Mikołaj Melanowicz – Przypomnienie sprzed pół wieku

0
212

Mikołaj Melanowicz

 

    Przypomnienie sprzed pół wieku.

 

Mikołaj Melanowicz    Wracam do relacji z moich spotkań japońskich, które ukazały się na łamach tygodnika „Kierunki” dzięki ówczesnemu redaktorowi, Zbigniewowi Irzykowi (1933-2014).  Wracam do przeszłości, chociaż nie lubiłem patrzeć za siebie, w przeszłość. Dziś czynię to tylko po to, aby przypomnieć nie tylko Mayamę Miho (1922-2006), panią dramaturg i reżyser, córkę słynnego pisarza Mayame Seikę,  lecz także  Zbyszka Irzyka, krytyka literackiego i redaktora pism „Współczesność” i „Kierunki”. z którymi w młodości miałem bliski związek.

 

Konfrontacje japońskie. Przyjaciele

   Pewien koncert

    W wypełnionej publicznością sali Kyoiku-kaikan [Japan Education Center] w Tokio panował półmrok. Szmery publiczności przerywała muzyka Chopina, a następnie słowa narracji. „Senso wa itsumo zangyaku de aru – Wojna jest zawsze okrucieństwem. (…). Krajem, który przez blisko dwa wieki przeżywał tragedię niewoli i grozę wojen, jest Polska…”  Dalej fragment listu Chopina, słowa Marii Skłodowskiej-Curie i Marii Dąbrowskiej o niewoli i walce narodu – brzmiały po japońsku równie dobitnie jak po polsku. Na sali absolutna cisza. Kurtyna poszła w górę.

Na scenie –  w jakby filmowych krótkich ujęciach – sytuacje sugerujące grozę  t a m t y ch  l a t – egzekucje, więźniowie w pasiakach, sceny rozstań, młodzież odchodząca do partyzantki. Grupa „chłopców z lasu” śpiewa po japońsku „Rozszumiały się wierzby…”. Pieśń ta w świetnym wykonaniu podoba się publiczności. Oklaski zagłuszają detonacje, efekty akustyczne i świetlne przypominają publiczności grozę wojny. W głębi zarysy zniszczonego miasta Pojawia się znowu ta sama grupa partyzantów. Chwila ciszy, odpoczynku. Ktoś zaintonował „Warszawiankę 1905 roku”. Tym razem po polsku. Trudno nawet przypuszczać, że śpiewają to ludzie, którzy nigdy nie uczyli się języka polskiego, poza solistą zespołu, który opanował fonetykę i trochę słów. Znowu wystrzały. Ktoś pada. Kurtyna idzie w dół. Narrator opowiada o bohaterstwie narodu polskiego w czasie wojny i pokoju; narodu, który po pięciu latach grozy wywalczył wolność i odbudował swój zniszczony kraj. Przed kurtyną grupa dziewcząt śpiewa „Na warszawskim bruku”. Inscenizacja akcentuje dobitnie „wczoraj i dziś”, przeplatające się w tej opowieści. Na kurtynie pojawiają się obrazy zniszczonej Warszawy, zdjęcia z Oświęcimia, następnie fotografie odbudowanej stolicy. Gdy kurtyna idzie w gorę, scenę zalewa światło. Dziewczęta i chłopcy śpiewają „Warszawski dzień”.  W głębi widok na tunel Trasy W-Z i Plac Zamkowy. Sytuacja na scenie znowu ulega zmianie. Rozpoczyna się ostatnia pieśń „Ukochany kraj”, stanowiąca ukoronowanie tego arcyciekawego polskiego programu. Świadczy on o dobrej znajomości historii Polski i wielkiej sympatii do naszego kraju. Nim zapadnie kurtyna, ukazuje się jeszcze Nike Warszawska i tak pozostaje na kurtynie w czasie burzliwych, szczerych, długotrwałych oklasków.

To wszystko działo się w Tokio, w sali mieszczącej ponad 1200 osób, 15 listopada 1965 roku. I tak przez parę dni. Wśród publiczności byli ambasadorowie i przedstawiciele dyplomatyczni wielu krajów, m.in. ambasador Związku Radzieckiego w Japonii. Wszyscy wychodzili głęboko wzruszeni. Wielu z lekko zaczerwienionymi oczami. Ponad trzygodzinny program prezentujący muzykę i pieśni wielu krajów w ścisłym związku z ich historią – na część drugą widowiska złożyły się pieśni polskie oraz tańce i pieśni japońskie – głęboko utkwił mi w sercu. Oglądałem ten program w różnych wersjach w Osace, Himeji i w szeregu innych miastach i miasteczkach Japonii. Widziałem, jak wielką sympatię dla Polski budził on w sercach widzów, głównie młodzieży. Nigdzie w Japonii nie słyszałem tak burzliwych oklasków, jak po przedstawieniach  tego zespołu.

  Nazwa teatru dosyć długa, być może trudna dla nas do zapamiętania brzmi:  Sh i n s e i s a k u z a (czytaj: Sinsejsakudza), co znaczy  Teatr Nowej Twórczości. Liczy on sobie już ponad piętnaście lat. Koncert, o którym pisałem, odbył się właśnie w 15 rocznicę jego powstania. Zespół założyły trzy osoby – dziś liczy on ponad 100. Składa się z trzech grup dramatycznych oraz jednej pieśni i tańca pod nazwą Grupa Festiwalowa. Przed kilku laty teatr obrał za swą siedzibę podtokijskie okolice – wśród zieleni i wzgórz w pobliżu Hachioji (czyt. Hacioodzi). I właśnie stąd po odpoczynku i próbach, zespoły rozjeżdżają się na występy po całej Japonii.

  Cała Japonia jest moim teatrem

  Tak zatytułowała zbiór esejów pisarka i kierowniczka artystyczna zespołu M  a y a m a  M i h o, córka wybitnego, nieżyjącego już pisarza Mayamy Seki. Ta wielka humanistka szerząca w Japonii poprzez swe sztuki wiarę w człowieka, umiłowanie pokoju i wolności, boleśnie przeżywa wojnę w Wietnamie. Całą swoją energię wkłada w szerzenie wśród Japończyków świadomości grozy wojny i niebezpieczeństw „błogiej nieświadomości” historii. Swoimi sztukami budzi śmiech i łzy – ale także zmusza do zastanowienia się nad własnym życiem. W każdym szczególe pamięta o wychowawczym obowiązku sztuki w najszlachetniejszym sensie tego słowa.

Pierwsze spotkanie

Spotkałem ją na jednej z konferencji międzynarodowych w Warszawie, w 1960 roku. Była późna jesień, gdy wieczorami po obradach – czasami wymykając się z sali przed końcem – towarzyszyłem jej, gdy szła do teatru lub kina. Wiedziałem tylko tyle, że jest związana z teatrem i bardzo interesuje się Polską. W kinie i teatrze szeptałem jej do ucha sens ważniejszych dialogów. Podarowałem jej płytę z muzyką Chopina. Wyglądała bardzo młodo, choć miała trzydzieści pięć lat. Szczupła, przystojna, w kimonie wyglądała tak czarująco, że młodzież obstępowała nas w hallu Teatru Dramatycznego, aby podziwiać piękno jej stroju i urodę. Podczas pobytu w Polsce widziała „Ulicę  Graniczną”, film dokumentalny o zniszczeniu i odbudowie Warszawy, „Nikt nie woła”, Oświęcim,

W cztery lata później nastąpiło spotkanie w Japonii. Przeżyłem wtedy jedno z największych w swoim życiu wzruszeń. Gdy znalazłem się na terenie teatru, gdzie pracuje, powitał mnie cały zespół pieśniami polskimi („Polonez Warszawski”, „Kukułeczka”, „Ej, przeleciał ptaszek” i inne). Okazało się, że wszyscy już tam mnie dobrze znali. Bowiem urocza pani, którą poznałem w 1960 roku w Warszawie, była kierownikiem literackim i reżyserem tego zespołu. Drobiazgowo przekazała swe wrażenia z Polski. Zachęciła do nauki naszych pieśni. Wszczepiła zespołowi zainteresowanie moim krajem. Początkowo czułem się nieco skrępowany. Ponad sto osób obserwuje mnie, uśmiecha się. Muszę opowiadać. Jestem tak zdenerwowany, że  z pewnością okropnie kaleczę ich język. „Wygląda pan tak, jak sobie wyobrażaliśmy na podstawie opisu Mayama-san…” – powtarzają  jedni po drugich. (san – to w języku japońskim sufiks grzecznościowy, odpowiada mniej więcej polskiemu „pan”, „pani”).

Po obiedzie zaproszono mnie do teatru, by pokazać fragmenty programu słowno-muzycznego. A potem rozmowa w salonie Domu Artysty, na wzgórzu obok innych budynków ośrodka.

  Tak, wspomnienia mają to do siebie, że jeden przypomniany szczegół  wywołuje drugi i cały ciąg następnych. Dni i sprawy przeżyte wspólnie gromadzą się gdzieś w nieokreślonym miejscu przed oczyma. Oto np. sylwetka dziewczyny w czerwonym kostiumie: Japonka podchodzi do mnie na dziedzińcu Uniwersytetu Waseda w Tokio. Wokół gromada studentów. Popołudnie majowe. Cudowna pora w tym kraju. Zieleń najbardziej soczysta i nie jest jeszcze zbyt duszno. Ale czuję już wyraźne zmęczenie zajęciami uniwersyteckimi trwającymi od rana. Przeciskamy się wąskimi uliczkami – po prawej i lewej księgarnie, kawiarnie, stragany… Dziewczyna w czerwonym kostiumie, wysoka, przystojna – to aktorka z Teatru Shinseisakuza. Widzę ją po raz pierwszy, po raz pierwszy też tam się udaję. Jedziemy autobusem do dworca w dzielnicy Shinjuku (Sindziuku), a potem pociągiem miejskim Linii Centralnej  do Hachioji, blisko 200-tysiącznego miasta na płd.-zach. od Tokio. Godzina jazdy na stojąco w wielkim tłoku. Jeszcze jestem mało odporny na otaczający zgiełk  przeludnionej metropolii. Nie orientuję się w geografii tego miasta-olbrzyma (ponad 10 mln), więc zupełnie nie wiem, dokąd wiezie mnie Reiko, mój cicerone. To wspomnienie jest niezwykle żywe, rzeczy zachowały w nim całą pełnię barw, wydaje mi się, że słyszę jeszcze zapowiedź: „Nishi-Hachioji” (Dworzec Zachodni w Hachioji).

Od tamtego majowego spotkania z zespołem i jego reżyserem M a y a m ą Miho stałem się ich częstym gościem. Spędzałem tam, w ośrodku położonym wśród zielonych wzgórz, niedziele i święta, brałem udział w próbach, żegnałem grupy odjeżdżające na dwu- i trzymiesięczne  tournée po Japonii.

  Całonocne rozmowy, udział w ich pracy i zabawie przywracały mi siły po tygodniach i miesiącach studiów w Tokio. Dla nich były okazją bliższego poznania Polski. Tak wdzięcznych i wnikliwych słuchaczy, jak członkowie zespołu, nie łatwo jest spotkać. A największą radość sprawiało mi, jak wzbogaca się ich znajomość polskiej pieśni. Płyty „Mazowsza” i „Śląska” były w ciągłym użytku. Tłumaczyłem teksty, poetyckim opracowaniem wersji japońskiej zajmowała się Mayama, autorka kilkunastu dramatów i wielu tekstów pieśni. Po miesiącach żmudnej pracy zespołu powstał bogaty repertuar polski. Oprócz pieśni japońskich, indonezyjskich (grupa pieśni i tańca przebywała na trzymiesięcznym tournée w Indonezji), rosyjskich, chińskich, francuskich, amerykańskich i innych, rozbrzmiewały także  polskie melodie.

Obecnie pracę zespołu śledzę z daleka. Od czasu do czasu przychodzą z Japonii listy. Wiem, że mieli ostatnie lata pracowite. Zazwyczaj w upalnym sierpniu wszyscy co najmniej tydzień spędzali nad morzem. Ale tym razem nie. Nauka tańca japońskiego, gry na instrumentach, próby nowych sztuk wypełniły okres wolny od występów. W czasie tournée Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Warszawskiej otrzymałem od solisty zespołu , świetnego barytona Sakamoto Setsuo wielostronicowy list, w którym z najwyższym uznaniem pisał o występach polskich muzyków w Japonii. „Zazdroszczę wam takiej orkiestry, takiej muzyki. Żadna z wielkich, światowej sławy orkiestr nie przyniosła mi równie głębokiego przeżycia jak Filharmonia Warszawska” – pisał Sakamoto.

 Kunla popolo (z ludem), hasło wypisane na znaczkach noszonych przez rzeczywistych członków teatru, posiada głęboką treść. Mogłem się o tym przekonać oglądając ich występy we wsiach, miasteczkach i miastach Japonii. Wielkim samochodem ciężarowym (specjalnie przystosowanym do potrzeb zespołu) przewożą wszystko, co jest niezbędne do zaprezentowania takiego samego spektaklu jak w dobrym teatrze wielkomiejskim. Po przyjeździe na miejsce nierzadko muszą zaczynać od zbudowania sceny, jeżeli występować mają w sali nieprzystosowanej do potrzeb teatru. W pracy tej biorą udział wszyscy członkowie zespołu – nawet grający główne role. Przed południem krzątają się umorusani i zziajani, sprawnie ustawiając dekoracje, zawieszając kurtynę, światła. Po krótkim odpoczynku – czasem i bez tego – przekształcają się w bohaterów sztuki.

Wczesną wiosna odwiedziłem jeden z zespołów podczas występów na południowej wyspie Kiusiu. Najbardziej utkwił mi w pamięci pobyt w miasteczku Jonan (Dzionan). Przed południem występ dla młodzieży szkolnej – wieczorem dla pozostałych mieszkańców. Niemal całe miasteczko ściągnęło do sali Domu Kultury – od dzieci po babcie, które swoje zadowolenie wyraziły długotrwałymi oklaskami. Są miasta (jak Jonan), które zapraszają ten teatr regularnie, od pierwszego zetknięcia się przed dziesięciu czy piętnastu laty. I w takim wypadku o publiczność nie trzeba się martwić. Kiedy indziej zaś grupa organizacyjna zespołu musi włożyć wiele pracy, aby grunt przygotować i  zapewnić frekwencję.

Nie mam zamiaru w tym notatniku omówić całej problematyki związanej z tym ciekawym zjawiskiem, jakim niewątpliwie jest Teatr Shinseisakuza. Chciałbym tylko przedstawić te jedną grupę naszych japońskich przyjaciół. A jest ich w tym pasjonującym kraju znacznie więcej – ale o tym już przy innej okazji. Zaś zespół Shiseisakuza, dla którego cała Japonia – od Hokkaido , poprzez największą wyspę Honsiu po Sikoku i Kiusiu – tworzy jedną wielką salę  teatralną, jest zespołem ludzi niezwykle serdecznych i gościnnych. Umieją też doskonale się bawić po skończonej pracy. Jeśli, będąc w Japonii, jakiś Polak odwiedzi ten zespół, spotkanie to przerodzi się w niezapomniane przeżycie.

  Są spotkania, które szybko odchodzą w zapomnienie, ale są i takie, które otwierają przed nami nieznane światy, wzbogacając serca i umysły. Pozostają głęboko w pamięci, dają radość, umacniają wiarę w człowieka i możliwość przyjaźni – niezależnie od dzielących granic politycznych, od odległości. Takim było dla mnie spotkanie z zespołem teatralnym Shinseisakuza.

 

 „Kierunki” Nr 15(564) 9.IV.1967

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko