Krystyna Rodowska
Moi Mistrzowie
Liczba mnoga jest uzasadniona: „ mistrzów” było kilku, kilkoro, więcej. . I choć każda z tych postaci zasługuje na tytuł mistrza, wolę myśleć o nich jako o ważnych dla mnie twórcach wielkiego formatu, którzy stanęli na mojej drodze, życiowej i artystycznej. Liczą się ci, których poznałam osobiście, mogłam słuchać ich rad, spełniać lub nie ich nadzieje, wadzić się z nimi, a także ci , w których się tylko wczytywałam, a te lektury niepostrzeżenie mnie odmieniały. To były Spotkania, czasem iluminacje, czasem dłuższe procesy przyswajania tego wszystkiego, co we mnie wnosili. Niektóre z tych spotkań wzbogacają mnie do dzisiaj, inne jakby się wygasiły, straciły na pierwotnej ważności , na korzyść innych.. Słowo „ mistrz” powołuje do życia uzupełniające je pojęcie „ ucznia”, ja zaś jestem uczennicą nieskorą do oddania duszy i niewierną, odchodzącą – w pewnym momencie – w inne, wzywające mnie rejony, kotem, który chadza własnymi drogami, potrafi jednak wracać, gdy dochodzi do wniosku, że z oddalenia widać lepiej wartości, których się na tamtym, początkowym etapie relacji nie dostrzegało, lub zwyczajnie, do nich się tymczasem dorastalo. Spotkanie wtedy nabiera innego wymiaru, staje się odnalezieniem, zawsze jednak znajduje się w drodze, w której liczy się ruch , przewartościowania – niezbędna i konieczna ewolucja własnego warsztatu , zmiany zachodzące w myśleniu o sensie coraz bardziej dziwacznego w oczach „ normalnych „ ludzi zajęcia, jakim jest pisywanie wierszy, a także – uprawianie innych form literatury.
Na samym początku jednak są spotkania , które odciskają się w wyobraźni i podświadomości dziecka. Takim jedynowładcą świata alternatywnego do codzienności , świata, który mnie podbijał, urzekał, niekiedy także przerażał, był Śłowacki .Jedenasto, dwunastolatka zaczytywała się w jego wczesnych powieściach poetyckich, które jakimś cudem znalazły się w domowej bibliotece rodziców -–repatriantów ze wschodniej Galicji, w „ Godzinie myśli”, w poemacie „ W Szwajcarii”. Przypadek także zrządził, że pierwszym dramatem, jaki w tym czasie zobaczyłam na scenie rzeszowskiego teatru, była „ Balladyna” ( w tytułowej roli matka Wojciecha Kilara) Nic jednak nie mogło przebić porażającej moją wyobraźnię i pamięć siły oddziaływania poematu „ Ojciec zadżumionych”. Leżałam w łóźku chora , zaczytując się w egzemplarzu opatrzonym sugestywnymi ilustracjami Andriollego; czytałam i wpatrywałam się w upiorne obrazy kolejnych śmierci na pustyni, wydana halucynacjom ( „ i we śnie w lekkie owinięte chmury, ujrzałem moje dwie umarłe córy”) i tak cały tekst „ Ojca zadżumionych” wszedł we mnie na zawsze, bo nie ucząc się go nigdy na pamięć, do tej pory potrafię, z niewielkimi tylko lukami, zacytować go w całości. Nic dziwnego więc, że pierwszy w życiu wierszyk ( który, z kolei, wyleciał mi doszczętnie z pamięci) skleciłam na cześć uwielbianego Poety.
Znacznie później, po maturze, zdanej w 16-tym roku życia, już w czasie kontynuowania studiów pianistycznych i rozpoczęcia nauki śpiewu u Ady Sari w Warszawie, natknęłam się , dzięki rozczytanej koleżance-śpiewaczce, na poezję Gałczyńskiego. Oczarowały mnie, współistniejące w tym poecie rejestry czystej liryki i absurdalnego humoru, groteski, choć w tym czasie nie potrafiłam odczytywać całej politycznej aluzyjności „ Zielonej Gęsi”i innych satyrycznych wierszy mistrza Ildefonsa. Słynne „ Skumbrie w tomacie”, to był greps ówczesnych wtajemniczonych. Kołysały mnie rytmy „ Zaczarowanej dorożki”, wchodząca w ucho, łatwa muzyczność „ Wielkanocy Jana Sebastiana Bacha”, pogodne obrazy i urodziwe antropomorfizacje „ Kroniki Olsztyńskiej”, te wszystkie „ lata złote nogi” i „ księżyce co mruczą i świecą”. Recytowałam też chętnie na konkursach recytatorskich „ Bajki” Gałczyńskiego. Młodociana amatorka, której nie śniło się jeszcze wtedy o zostaniu poetką..
Przełom nastąpił dość późno: dopiero po ukończeniu studiów romanistycznych.na Uniwersytecie Warszawskim, w trakcie których zajmowałam się zresztą i pasjonowałam chyba bardziej prozą niż poezją francuską . Ważną lekcją dla mojej kształtującej się refleksji filozoficznej i artystycznej okazało się pisanie pracy magisterskiej na temat powieści Francois Mauriaca Ther`ese Desqueyroux, w zasadzie jedynej ważnej dla mnie książki tego autora. Nie cierpiałam bowiem wszystkich zakłamanych , drapieżnych „ kłębowisk żmij”, które przedstawiał i analizował w swych narracjach ze znawstwem ten potomek wielkiej burżuazji francuskiej, skądinąd przypominające mi do żywego rodzimą, równie drapieżną i toksyczną dulszczyznę. Postać Teresy – rozsławioną później przez film pod tym samym tytułem i kreację wielkiej Emmanuelle Riva – była to niezwykła: ofiara i kacica w jednej osobie, trucicielka własnego męża, w zasadzie poczciwca. Dlaczego to zrobiła? Cała powieść jest próbą odpowiedzi na to fundamentalne pytanie. Mauriac szczegółowo opisuje wszystkie j a k do tego dochodziło, mnoży i unieważnia kolejne sugestie, ale odpowiedzi na pytanie „ dlaczego” czytelnik się nie doczeka. Na tym – w moim ujęciu – polegała wielkość tej powieści, unaoczniającej wyczerpanie się tradycyjnej formuły powieści analizy psychologicznej. Ostatnie słowo ma tajemnica osobowości bohaterki, wymykająca się wszelkim racjonalnym podchodom, dyskredytacja dotychczas znanych narzędzi interpretacyjnych. wobec prawdy, która do końca pozostaje niezbadana. Do Mauriaca nigdy więcej nie wróciłam, ale praca nad Ther`ese Desqueyroux sprawiła, że dowiedziałam się w trakcie pisania sporo o moich predylekcjach poznawczych i estetycznych, ważnych dla późniejszej praktyki literackiej.
Z perspektywy wielu lat , przeżywanych ruchliwie i burzliwie , wypełnionych pracą dziennikarską, pisaniem wierszy własnych i przekładaniem cudzych, tłumaczeniem ambitnej prozy, głównie francuskiej, także uprawianiem krytyki ( choć za „zawodowego” krytyka się nie uważam), podróżowaniem, prawie zawsze związanym z poezją, doszłam do przekonania, że przypadek – zaakceptowany! – krystalizuje się stopniowo w Los. Przypadek sprawił, że zaraz po ukończeniu studiów przyjęłam propozycję pracy w charakterze tłumaczki w malutkiej, 4-osobowej ( wraz ze mną) ambasadzie Meksyku, mieszczącej się wówczas przy Placu Konstytucji w Warszawie. I choć pracowałam tam zaledwie dwa lata ( przeczuwając, że na urzędniczkę słabo się nadaję ), pozwoliło mi to codziennie doskonalić powierzchowną znajomość języka hiszpańskiego, wyniesioną z lektoratu drugiego – po francuskim – języka na wydziale filologii UW, co utorowało mi drogę do późniejszych, długich pobytów stypendialnych w Meksyku. i tłumaczenia literatury języka hiszpańskiego, głównie poezji. W tamtym czasie terminowania, dokonałam kilku niezwykłych znalezisk w niewielkiej, ale dobrze zaopatrzonej w hiszpańskojęzyczne ksiązki i pisma bibliotece ambasady. Wspomnę tylko o dwóch znaleziskach, z których jedno uświadomiło mi potęgę, ale i frustrujące ograniczenia przekładu literackiego, drugie zaś – ukazało nieznane do tej pory możliwości wyrażania doznań zmysłowych w ścisłej więzi z przeżyciem duchowym, a nawet mistycznym. Pierwsze, dotyczyło publikacji w jednym z meksykańskich miesięczników literackich poematu pt. „ Hymny do Jedynego Boga”.anonimowych- jak wówczas sądzono – mędrców prekortezjańskich. Tekst był poruszającym lamentem wobec kruchości ludzkiego żywota, adresowanym do tajemniczego „ Dawcy życia.” Czytane przeze mnie i jakby nasłuchiwane z wielkiego oddalenia poetyckie inwokacje, zapisano w języku hiszpańskim. Tymczasem były one tłumaczeniem z języka nahuatl, którym, w obfitości jego narzeczy, posługiwali się rdzenni mieszkańcy Doliny Meksykańskiej na wiele lat przed przybyciem i podbojem Meksyku przez Hiszpanów! Tak więc sugestywne w swym poetyckim wyrazie symbole „ kwiatów i pieśni” docierały do mnie przez szybę przekładu! Nie miałam dostępu do oryginału, do pierwotnych znaczeń i niuansów słów , do tamtych brzmień, wywołujących u Tolteków i Azteków z pewnością odmienne, uwarunkowane ich kulturą skojarzenia. Otrzymywałam lekcję pokory, wynikającą z pewnego dyskomfortu: musiałam zawierzyć tłumaczeniu, nad którym nadbudowałam dodatkowe piętro własnego tłumaczenia na język polski – pierwszego chyba mojego przekładu poezji. Czy nie dopuszczałam się świętokradztwa? Czy udało mi się przemycić coś z tamtego, filtrowanego po dwakroć światła obcej symboliki? („kwiaty” i „ pieśni”, to przyjaźń i sztuka , jedyne pocieszenia w ulotnym , ludzkim życiu, dowiedziałam się z komentarzy tłumacza – profesora , wykładowcy języka nahuatl i znawcy tej kultury). Napisałam własny, poetycki komentarz, proponując mój przekład „ Hymnów” młodo-literackiemu pismu lat 60-tych „ Orientacja” . Rzecz stała się sensacją wśród ówczesnych młodych poetów i krytyków. – Drugie znalezisko, to poezja hiszpańskiego poety Emilio Pradosa, który, jak wielu artystów – przeciwników dyktatury Franco- wyemigrował za ocean; do Meksyku właśnie. U nas zupełnie nieznany ( choć w latach 80-tych opublikowałam 2 czy 3 przekłady jego wierszy w jednym z „ moich hiszpańskich” numerów miesięcznika „ Literatura na świecie”, gdzie pracowałam jako redaktorka), należy do sławnego w Hiszpanii „ pokolenia 27” , z którego bogatej twórczości w Polsce przetłumaczono i opublikowano w edycjach książkowych tylko Lorkę i Albertiego. Zacytuję „ mojego „ Pradosa, którym się wówczas – w połowie lat 60-tych – zachwyciłam: :
Zatrzasnąłem drzwi światu;
Zgubiło się ciało we śnie…
Zostałem wewnętrzny, niewidzialny
I nagi jak ślepiec.
Napełniony aż po brzegi oczu,
Rozświetliłem się cały od wewnątrz.
Wyimek z innego wiersza, „ Ciało o świcie”: I patrzę teraz na was/ na niebo, ziemię, słońce, kamień/ jakbym oglądał swoje własne ciało.
Emilio Prados – poeta doświadczenia wewnętrznego , wyrażanego przez bardzo zmysłowe , czasem kosmiczne obrazy. Ekstatyczny, a zarazem niezwykle skupiony, ascetyczny w słowie poeta jedności cielesno-duchowej. Autor mistycznych erotyków., które ośmieliły mnie do podobnych poszukiwań w polszczyźnie. To jemu zawdzięczam poetyckie drążenie aktu seksualnego jako metafory dramatycznego w swej istocie dążenia dwóch duszo-ciał do niemożliwego zjednoczenia.. Poprzez zapis maksymalnie skondensowany ,. wyzuty z sentymentalizmu, próbowałam – na wzór hiszpańskiego poety – chwytać na gorącym uczynku prawdziwą naturę Erosa.
Być może dzięki tym lekturom , „ zapodziana po oczy”, otworzyłam się na poezję Leśmiana : prawdziwe objawienie niezmierzonej potencji języka w służbie metafizyki., Przedzieranie się przez Leśmianowskie światy stawało się ekstatycznym doświadczaniem pełni bytu i drążeniem intuicji niebytu, nicości w słowie ( „ nie widać nic – a widać”) . Odnajduję Leśmianowskie echa w niektórych wierszach z mojego debiutanckiego tomiku „ Gesty na śniegu” ( 1968). I wciąż zdarza mi się penetrować na nowo obszar „ Napoju cienistego” i odnajdywać tam rozbłyski obrazów, iskrzenie pojęć , od którego inaczej pracuje umysł i wyobraźnia.
Zaistniałam jako poetka dzięki Stanisławowi Grochowiakowi. Jesienią 1965 roku, po przeczytaniu paru przesłanych do redakcji tygodnika społeczno-kulturalnego „ Kultura” moich pierwocin poetyckich, wyznaczył mi spotkanie w kawiarni na Wiejskiej. Po raz pierwszy żywy, głośny poeta, redaktor działu poetyckiego, zechciał poświęcić zjeżonej z onieśmielenia debiutantce tyle uwagi. Omawiając ze mną nadesłane wiersze, potrafił zachwycić się głośno jakimś sformułowaniem, które wydało mu się celne, nie wahając się przed wytknięciem mi w innym miejscu „niezamierzonej groteski „. Czułam , że zostałam potraktowana poważnie. Ze będzie mnie poddawał próbom , bo .wciąż czegoś więcej się po mnie spodziewał. Próba czasu trwała niespełna pół roku: moje trzy duże wiersze ukazały się na łamach „ Kultury” z początkiem 1966 roku., książka zaś w maju czy w czerwcu 1968, nakładem Czytelnika. Wcześniej, autor Menueta z pogrzebaczemi , Rozbierania do snu i Agrestów poprowadził moje pierwsze spotkanie autorskie w Hybrydach. Dopiero znacznie później, skazana na samotne radzenie sobie z nie zawsze życzliwymi krytykami i wydawcami ( „a teraz pływaj już sama !), doceniłam jego empatyczne czuwanie nad moimi pierwszymi krokami na arenie poetyckiej. Czy wywarł wpływ na mój sposób pisania? Grochowiak był poetą zbyt oryginalnym i rozpoznawalnym, samoswoim, by można było go naśladować. Podziwiałam kulturowość jego wierszy, charakterystyczną dialektykę brzydoty i piękna, malarskość obrazowania , byłam pod wrażeniem specyficznie upozowanej dykcji i estetycznych prowokacji, dopóki nie zaczął fabrykować przeładowanych retoryką poemacisk w rodzaju np. „ Mozołu”. Nasze drogi zaczęły się rozchodzić.. On z kolei, po latach rozluźnienia, a nawet utraty kontaktu , po przeczytaniu wydanego w r. 1981 wyboru wierszy z 12 lat ( Stan posiadania) skwitował ironicznie ewolucję języka mojej poezji ” Zaczęłaś za bardzo myśleć”. W jakimś sensie był moim mistrzem, od którego musiałam jednak odejść.
Poetą, który bez wątpienia wywarł na mnie największy , wręcz uwodzicielski wpływ, był Julian Przyboś. Osobiście nigdy go nie poznałam, choć teoretycznie było to możliwe: umarł w r. 1970, kiedy ja opublikowałam już mój pierwszy tomik wierszy , a wcześniej jeszcze sporo recenzji w „ Kierunkach „i pierwsze przekłady z poezji francuskiej i latynoamerykańskiej. Był podobno autorytarny i apodyktyczny w obejściu, wolałam więc obcować tylko z jego poezją. Pamiętne zdanie „ Kto tę przepaść pomyślał i odrzucił w górę?” ( „ Notre Dame”) przyprawiło mnie o zawrót głowy i ciarki po plecach : to było niesamowite, genialne, podyktowane przez dajmoniona, choć on sam tak by tego zapewne nie skomentował. Olśniewały mnie jego dynamiczne „katedry”, wznoszone w wierszach, jego dar widzenia i stwarzania na nowo świata w słowie, obejmującym wielość i ruchliwość struktur.rzeczywistości., ukazywane w jednym rzucie metafory. :” Brzoza – każdym listkiem odszeptuje ciemność” „Tramwaj najechał zieleń i czerwieńszy zniknął”( „ Wiosna 1960) – przykłady pierwsze z brzegu. Chciał, aby „ zaczęła się mowa nieznana, której pierwsze słowo jest zawsze ostatnim”( „ Nowa róża”). Realizował to zadanie niestrudzenie., traktując uprawianie poezji jako przedłużenie wysiłku fizycznego podczas pracy na roli swoich chłopskich przodków. Od siebie jako poety wymagał „dobrowolnie koniecznej pracy nad rytmem i energią zdań”. I najczęściej, choć nie zawsze, odbierałam jego słowne kreacje jako niewymuszone, organicznie zrośnięte z pierwotnym wrażeniem zmysłowym. Kiedy w połowie lat 90 przekładałam wielkiego chilijskiego „ kreacjonistę” Vicente Huidobro, który w pierwszych dekadach XX wieku głosił „ Po cóż poeci, opiewacie różę/ sprawcie, by zakwitła w waszym wierszu” –czytałam te słowa poprzez Przybosia, który podpisałby się niewątpliwie pod tym hasłem. Moja własna poezja – począwszy od lat 70 – zaciągnęła wielki dług w stosunku do Przybosia., żywiła się jego stosunkiem do języka i do tej pory nie zrywa zadzierzgniętej więzi., choć inna, ogromna Postać , obecna i wcześniej , lecz na dalszym planie, intryguje mnie teraz i w coraz większym stopniu odpowiada na potrzebę dykcji, idącej w kierunku prostoty i bezpośredniości..
Potem pojawił się Tymoteusz Karpowicz , a wraz z nim wielkie kuszenie poezji lingwistycznej. Przez pewien czas, na początku lat 70 , Karpowicz był mistrzem żywym i dostępnym. Przesyłałam mu wiersze, do redakcji miesięcznika „ Poezja”, a potem do „ Odry”, a on mi odpowiadał, udzielając rad, dokonując wyboru tekstów, wyjaśniając swoje zastrzeżenia, dyskretnie ukierunkowując. Karpowicz, jak mało kto, nadawał się na guru młodych poetów, był niezwykle sugestywny., angażował się w krytyczny patronat. Przynajmniej raz pielgrzymowałam do niego, do Wrocławia. Pamiętam, że rozmawialiśmy wtedy długo o poezji , m. innymi o zakończonej tragicznie grze– jak utrzymywał Karpowicz -ze śmiercią Wojaczka. Napisałam i opublikowałam w kilku pismach literackich garść „ lingwistycznych” wierszy, których nie włączyłam później do żadnego tomiku., doszedłszy do wniosku, że zabrnęłam w ślepą uliczkę hermetyzmu. Nigdy jednak nie zrezygnowałam z aktywnego stosunku do języka, z nadawania nowych, świeżych znaczeń wytartym zwrotom i zwiążkom frazeologicznym. Karpowicz, po „ Trudnym lesie”, opublikował w 1972 r. Odwrócone światło” , którego interpretacja mnie, i nie tylko mnie, przerosła. .Ostatni raz widziałam mistrza Tymoteusza po latach pobytu w Stanach i rozmawiałam z nim w czasie przyjęcia na jego cześć w Warszawie, z udziałem różnych poetów; już po śmierci jego żony, na jakieś dwa lata przed jego odejściem. Na to przyjęcie nie zostałam zaproszona, ale on, dojrzawszy mnie w grupie czekających na bodaj strzęp rozmowy, szerokim gestem zaprosił do wspólnego stołu.
Miałam także Mistrzynię, do której nie przestaję wracać ( albo ona do mnie).. To krakowska Pani: poetka staroświeckiej elegancji stylu i na wskroś współczesnej ironii, autoironii i morderczej przenikliwości w spojrzeniu na człowieka. Wielbię ją za czułe pochylenie nad wszystkim co żyje, za stosunek do roślin i zwierząt, za humor, wpisany w język, który sobie znanymi sposobami wydobywa z danego nam wszystkim języka, za ostrość pytań i diagnoz, za wyobraźnię, która niczego nie wymyśla, lecz wszystko potrafi przewidzieć, za uczciwe stawianie na niepewność. ( „ A ja nie wiem i nie wiem”)Niektóre jej wiersze są jak trzęsienie ziemi: burzą nasze poczucie bezpieczeństwa, ( „ nic darowane, wszystko pożyczone”), wywracają na nice stereotypy myślenia, nawyki., wyczulają na codzienną grozę, wpisaną w zachowania grup i jednostek. ( „ Terrorysta, on patrzy”, „ Fotografia z 11 września”).A z drugiej strony – jakże ona potrafi dostrzegać niezwykłość, cudowność świata! I ukazać ją przy pomocy najskromniejszych – na pierwszy rzut oka – środków., choćby w takim zdaniu „ A mnie tak się złożyło, że jestem przy tobie i doprawdy, nie widzę w tym nic zwyczajnego”. Echo jej rozpoznawalnych paradoksów wślizgnęło się nawet bez udziału mojej świadomości do wiersza, napisanego przeze mnie po hiszpańsku! Stwierdziłam to ze zdumieniem kilka lat później.
Nie doceniono jej poezji we Francji. Znany poeta i krytyk literacki, Alain Bosquet pisał o „ damskich robótkach” Szymborskiej, nie dostrzegając zupełnie filozoficznej wagi i powagi tej poezji. To także „ wina” jej tłumaczy, którzy – z małymi wyjątkami – nie utrafili we właściwy ton, kolokwializując, na przykład, we francuszczyźnie na siłę jej zawsze elegancki język. Analizowałam to szczegółowo w esejach o przekładach Szymborskiej na francuski i hiszpański,( opublikowanych w numerze 12/1997„ Literatury na świecie”), oddając przy tym honory dwóm znakomitym poetom-tłumaczom na hiszpański ( Gerardo Beltran i Abel Murcia; dzięki ich pracy i talentowi poezja Szymborskiej cieszy się w Hiszpanii i całej Ameryce Łacińskiej niebywałą estymą.
Tu dochodzę do myśli, niezbyt zresztą oryginalnej, że najlepszym, najbardziej wnikliwym sposobem odczytania poezji jest próba przekładu ( bo nie ma przekładu doskonałego).. Danym mi było tego doświadczyć , tłumacząc, również na język hiszpański, wiele wierszy , w tym m. in. wymienionych tutaj ( i innych, nie wymienionych):: Przybosia, Iwaszkiewicza, Szymborskiej, Różewicza, Grochowiaka i Białoszewskiego. Przedsięwzięcie było karkołomne i początkowo nie chciałam się zgodzić na ;propozycję przygotowania – dla „ Revista de la Universidad” i wydawnictwa Uniwersytetu Meksykańskiego – niewielkiej antologii poezji polskiej. Przebywając na pierwszym stypendium literackim w Meksyku ( 1974-75) pisałam już wówczas po hiszpańsku eseje i nawet wiersze , lecz tłumaczenie poezji polskiej na język, w którym się nie urodziłam? – wydawało mi się po nieprawdopodobnym zuchwalstwem. A jednak, antologia „ Poesia polaca contempor`anea” w serii „ Lektury”( Material de lectura), ukazała się, w oszałamiającym nakładzie 100.000 egzemplarzy, rozpowszechnianym na całym kontynencie! Dwóch wybitnych poetów meksykańskich, zainteresowanych żywo współczesną poezją polską, znaną im na ogół wyłącznie z tłumaczeń na angielski, stało się, z własnej inicjatywy, moimi konsultantami językowymi i tej nieoczekiwanej pomocy zawdzięczałam decyzję podjęcia się niezwykłej pracy. Wszystkim przekładom towarzyszyły moje noty, pisane od razu po hiszpańsku. Odczytując je teraz, po niemal 40 latach, mogę przypomnieć sobie, co i jak myślałam w tamtym czasie o ważnych dla mnie poetach polskich.i w jakich słowach ( hiszpańskich) przekazywałam moje komentarze czytelnikowi tamtej strefy kulturowej. Na przykład, taki wyimek z noty o Grochowiaku: „ Odpowiedzią na z góry narzucony optymizm, dominujący w poprzednim okresie, była poezja tragiczna, ciemna i estetyzująca, ujawniająca ignorowane czy lekceważone wcześniej strony człowieka: jego biologiczną i erotyczną naturę, więź z rzeczami brzydkimi, a nawet odstręczającymi, trywialnymi, wyrażaną w języku wielce wyrafinowanym, (sofisticado) . W tym sensie Grochowiak, atakowany po wielekroć przez Juliana Przybosia – poetę świetlistej wizji świata – jest kontynuatorem linii Baudelaire’a” Albo, `a propos Herberta, porównując jego postawę moralną i estetyczną wobec doświadczeń wojny i zagłady wartości: z postawą i praktyką poetycką Różewicza:, zauważałam: „ Herbert zaczął uprawiać poezję pod znakiem tych samych doświadczeń, co Tadeusz Różewicz, wyciągając z nich jednak odmienne wnioski. .On uznał za możliwe „ ofiarować zdradzonemu światu różę” , czyniąc to „ ze śmiertelną powagą”. Skądinąd to kuriozalne, że ja, która do tej pory nie miałam śmiałości porywać się na własne komentarze do twórczości tych i innych poetów po polsku i w Polsce, pod naporem „ zamówienia” i okoliczności, zamieniłam się w krytyka i popularyzatora poezji polskiej w Meksyku, jeżdżąc do różnych miejscowości, by prowadzić warsztaty z młodymi pisarzami, zmuszona wręcz do czytania im do białego rana przekładów polskich wierszy i do dyskutowania na ich temat.
Na koniec wracam do ważnych Spotkań, bo było ich jeszcze – i mam nadzieję, że będzie! – trochę. Miron Białoszewski – poznany osobiście przy stoliku w jadalni Domu Pracy Twórczej w Oborach. Przypadek(?) zrządził, że posadzono go właśnie przy mnie. Moja trema prysła natychmiast, gdy tylko zaczęliśmy rozmawiać. A rozmawialiśmy dużo , odwiedzając się w naszych pokojach, wyruszając na spacery, podczas których uprawialiśmy namiętnie „ szkołę obmowy” – jak to nazwał Miron. Mieszkając wówczas w Poznaniu, nie mogłam zaliczać się do jego „ dworu”. Wymieniliśmy kilka listów, a ja stałam się „ Meksykanką” z jego „ Poematu Oborskiego”, do tej pory – o ile wiem – nieopublikowanego. Kiedy spotkaliśmy się ponownie w Oborach, po moim powrocie z drugiego pobytu stypendialnego w Meksyku, pamiętam, że tłumaczyłam mu z hiszpańskiego to, co napisałam o nim w nocie, towarzyszącej przekładowi kilku jego dających się jako tako ujarzmić w tym języku wierszy, on zaś , wiedząc, że składam własną ksiązkę poetycką w wydawnictwie „ Czytelnik”, poprosił, a właściwie zażądał, bym przeczytała mu na głos wszystkie wiersze. Przywiązywał fundamentalną wagę do próby głosu i tego się od niego nauczyłam.
I jeszcze Rilke Jastruna i Octavio Paz, tym razem „ mój”, chociaż także – m. in. – Carlosa Marrodana. Do Rilkego chcę wrócić, ale tym razem będzie użyczał mu swojego głosu Adam Pomorski. A Octavio Paz – wielki i ważny Meksykanin, światowego formatu., którego poezję przedstawiałam w wielu numerach „ Literatury na świecie”, pisałam o nim, rozmawiałam z nim – w mieście Meksyk i w Barcelonie – czy uda się kiedyś wydać reprezentatywną antologię jego poezji w Polsce?
Teraz czas na ponowne – po raz który? – spotkanie z poezją w ruchu Tadeusza Różewicza. Ona jest w nieustannym ruchu, wychodząc poza ramy wiersza, kpiąc ze wszystkiego, także z samej siebie i z cmentarnej łopaty. W Ameryce Łacińskiej nazwano by go anty-poetą. Bez Boga i z Bogiem, także tym z małej litery. Buntowałam się przez całe lata przeciwko Różewiczowi, chcę teraz wiedzieć, czy tak będzie dalej, to znaczy także – ile się we mnie po drodze zmieniło.
I jeszcze – Krystyna Miłobędzka. Jej werbalny minimalizm, podyktowany imperatywem maksymalnej autentyczności. Postać nie do pominięcia w moim panteonie Inspirujących i Ważnych.