Janusz Termer
Remanenty pamięci
Z wrześniowych dni…
I .
Ostatni tydzień września 1939 roku. Ogłaszam alert dla miasta Warszawy… – słychać często powtarzany złowróżbny komunikat radiowy oraz wycie syren alarmowych… Warszawa broni się jeszcze ostatkiem wątłych sił…. Przerażeni mieszkańcy, głównie ludzie starsi, kobiety i dzieci, chronią się w koszmarnie zatłoczonych, cuchnących tęchlizną, ludzkim potem, odchodami i strachem schronach oraz domowych piwnicach.Podczas jednego z takich samolotowych nalotów i bombardowań stolicy pewna kobieta, będąca w końcowym stadium ciąży, buntuje się i nie wychodzi z mieszkania; nie szuka schronienia; zostaje sama w całej wielkiej kamienicy na ulicy Chłodnej 60, niedaleko tzw. Kercelaka, wielkiego i nadal ruchliwego targowiska. Nie ma sił by zejść do zapchanej piwnicy… Mąż przebywa gdzieś na wschodnich rubieżach RP wraz z ewakuującymi się szychami z zarządu Polskiego Radia. Mowy nie ma o jakichkolwiek wiadomościach czy kontakcie. Nagle czuje, że zaczyna się prawdziwy poród – pierwszy w jej życiu… Krzyk noworodka zmusza ją do przytomności; odcina jakoś i zawiązuje dziecku pępowinę… Wkrótce, po szczęśliwym ustaniu nalotów, wraca jedna z sąsiadek i widząc co się dzieje, czyli mało przytomną kobietę i noworodka skąpanego we krwi, natychmiast gotuje wodę na kąpiel, poprawia wiązanie pępowiny, myje kobietę i dziecko; mówi: – Z panią w porządku, chłopiec, może wyżyje…
II.
Pośród letnich książkowych „odkryć” działkowych (patrz na ten temat pisarze.pl z 27 VII 2015), znalazł się book dość potężnych rozmiarów, blisko 400-stronicowa Antologia opowiadań o wojnie 1939 roku, zatytułowana po prostu, rzeczowo i trafnie: Z wrześniowych dni, wydana przez Wydawnictwo Poznańskie w roku pańskim 1969, a więc na trzydziestą rocznicę owego dnia pierwszego września roku pamiętnego, i późniejszych wydarzeń, które tak mocno, jak mało co w naszej tysiącletniej historii, ostro i głęboko przeorały polską świadomość narodową, dramatycznie odmieniły losy całego narodu i jego orientację polityczną oraz poszczególne ludzkie losy, na długie powojenne dziesięciolecia…
Zacząłem tę księgę przeglądać z ciekawością wielką. Nie tylko z tzw. względów „ogólnopoznawczych”, co przede wszystkim – co tu kryć – osobistych i całkowicie sentymentalnych. Ileż to w niej musi być podobnych życiowych, równie dramatycznych – i znacząco symbolicznych zarazem sytuacji, co opisana powyżej. Bo i nie muszę chyba dodawać, że tą rodzącą pod niecelnym wówczas – na szczęście – okiem niemieckich lotników kobietą była moja matka, a tym chłopcem oczywiście ja! Chłopiec ów wyżył, ma więc już dziś swoje „słuszne” lata, jak to kiedyś eufemistycznie mówiono. Ciekawiło mnie przecież teraz najbardziej nie to jednak, co tutaj bezpośrednio znajdę, bo z grubsza znałem zawartość tej antologii, bo czytałem ją wcześniej i pamiętałem w zarysach, mimo upływu dalszych ponad czterdziestu pięciu lat od jej ukazania się, jako że miałem ją wówczas w ręku, ba, polecałem jej lekturę innym, prywatnie i publicznie; omawiałem jako recenzent na łamach prasy. Teraz pojawiło się dręczące pytanie, jak obecnie, w tym nowym, odmiennym całkowicie kontekście historycznym, odbiorę ten wyłaniający się stąd obraz Września? Muszę powiedzieć od razu – i z pewnego rodzaju zawstydzeniem – że lektura tej Antologii nie poruszyła wtedy we mnie, trzydziestolatku, owych wewnętrznych najbardziej osobistych i czułych strun wspomnieniowych i emocjonalnych. Jeśli dobrze pamiętam, to niemal bez osobistego zaangażowania. A teraz, już po krótkim przeglądnięciu zawartości, spisu autorów i tytułów poszczególnych opowiadań, od samego początku wiedziałem, że będzie to zupełnie inny odbiór, że nie uda mi się teraz uwolnić i „uciec” od czytania już na sposób odmienny, i już wyłącznie nieomal „całkowicie sentymentalny”.
To swoisty nawet chyba fenomen psychologiczny, paradoks, że odbierałem ją przed prawie półwieczem tak „całkowicie zwyczajnie”, jako kolejną literacką pozycję dotyczącą Września i „wszystkich lat wojny i okupacji” (Kazimierz Wyka). Natomiast dziś, na „słuszne” lata, jest wręcz przeciwnie! Oto, autor wstępu do tej Antologii, Włodzimierz Maciąg, uważał w 1969 roku, że główny motyw tej księgi, motyw września 1939 roku, należy do historii dość już odległej, co pozwala czytelnikowi spojrzeć nań z należytego dystansu i perspektywy, acz – dodawał – wystarczająco bliskiej, aby poruszać nas do wspomnień…, do snucia niedokończonych jeszcze refleksji. Tych więc „wspomnień i refleksji” osobistych wtedy mi jakoś zabrakło, a teraz pojawiają się za to jakby ze zwielokrotnioną, mocą! Proszę więc wybaczyć ten ton zapewne nadmiernie egotyczny, tłumaczący się może tylko tymi „specjalnymi okolicznościami” z życiorysu piszącego te słowa. Tymi, zawsze wprawdzie każdemu z nas towarzyszącymi historycznym wydarzeniom (nawet jeśli wówczas tego nie wiemy), acz nie zawsze „docenianym” w młodości; własnymi indywidualnymi, niepowtarzalnymi doświadczeniami. Tak jak dla mnie stały się teraz te tak różnorodne i mozaikowe obrazki, tu zawarte z czasu owych „wrześniowych dni” – z prześwitującym przez nie krzykiem i płaczem noworodka… Myślę, że stały się bolesnym i dojmującym wspomnieniem całego tego pokolenia rodaków, ludzi tak mocno zaskoczonych inwazją niemiecką, zdezorientowanych, otumanionych oficjalnymi propagandowymi mitami rządzących, jak i samą wręcz nieprawdopodobną – w połowie XX wieku – dla wielu l niepojętą sytuacją wojny, gwałtu, przemocy, zbrodni i nienawiści, czyli wyznacznikami losu, jaki sami „ludzie ludziom zgotowali”…
III.
Bo z naszym zmysłem historycznym, w ogóle z historią, ze stosunkiem do niej, jest chyba trochę tak, że w młodości odbieramy wszystko to, co było przed naszym urodzeniem jako coś tak odległego, że aż mało realnego, jak wojny punickie czy rywalizacja Aten i Sparty; wiemy, wiemy, to wszystko może i było, jak nam powiadają szkolne podręczniki, ale nas to nie dotyczy i mało obchodzi. Na pytanie czym jest historia, Teodor Parnicki, autor Nowej baśni, odpowiadał: wszystko, co działo się przed naszym urodzeniem! Być może z lektur książek tego wybitnego i tak głęboko zanurzonego w przeszłość pisarza wziął się i u mnie ten pogląd i to przekonanie, które legło jednak kompletnie w gruzach po podróży, wyciecze do Egiptu (wspominanej w poprzednim odcinku Remanentów pamięci). Pod piramidami czy w świątyni w Karnaku i innych miejscach z parotysięczną historią uświadamiałem sobie powoli – pewnie i pod wpływem einsteinowskiej „teorii względności” – względność czasu historycznego. To, co widzę tutaj, to wcale, jak się wydaje nam zadufanym w postęp technologiczny ludziom XX i XXI w. To nie było wcale tak dawno! Że taki, panie dziejku, faraon Cheops, Kleopatra, Ramzes II czy Aleksander Wielki to niemal nasi współcześni! (jego rysunek w jednym z zakamarków świątyni w Luksorze, rzadko pokazywany turystom, ukazuje go z fallusem w stanie potężnej erekcji, jako widomym znakiem brania Egiptu w posiadanie!). Bo i przecież sam człowiek, jego konstrukcja psychiczna i fizyczna, nie zmieniły się niemal wcale, choć w świecie otaczającym zmieniało się prawie wszystko! A przecież, gdyby przyjąć, że na każdy wiek przypadają dwa pokolenia, to na każde tysiąclecie przypadałoby dwadzieścia pokoleń, a na cztery tysiąclecia osiemdziesiąt, no, powiedzmy sto! Więc gdyby tak ustawić tych ludzi w kolejce, to mielibyśmy „zaledwie” numerek osiemdziesiąty pierwszy, no, może sto drugi! Zdarzały się dłuższe kolejki w tzw. latach minionych!
W Antypamiętnikach André Malraux (które także właśnie „odnalazłem”), można przeczytać takie zadziwiające i poruszające wyobraźnię zdanie na marginesie opisu pewnej jego archeologicznej przygody – nocnego powrotnego lotu z pustynnego terenu na Półwyspie Arabskim (Marib) – poszukiwań legendarnego królestwa i skarbów królowej Saby: Wszystkie światy pomniejsze mieszają się ze sobą, ruiny Marib z ruinami stadionu w Norymberdze, gdzie między płonącymi w nocy ogniami Hitler wzywał Niemcy; z wielkim płomieniem ołtarzy Magów w górach Persji; z komnatą grobową Cheopsa w piramidzie i śmiercią zaczajoną w górze wśród planet, która ukazała mi splot żył na ziemi żywych i linie ręki mojej zmarłej matki.
Tak, zdarzają się w dziejach świata i narodów wydarzenia takie jak wojny, zmiany granic, podboje jednych państw przez sąsiadów, ciągnące się przez epoki całe nawet wrogie zatargi, które jednak nic albo prawie nic nie zmieniają w naszym widzeniu człowieka i przeszłości… Ale są takie, które jak brzytwa Ockhama, odcinają nas radykalnie od przeszłości; tworząc przepaść trudną na długie pokolenia i lata do zasypania i pokonania…
IV.
Pierwszego września rano, gdy na niebie pojawiły się nad Warszawą pierwsze niemieckie samoloty bojowe, zaczęła się niespodziewanie dla wszystkich nowa epoka w historii polskiego narodu i państwa. Mało kto mógł to przypuszczać, a zwyczajni mieszkańcy najmniej przecież. To chyba jakieś ćwiczenia – powtarzali za innymi krewnymi, bardziej zasiedziałymi w stolicy, i moi rodzice, co wiem z ich późniejszych wspomnień i opowieści. Ze zgrozą i zdumieniem tracili powoli, jak wszyscy wokół, tę naiwną wiarę i zadufanie w „naturalną” siłę postępu i nauki płynące z historii. Przekonanie to tkwiło nie tylko zapewne w świadomości ludzi prostych, lecz w większości społeczeństwa polskiego (i europejskich narodów), które zaledwie dwadzieścia lat temu przeżywało piekło poprzedniej światowej wojny. Powszechnie bowiem – i irracjonalnie – wierzono, że to dziś nie może się powtórzyć; to zbyt świeża, brocząca jeszcze i nadal bolesna rana zadana rzeczywistości, poczuciu elementarnego zdrowego rozsądku; zadana wszystkim, pojedynczym ludziom i narodom całego cywilizowanego świata…
Ojciec został zmobilizowany w pierwszych dniach wojny wraz z samochodem marki Chevrolet – na raty kupionym do spółki z jednym z wujów mamy – i „puszczonym” jako taxi utrzymujące rodzinę. Wiózł oto we wrześniu uciekających ze stolicy kilku notabli (był wśród nich nawet jakiś generał). Dojechali jakoś szczęśliwie do Baranowicz, gdy podczas kolejnego bombardowania wszyscy „pasażerowie” gdzieś się rozproszyli… Został sam, ale z nietkniętym samochodem. Postanowił więc wrócić nim do Warszawy, początkowo „pod prąd” uciekinierów do Rumunii, I tak dotarł do nowo powstałej granicy niemiecko-radzieckiej na Bugu (a nie była to już wkrótce „granica przyjaźni”). Oczywiście samochód został zarekwirowany przez czerwonoarmistów – a więc musiało to być już po 17 września – „na cele wojenne”, na co dostał odpowiednią „bumagę”, czyli zwyczajny, ręcznie nabazgrany świstek papieru wyrwany z oficerskiego notatnika. „Bumagę” tę zresztą długie lata po wojnie przechowywał, wierząc, mimo swego wielkiego ludowego sceptycyzmu i „realizmu historycznego” wyniesionego z doświadczeń obu wojen światowych, że kiedyś to auto odzyska. Bo też i martwił się tym, że ktoś kiedyś upomni się o niezapłacone jeszcze brakujące przedwojenne raty za auto… Tymczasem, i tak zapewne szczęśliwy, że uszedł cało z tej granicy, wrócił per pedes apostolorum (łatwo to dziś powiedzieć) do Warszawy dopiero na początku października. Zastał zabiedzoną i zagłodzoną żonę karmiącą noworodka. Mamie pomagała trochę siostra ojca Zofia, mieszkająca w podwarszawskiej Jabłonnie, gdzie była przed wojną czymś w rodzaju dame de compagne (zapewne pokojówką zważywszy na jej status społeczny) u hrabiny Potockiej, której towarzyszyła w jej podróżach po Europie. Już po upadku i kapitulacji Warszawy – i tuż moich narodzinach – przyjechała z tejże Jabłonny wąskotorówką (kursowała ona jeszcze do lat 60. ubiegłego wieku, jak pamiętam) i podzieliła się swoją okupacyjną biedą, bo nie mieszkała już w pałacu, lecz w skromnym domku wybudowanym w pobliżu stacji kolejki na otrzymanym jako odprawa za pracę gruncie przez jej męża ogrodnika, parającego się w latach okupacji i długo jeszcze po wojnie hodowlą nowalijek inspektowych „pod szkłem” (wiem, bom bywał z rodziną na niedzielnych obiadkach, by odtąd przez długie lata nie móc patrzeć na rzodkiewkę czy sałatę). Po powrocie ojca zostałem ochrzczony w pobliskim kościele Karola Boromeusza i zapisany jako urodzony 11 października 1939, a więc ponad dwa tygodnie później od daty rzeczywistej (którego dnia to było, nie wiem, nie zdążyłem zapytać mamy, bo nie miało to dla mnie, gdy żyła, większego znaczenia). I tak mam teraz we wszystkich dokumentach (dość chyba rzadki przypadek w naszych czasach, że nie wiesz kiedyś się urodził (?!), co mnie i teraz specjalnie nie uwiera, zważywszy na okoliczności czasu i miejsca!
To oczywiście nie koniec rodzinnej epopei wrześniowej i wojennych losów. Nie namieszkałem się na tej Chłodnej 60, bo wkrótce powiększona w tak niefortunnym momencie rodzina przeniosła się do krewnych mamy na wieś w okolicach Winnicy na północnym Mazowszu (patrz pisarze.pl z 27 lipca 2015). I całe szczęście, bo kamienica ta padła potem pod bombami, jako jedna z pierwszych w czasie powstania warszawskiego, a na dodatek ojciec, któremu udało się uciec spod opieki jednego satrapy, trafił wkrótce pod opiekuńcze skrzydła drugiego (jak wiadomo wkrótce pokłócą się na śmierć i życie). Został bowiem zgarnięty w jakiejś brance czy łapance i zabrany na tzw. „roboty” do Niemiec w Poznańskie, a że umiał prowadzić auto nie miał chyba tak całkiem najgorzej. Nadto był człowiekiem obrotnym i „kiwał” Niemców jak mógł, co uważał za swój nie tyle „patriotyczny” (bo nie pamiętam by używał tego słowa) – ile rodzinny obowiązek!. Bo gdy na przykład – jak słuchałem potem z otwartą buzią jego opowieści – gdy zawoził wielką żywnościową pakę swego niemieckiego „dobroczyńcy” na pocztę, by wysłać ją w głąb Niemiec do jego rodziny, to – ryzykując oczywiście życiem – odklejał czasami kartkę z niemieckim adresem i naklejał nową, na adres i nazwisko Frau Termer, przezornie nie wypisując słowiańskiego imienia mojej mamy (Aniela), a mieszkaliśmy już wtedy na pryncypialnej ulicy, Hitlerstrasse zapewne, w pobliskim miasteczku Nasielsk – i wyobraźcie sobie, że paczki te dochodziły; przynosił je do domu niemiecki pracownik poczty! Ordnung muss sein!
Miała ta sytuacja jeden tylko, choć zasadniczy feler (materiał dla psychoanalityka): nie miałem i nie znałem Ojca w dzieciństwie! A kiedy, na kilka miesięcy przed końcem wojny, udało mu się znowu zwiać od swych hitlerowskich dobrodziei i jakimś kolejnym cudem (wtedy się zdarzały) przedrzeć się przez linię frontu, to ja, pięciolatek wówczas, spytałem przezornie: mamo, a kim jest ten pan? Słuchałem między innymi też potem ojcowych opowieści, śmiesznych i tragicznych przeważnie, z tego okresu pracy kierowcy (niezły to punkt obserwacyjny), w wielkiej budowlanej firmie niemieckiej Hochtif, istniejącej i działającej teraz i u nas od dwudziestu paru lat (np. rozbudowa lotniska na Okęciu); ma nawet przedstawicielstwo i biuro w domu, w którym mieszkam. Nazwa tej firmy – tak dla większości rodaków zapewne całkiem już neutralna i niewinna – dla mnie brzmi okropnie i złowieszczo wręcz, jako niezatarty w pamięci znak, niemal synonim moich dziecięcych nieszczęsnych lat (ale – by sparafrazować starą przedwojenną piosenkę – czy i co Hochtif o tym wie...).
V.
Takich jak ta scen w tej Antologii opowiadań o wojnie 1939 roku oczywiście nie znajdziecie, choć są podobne przypadki, także nieprawdopodobnie indywidualne, „prywatne” wątki i opisy ludzkich doświadczeń, gdyż trzeba powiedzieć, że wszystkie one – tak czy owak – dotyczą przecież na koniec zawsze spraw ogólniejszej natury. Autorzy tych opowiadań, pierwszych wojennych świadectw na koniec dążyli poprzez realistyczny i „krwisty” konkret do pokazywania reakcji ludzkich i historycznych typowych sytuacji w owych dniach zaskoczenia, chaotycznych ucieczek, rozproszenia wojennego, zagubienia w tej metaforycznej ”wrześniowej mgle” całych armii, wielkich oddziałów i małych jednostek. Dają rozliczne przykłady heroicznej, najczęściej beznadziejnej walki z przeważającym i uzbrojonym po zęby wrogiem. Czytelnikowi ówczesnemu, jak i dzisiejszemu także tutaj nie zabraknie zatem bogactwa materiałów i szczegółów z wrześniowej epopei; sugestywnych literackich obrazów i przejmujących swym na gorąco chwytanym autentyzmem scen. Skłaniających do rozmaitych, najczęściej jednak bolesnych refleksji. Opisów przerażonych i ogłupiałych ludzi na drogach i bezdrożach ówczesnej wielonarodowej Rzeczpospolitej; scen jakby z dzisiejszych filmowych wojennych horrorów: ataków lotników niemieckich na oddziały wojskowe, jak i tych ostrzeliwujących z broni pokładowej bezbronne tłumy cywilnych uciekinierów czy nawet samotnych ludzi na polach i bezdrożach, jak również bogu ducha winnych oszalałych zwierząt, koni pociągowych czy kawaleryjskich. Nie przypadkowo antologię otwiera słynne opowiadanie Wojciecha Żukrowskiego Lotna (pamiętna z adaptacji Andrzeja Wajdy) z debiutanckiego tomu, uznawanego słusznie za jeden z najlepszych powojennych debiutów literackich pt. Z kraju milczenia (1946), a zamyka opowiadanie Stanisława Zielińskiego We mgle wrześniowej z tomu Stara szabla (1949). Pomiędzy nimi cała rozległa panorama autorów doskonale do dziś pamiętanych, znanych i – niekiedy nawet – czytywanych, jak Adolf Rudnicki z opowiadaniem Blic, Kornel Filipowicz Ryszard, Jerzy Andrzejewski Wrześniowa oda, Jan Parandowski Szpargały. Wrześniowa noc. Nie brak jednak i tych powoli zapominanych, mimo niegdysiejszego rozgłosu, jak Jerzy Putrament Ten i tamten brzeg mostu, Jan Dobraczyński Busola. Czy, jak i niemal zupełnie, choć często niesłusznie zapomnianych: Stanisław Czernik Między Przemyślem a Haliczem, Jan Koprowski Dom, Władysław Machejek Pierwszy partyzant, Marian Promiński Bomba, Jerzy Pytlakowski Matka, Kalman Segal Pierwszy dzień wojny, Olgierd Terlecki Wrzesień szesnastolatków…
Pamiętać też naturalnie przy tym trzeba, że te małe literackie formy, opowiadań i nowel, nie wyczerpują w pełni w prozie polskiej problematyki wrześniowej, że w znacznie szerszym zakresie pojawiły się w powieściach dotyczących 1939 roku, powstających wkrótce po wojnie, czy nawet jeszcze w jej trakcie, jak na przykład w niedokończonej powieści Marii Dąbrowskiej – Przygody człowieka myślącego, Jarosława Iwaszkiewicza – Sława i chwała, Zofii Nałkowskiej – Węzły życia, Jerzego Putramenta – Wrzesień, Wojciecha Żukrowskiego – Dni klęski, Jana Józefa Szczepańskiego – Polska jesień, Jana Dobraczyńskiego – Najeźdźcy, Stefana Kisielewskiego – Sprzysiężenie, Wilhelma Macha Rdza i wielu jeszcze innych pisarzy różnych pokoleń, światopoglądów czy odmiennych tradycji artystyczno-literackich… A pojawiają się też owe wrześniowe sprawy, spory zasadnicze, dylematy i przeżycia ludzkie – w licznych nadal opowiadaniach i powieściach pisanych we wszystkich kolejnych „epokach” powojennej literatury polskiej (także i poezji – Julian Przyboś, Tadeusz Różewicz czy Mieczysław Jastrun – a także przecież i filmu z tzw. „polską szkołą filmową” na czele), utworów tworzonych także potem przez młode i najmłodsze dziś pokolenie autorów, którzy słabo albo wcale już nie znali tamtej rzeczywistości z autopsji, a jedynie z przekazów rodzinnych czy dokumentalnych, dochodząc jednak niekiedy do interesujących i zaskakujących, na tle tradycji dotychczasowej, rezultatów literackich (np. Szczepan Twardoch). ale to już temat na zupełnie inną opowieść (albo na szkolne wypracowanie…).
VI.
Pięć lat później, niemal w tym samym, co wspomniane na początku, miejscu okupowanej jeszcze Warszawy. W pierwszych zdaniach Pamiętnika z powstania warszawskiego Miron Białoszewski przeczytać można: 1 sierpnia we wtorek 1944 roku było niesłonecznie, mokro, nie było za bardzo ciepło. W południe chyba wyszedłem na Chłodną (moja ulica wtedy, numer 40) i pamiętam, że było dużo tramwajów, samochodów, ludzi…
Siedemdziesiąt lat później idę Chłodną od Żelaznej w stronę numeru 60 i targowiska Kercelak. Widziałem parę lat temu w księgarni książkę pt. Ulica Chłodna, może kiedyś do niej zajrzę, teraz nie bardzo mam na to ochotę. Obecnie ten odcinek ulicy nie należy do ulubionych zakątków władz miejskich: spod nierównego asfaltu widać fragmenty starej przedwojennej kostki brukowej, gdzieniegdzie też i podrdzewiałe szyny tramwajowe. Proszę pana – mówiła mi kiedyś pewna starsza pani mieszkająca tutaj przed 1939 rokiem, gdy dowiedziała się, że urodziłem się na Chłodnej – to była, piękna ulica, duże domy, bogate wystawy sklepowe, chodziły tramwaje…. Teraz wokół nowe, od Sasa do lasa, jak niemal w całej dziś Warszawie, chaotycznie rozmieszczone mieszkalne bloki w miejscu zniszczonych w latach wojny i w powstaniu dawnych czynszowych kamienic. Przechodniów też niemało, wszędzie pełno parkujących, przeważnie nowych i eleganckich marek samochodów, sporo wciśniętych w przestrzeń niewielkich warsztatów rzemieślniczych i budek, jakby z lat tuż powojennych jeszcze zachowanych (typowych dla tzw. warszawskiego „Dzikiego Zachodu”); jakieś malutkie pizzerie i kebaby z ulicznymi ogródkami, a nad tym wszystkim, tuż przed Wronią, góruje wielki biurowiec, okrągła wieża Babel – prawdziwy „wielobranżowy” urzędniczy drapacz chmur… Jestem już u wylotu Chłodnej do Towarowej, teraz szerokiej, wygodnej nowoczesnej miejskiej arterii przelotowej, tam gdzie był ów słynny Kercelak; dziś wydaje się, że ani słychu ani widu po nim, a tu, przepraszam, pozostał jednak jakiś ślad, bo u zbiegu ulic Towarowej, Okopowej i „Solidarności” pojawia się nagle napis „Rondo Kercelak”… Z prawej strony Chłodnej dostrzegam jeszcze niebieską tabliczkę – „Chłodna 60/62”, widać połączono dwie odrębne parcele. Tylko, że budynek jakiś taki nijaki, niezbyt wielki ani ładny, zwyczajny taki, ni to biurowiec, ni to zakład produkcyjny, na oko, z lat 60., i z napisem Spółdzielnia Pracy… Dobrze, że nie zaglądałem tutaj wcześniej… Cóż, tak zmienia i „toczy się” ten nasz mały światek… Tak też, jak powiada Poeta, …życia koniec szepce do początku…
J.T.