN ojca

wiesz tato, dzień po, wyprowadziłem się od obojga was.
jednostronnie, do swojej rupieciarni na naszym strychu.
tam myślę jak wyglądałby dom, gdybyś nie przewidział
jego dachu. choć nadal nie rozumiem sznura, który
wyprowadził cię z ostatniego zamieszkania do status quo

czytam twoje listy z poprzednich miejsc, do nieznanych ci wnuków.
do mnie nie pisałeś nigdy; podobno z braku czasu, chęci, czy innych tam
uniedogodnień. święta to zły czas na pochówek. nie potrafię się od nich uwolnić,
jak od twojej nieobecności w czasie, kiedy najbardziej byłeś mi potrzebny.
świętuję jak nigdy dotąd, jak dawniej sam, zadomowiony w samotności.

wiesz tato, gdybyś nauczył się oddechu, byłbyś teraz ze mną. może warto,
jeszcze raz jak do orderu wypiąć pierś, ogołocić z kontekstu wiele słów,
których dotąd nie było. z rupieci strych, jak z butelki najpodlejsze wino.
są przykazania i miejsca nie zbudowane z kamienia. miękkie jak epitafia.
i lekkie nadzieją, jak przestrzeń nad kwitnącym sadem.

dlaczego tyle się zdarzyło, a nie stało się nic, żebym mógł zapamiętać światło.
w oknie domu, świadczące że jesteś. gotowy na bezpieczne słowo. tam gdzie ja.
z rozciętym palcem. z ciałem martwego ptaka. z imieniem żony na wargach.
pamiętam banknot bez znaków wodnych, którym chciałem płacić
siostrze miłosierdzia, w wodach płodowych matki. nie wyszło. szkoda.

potem było już tylko późno. tak wtedy i teraz. wiesz, za wybór trzeba płacić.
każdy musi. tak ja i ty. u bukmachera, czekając na Godota. i za ćwiczenia
Kamasutry z tanimi paniami, aplikując w żyły drugą stronę życia. do teraz.
teraz muszę uprzątnąć strych. gdybym mógł myśli. oswoić obłęd. cierpliwie
jak morfina. odwrócić klepsydrę i przesypać czas. na nowo. od nowa.

widzisz tato, nie wejdę wyżej niż na dach. i gdybyś nawet dzisiaj szczerze chciał,
nie będę inny, choćbym pragnął. bo przecież, w życiu już tak jest, że niedaleko
spada jabłko. a w lustra moich ciemnych okien, czyjś wzrok wędruje
niczym diament, rozcina szkło powietrza. uwierz. to listu wnuka twego dotyk,
łopoce jak chorągiew, nad naszym, wyimaginowanym dachem.


Wiersze pochodzą z nowej książki poetyckiej Janusza Pyzińskiego pt. Kardioakordy wydanej przez Wydawnictwo Pisarze.pl

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko