Krzysztof Lubczyński rozmawia z PAWŁEM HUELLE

0
123

Krzysztof Lubczyński rozmawia z PAWŁEM HUELLE


huelle1Potrafi Pan zrekonstruować moment, w który masa krytyczna wrażeń, emocji, spostrzeżeń i wiedzy młodego gdańszczanina, urodzonego w tym mieście w 1957 roku przetworzyła się w moment pisarskiej iluminacji, w imperatyw by to wszystko ująć w literacką narrację?


– Nie, tego momentu nie potrafię uchwycić, za to świetnie pamiętam to, co pan określił jako masę krytyczną, owe tysiące wrażeń zmysłowych z Gdańska lat sześćdziesiątych, wzrokowych, zapachowych,  słuchowych, dziś już nie do osiągnięcia, bo cywilizacja się zmieniła. Te wrażenia to m.in. zapach końskiego nawozu, kląskanie kopyt koni ciągnących furmanki, wonne targi owocowo-warzywne.


Pan swoim „Weiserem Dawidkiem” i Stefan Chwin „Hanemanem” niejako otworzyliście wrota tego, co dziś określa się jako mitologię Gdańska, nie tę starą, hanzeatycką XVII-wieczną, uchwyconą choćby przez Antoninę Domańską w powieści dla młodzieży „Panienka z okienka” i kontynuowaną już w PRL w powieściach Franciszka Fenikowskiego, ale XIX i – szczególnie – XX-wieczną, tę niemiecko-kaszubsko-polską. Identyfikuje się Pan z taką kwalifikacją?


– Trudno się nie identyfikować, skoro tak się przyjęło, aczkolwiek wydaje mi się, że określenie „mitologia gdańska” jest trochę na wyrost. Z drugiej strony wiem, że wiele osób przyjeżdża tu, do Gdańska po lekturze moich książek, by iść śladami ich bohaterów., coś zobaczyć, przeżyć. Przystępując do pisania nie miałem jednak zamysłu, by stworzyć jakąkolwiek mitologię. Moje powieści i opowiadania pisałem wyłącznie z motywacji i potrzeby wewnętrznej.


Z niemieckiej perspektywy mitologię gdańską dopełnił także Gunther Grass przede wszystkim swoim „Blaszanym bębenkiem”…


– I przede wszystkim dlatego można mówić o literackości Gdańska. To Grass ją stworzył.


Jerzy Jarzębski pisząc, zresztą aprobatywnie, o Pana prozie, stwierdził, że Pan leczy otaczającą Pana przestrzeń, w tym przypadku gdańską, okaleczałą przez doświadczenia wojenne i powojenne…


– Być może, funkcja terapeutyczna w literaturze jest także możliwa. Nie czuje się jednak lekarzem tutejszych mieszkańców. Jeśli cos chcę ukoić, to własne niepokoje.


Część krytyków zarzuca Panu epigońskie korzystanie z tradycji literackiej, choćby z Thomasa Manna czy Bohumila Hrabala, obfite nawiązywanie do literackich wątków, stosowanie literackich asocjacji. Co do mnie, to nie podzielam tych zarzutów w tym sensie, że dziś, u progu XXI wieku, w obliczu ogromnego zasobu światowej literatury, poruszanie się pisarza, przecież zazwyczaj człowieka kultury, także po tych szlakach, wydaje mi się dość naturalne. A co Pan o tym myśli?


– Są dwa podejścia do literatury. Jedno zakłada, że pisarz porusza się w obrębie tej sfery kultury jaki ona współtworzy i naturalnym jest, że ma prawo z niej korzystać. Zwolennicy drugiego rodzaju podejścia, który dobrze ilustruje przykład uznania dla pisarstwa Janusza Rudnickiego, wykreowanego i kreującego się na chuligana literatury, uważają że literatura tworzy się z samego życia i dopiero wtedy jest poza jakimkolwiek salonem, aczkolwiek i ja do żadnego salonu nie należę. W tej roli jest ona rewelatorką pewnych prawd, jak choćby takiej, że cała polska klasyka jest do dupy i trzeba ją wyrzucić z listy lektur szkolnych. Nic zatem dziwnego,  że wielbicieli takiej prozy jak ta Rudnickiego,  proza moja czy Stefana Chwina irytuje, bo wymaga pewnego przygotowania literackiego, intelektualnego, przynajmniej na poziomie ogólnym. Nie ma mam jednak najmniejszego zamiaru spełniać oczekiwań tych krytyków, bo niby z jakiej racji? Nie chce mi się. Wychowałem się w środowisku, w którym wykształcenie ogólne bardzo się ceniło i chuligaństwo literackie nigdy w nim nie miało wzięcia, choć czytało się prozę Marka Hłasko i utwory hłaskoidalne. Poza wszystkim, choćby w mojej ostatniej powieści „Śpiewaj ogrody”, wcale nie ma nadmiaru erudycji, to rzecz dla przeciętnie wykształconego czytelnika. A przecież gdy się czyta Marqueza czy Austera, to trzeba coś wiedzieć o Ameryce Łacińskiej czy o Nowym Jorku. Odwoływanie się do prostactwa, bo to nie jest prostota, lecz prostactwo, nie odpowiada mi.. Nadto, pisanie jest także czynnością podejmowaną dla przyjemności,  także własnej, lubię pisać tak jak piszę. A już na pewno nie piszę dla wszystkich. Świat wartości humanistycznych jest światem autentycznym, realnym, życiowym, nie jest wydumaniem ani snobizmem. Pewne fakty kulturalne, w tym lektury po prostu kształtują naszą osobowość. Pewien krytyk, który nie należy do mojej partii estetycznej napisał o moim „Mercedesie-Benz”, że on w PRL, patrzył na świat przez okna syrenki,  a nie mercedesa. Był w tym jakiś jakby przytyk klasowy..


Uderzenie w stół twardą robotniczą ręką…


– Tak. A Antoniemu Liberze zarzucił, że bohater jego „Madame”, to inteligencik, który gra na fortepianie i – o zgrozo – mówi po francusku.


Zacytuję Panu coś ze starego eseistycznego zbioru Artura Sandauera „Dla każdego coś przykrego”, w którym przytacza on taki oto cytat z Karola Irzykowskiego o krytyce: „Jej przyrodzonym uczuciem jest głód, jest ona wiecznym dzieckiem, które domaga się cudów, potem każdy cud psuje i tę robotę destrukcyjną podaje jako twór własny”. I jeszcze, że „krytyka prześladuje literaturę rzeczywistą cieniem jej nieurzeczywistnionej możliwości”…


– Irzykowski sam był krytykiem i sam wymierzał także niesprawiedliwe sądy. Poza tym był prozaikiem autorem ambitnie zamierzonej, ale nieudanej „Pałuby”, którą krytycy totalnie odrzucili, co go bardzo irytowało. Powieść Irzykowskiego była bowiem chaotyczną magmą, a ludzie potrzebują na ogół od sztuki uporządkowania chaotycznego świata, w którym żyją i który jest też w nich. Wydaje mi się jednak, że dziś mówienie o krytyce jest raczej bezprzedmiotowe. W prasie wybitni krytycy, których jakaś niewielka garstka w rozmaitych niszach uniwersyteckich czy innych żyje, już od dawna są nieobecni. Zastąpili ich autorzy krótkich, dość prymitywnych not dotyczących niektórych nowości.


Któryś z krytyków napisał o Pana prozie, że sytuuje się ona „między Proustem a Prusem”, z tego pierwszego mając „magdalenkę” wspomnień, a z drugiego realistyczną fakturę…


– Trudno oprzeć się pokusie zgody na przypisanie paranteli z takimi wielkimi patronami, a poza tym mogę zidentyfikować się z tym w tym sensie, że jestem bardzo wrażliwy na działanie „magdalenek” czyli przedmiotów rozmaitego autoramentu, fotografii, bibelotów, przedmiotów codziennego użytku, a i na fakturę realistyczną też się zgadzam.


A skoro wspominamy o fakturze realistycznej. Czy warunkiem jej rzetelności jest zakorzenienie w miejscu o którym się pisze, czy też nie jest to konieczne?


– Jest koncepcja pisarza nomady, który żyje na walizkach, przenosi się z miejsca na miejsce. Ja chyba jestem jednak z gildii tych zakorzenionych. Miałem swego czasu zamysł napisania o jednym z żydowskich proroków, ale skapitulowałem, bo zabrakło mi kontaktu fizycznego z jego światem.


Pana zakorzenienie wyobraźnią w Gdańsku przypomina mi zakorzenienie wyobraźnią w atmosferze i scenerii mojego rodzinnego Lublina. I uświadamia, jakie ciekawe figle płata wyobraźnia. Z mojego balkonu w kamienicy w kamienicy, w której mieszkałem, oddanej do użytku w 1963 roku, ale położonej pośród starej, pożydowskiej zabudowy z początku XX wieku, widać było fragment Zamku Lubelskiego, neogotyckiego, ukończonego w 1847 roku, ale nad fasadą ozdobionego wykutymi w kamieniu pseudorzymskimi rózgami liktorskimi wetkniętymi w nie toporami. Po latach wyobraziłem sobie żartobliwie, że kawał dzieciństwa w polskim, wschodnim, zaniedbanym, błotnistym Lublinie spędziłem w cieniu tradycji starożytnego Rzymu….


– Piękne! Dzieciństwo w Lublinie w cieniu Liwiusza i Tacyta! A propos Lublina, to miałem z nim w ostatnim dziesięcioleciu związki głównie teatralne, jako że w tamtejszym teatrze im. Osterwy wystawiono moje sztuki, „Kąpielisko Ostrów” i „Sarmację”.


Ta ostatnia, to znakomity sceniczny traktat o polskich narodowych wadach. Kontynuuje Pan pisarstwo dramaturgiczne?


– Tak. W styczniu tego roku Teatr Miejski w Gdyni wystawił moją sztukę „Kolibra lot ostatni”. Opowiada ona o ostatniej dobie spędzonej w Polsce przez Witolda Gombrowicza. W oczekiwaniu na odpłynięcie transatlantykiem do Argentyny, spędza ją wędrując po knajpach i spelunkach Gdyni. To nie tylko ostatnie godziny Gombrowicza w Polsce, ale także ostatnie godziny odchodzącej do historii przedwojennej Polski. To obraz tonącego „titanica”, podczas gdy jego elity bawią się do końca na ciepłych plażach –  a lato 1939 roku było ciepłe i słoneczne – i na dancingach Juraty, tego letniego, sanacyjnego kurortu II RP.


Za trzy lata minie trzydzieści lat od Pana debiutu. Czy chciałby Pan i potrafił jakoś ten czas podsumować, zdefiniować i wskazać tropy, którymi chce Pan dalej podążać jajko pisarz?


– Nie potrafię i nie bardzo chcę, choć mogę powiedzieć, że osiągam coraz większą dojrzałość pisarską. Wydałem jedenaście książek, w tym pięć powieści. Chciałbym jeszcze napisać może dwie-trzy powieści. Mimo, że nie cierpię pisania, które jest dla mnie czynnością męczącą, monotonną i nieprzyjemną. Tylko grafomani uwielbiają pisanie. Najciekawsze jest wymyślanie powieści i opowiadań.


Czy ta Pan nowa proza będzie także miała Gdańsk jako miejsce akcji?


– Mogę poniekąd powtórzyć za Tadeuszem Konwickim, który zapytany po raz tysięczny o swój kraj rodzinny powiedział kiedyś: „a dajcie mi do cholery spokój z tym Wilnem, Wilejką i Kolonią Wileńską” i napisał o wschodnim garnizonowym mieście PRL jakim była Warszawa tamtych czasów, z Pałacem Kultury. Mimo to co jakiś czas wracał i „badział się w tych rojstach”. Jednak następna książka nie będzie o Gdańsku, z wyjątkiem małego akapiciku (śmiech). Powoli, przełamując opór materii piszę ową książkę o Bar szeł Towie. Mam też inne zajęcia, bo nie chcę być zakładnikiem literatury, tym bardziej, że z pisania literatury pięknej w Polsce mało kto może się utrzymać.


Dziękuję za rozmowę.


Gdańsk, sierpień 2014



Paweł Huelle – ur. 10 września 1957 r. w Gdańsku, pisarz i dramaturg. Absolwent filologii polskiej Uniwersytetu Gdańskiego. W sierpniu 1980 był jednym z inicjatorów powołania Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Zaangażowany w działalność solidarnościową, był m.in. członkiem redakcji związkowego „Głosu Wolnego”, wydawanego w czasie I Krajowego Zjazdu Delegatów ”Solidarności”. Po wprowadzeniu stanu wojennego współpracował z wydawnictwami podziemnymi. W latach 1994–1999 dyrektor TVP Gdańsk. Swoją twórczość poświęca w większości Gdańskowi jako rodzinnemu miastu. Uznanie i popularność przyniosła mu już debiutancka powieść „Weiser Dawidek (1987) zekranizowana przez Wojciecha Marczewskiego. Poza tym publikował jeszcze cztery powieści: „Mercedes-Benz. Z listów do Hrabala” (2001), „Castorp” (2004), „Ostatnia wieczerza” (2007), „Śpiewaj ogrody” (2014), kilka zbiorów opowiadań, m.in. „Opowiadania na czas przeprowadzki” (1991), „Inne historie” (1999), „Byłem samotny i szczęśliwy” (2002), „Opowieści chłodnego morza” (2008), a także kilka sztuk scenicznych, m.in. „Kąpielisko Ostrów” (2001), „Sarmacja” (2007), „Kolibra lot ostatni” (2013).

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko