DARIUSZ PAWLICKI – DRZEWA, O KTÓRYCH PAMIĘTAM

0
274

DARIUSZ PAWLICKI

 

DRZEWA, O KTÓRYCH PAMIĘTAM

 

                                                                    „Pomyśl o nierozerwalnych zawęźleniach, pomyśl,

                                                                      że sczeźniemy w niedługi czas po ostatnim drzewie”.

                                                                                            Bohdan Czeszko, Nostalgie mazurskie.

 

     

      Pod lasem, na poboczu piaszczystej drogi, rośnie okazała samotna sosna. Nie jest tak wysoka, jak jej leśne siostry dorastające w tej krainie do trzydziestu pięciu metrów. Ma bowiem dwadzieścia kilka metrów wysokości, jest jednak od nich znacznie masywniejsza. I w przeciwieństwie do innych sosen rosnących wśród pól, jest prosta. Z pewnością ma na to wpływ pobliski stary las.

      Ze względu na średnicę pnia, ta sosna jest pomnikiem przyrody. Informuje o tym niewielka, metalowa tabliczka. Obecnie znajduje się ona wyżej niż trzydzieści lat temu, gdy ją przybijano. Za to nikt nie wie, kiedy do pnia przytwierdzono nieduży, metalowy krucyfiks. Pewne jest jednak to, iż był on tam, gdy umieszczano tabliczkę.

      Jeszcze niedawno, każda osoba, bez względu na to czy była piechurem, rowerzystą, czy woźnicą, mijając sosnę, czyniła na piersiach znak krzyża. Obecnie, gdy dominują kierowcy, ów gest jest rzadkością. Zresztą ruch na tej gruntowej drodze jest niewielki. Ożywia się nieco w niedziele, gdy do kościoła w Karolinie podążają mieszkańcy małych śródpuszczańskich wsi położonych nad Czarną Hańczą.

      Krucyfiksów, czy kapliczek nie wieszano, a krzyży przydrożnych nie stawiano, w przypadkowych miejscach. Miały chronić przed Złym, tam, gdzie pojawiał się on najczęściej, a także upamiętniać pewne zdarzenia, zwykle tragiczne. W tym konkretnym przypadku, postać ukrzyżowanego Chrystusa miała chyba dodawać otuchy ludziom wkraczającym do lasu. Tym zaś, którzy wynurzyli się z niego – przypominać komu zawdzięczają ten fakt. Nie bez powodu las bowiem symbolizuje na przykład „siedzibę istot nadprzyrodzonych, tajemnicę; rozbój, zbójectwo; błąd, błądzenie” (o groźnych zwierzętach nie wspominam). Ta symbolika jest między innymi swoistym rezultatem wypowiadanej kiedyś formuły związanej z wypędzaniem diabłów, demonów: Idź na bory, na lasy! Niewątpliwie musiała ona być skuteczna.  Przekonywali się o tym ci, którzy znaleźli się w lesie.

 

      Sto metrów dalej, na wysokości dawnej leśniczówki, po obu stronach drogi, wciąż widać pozostałości po dwóch ogromnych topolach czarnych, rosnących jeszcze na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Tworzyły one, jakby bramę powitalną dla tych, którzy od południa zbliżali się do Pogorzelca. Natomiast dla opuszczających tę wieś, była to brama pożegnalna.

      Przez kilkanaście lat, podczas każdych wakacji, Dziadek przywoził moich rodziców i mnie z przystanku autobusowego w Głębokim Brodzie. Jadąc kilka kilometrów wozem konnym przez las, czułem coraz intensywniejsze podniecenie, bo już wkrótce miałem znaleźć się w czarownym miejscu i spędzić w nim kilka tygodni. Po wyjechaniu spomiędzy sosen i świerków, najpierw widziało się owo samotną sosnę, potem dwie topole. Po miesiącu, gdy dziadek nas odwoził, a we mnie był  z tego powodu żal, wspomniane drzewa mijało się w odwrotnej kolejności.

      Lecz podczas, któryś wakacji, topoli już nie zobaczyłem. Nie wiem dlaczego zostały ścięte. I nie pamiętam żadnych na ten temat wyjaśnień.  Choć jestem przekonany, że sprawę tę próbowałem wyjaśnić.

      Z miejsca, gdzie rosły, widać czubki kilkunastu modrzewi górujących nad otaczającymi je sosnami, świerkami i niższymi modrzewiami. Szczególnie dobrze te olbrzymy są widoczne z drogi prowadzącej wierzchołkiem pobliskiej moreny czołowej. Widać wtedy wyraźnie różnicę wysokości pomiędzy najwyższymi spośród modrzewi, a  innymi drzewami. Jesienią ta różnica jest jeszcze podkreślona przez kontrast pomiędzy żółtością ich igliwia, a zielonością sosnowego i świerkowego.

      Jak przez mgłę pamiętam, kiedy pierwszy raz znalazłem się pośród kilkadziesięciu wysokich modrzewi. Piętnaście spośród nich, osiągających wysokość czterdziestu kilku metrów, jest pomnikami przyrody. Nie wykluczam jednak i takiej możliwości, że tego pierwszego razu, tak naprawdę nie zapamiętałem. A jedynie wyobrażam sobie tylko, jak wówczas podszedłem do jednego z nich. Dotknąłem spękanej kory, a chwilę potem moje spojrzenie powędrowało wzdłuż idealnie prostego, smukłego pnia, aż do jego gęstej korony skrywającej niebo przed moim wzrokiem. Niezwykła wysokość tego modrzewia, i innych rosnących obok, zdumiała mnie. Bił od nich majestat. Choć, gdy byłem tam pierwszy raz, słowo „majestat” z pewnością nie było mi znane.

     Potem wielokrotnie chodziłem w to miejsce, podchodziłem do modrzewi i spoglądałem ku ich wierzchołkom. Teraz już tego nie czynię. Gdy przechodzę w pobliżu miejsca, gdzie rosną, spoglądam tylko, aby upewnić się, że one tam są. A ponieważ nadal są, więc cieszę się, gdyż stanowią jakąś namiastkę trwałości.

                                                                  

 Fot. autor

 

      Poza wsią, na zboczu wspomnianej moreny, rośnie samotny, okazały modrzew. W promieniu kilkuset metrów od niego, nie ma żadnego innego dużego drzewa, co sprawia, że widać go z daleka. Nie jest bardzo wysoki, ale jego masywny pień jest prosty, a korona szeroka. Modrzew ten rośnie przy dawnym polu mego Dziadka.  

      Z tego miejsca roztacza się szeroki widok w kierunku północnym (z pozostałych stron jest on ograniczony przez lasy). Widać zabudowania Pogorzelca, pola i łąki rozciągające się pomiędzy tą wsią a Karolinem, zwieńczoną metalowym hełmem białą wieżę kościoła, porośnięty sosnami dawny cmentarz jedinowierców*, dwa rzędy topoli, pomiędzy którymi biegnie szosa do Sejn. Natomiast na nieodległym horyzoncie widnieje niski las porastający rozległe Bobrowe Bagno.

 

      Mniej więcej dziesięć minut po tym, jak minąłem wzmiankowane dwie topole, moim oczom ukazywało się drzewo, które wciąż pozostaje najważniejszym drzewem mego życia. Mam na myśli pochyły modrzew (kolejne drzewo tego gatunku) rosnący przed domem moich Dziadków. Widzę go we wspomnieniach, jako zawsze pokryty zielonym igliwiem (zieleń ta nie jest nawet przygaszona). Przyjeżdżałem bowiem w każde, na przestrzeni kilkunastu lat, wakacje. A  kilka pobytów zimowych, do tego krótkich, nie zakłóciło tego obrazu.

      Jak zaznaczyłem, jest to wspomnienie, gdyż kiedy pojawiłem się prawie trzydzieści lat temu, modrzewia już nie było. Dziadek ściął go, nie pytając o zdanie, chociażby, Babci. Z tego powodu, przez kilka dni, nie rozmawiała z nim. Nieco później wyjaśnił, że igliwie modrzewia, które opadało na dach zrobiony z wiórów**, gnijąc niszczyło go. Myślę, że dla mego Dziadka ów modrzew był przede wszystkim drzewem dającym cień w słoneczne, letnie dni. W przypadku babci i większości członków naszej rodziny, było już zdecydowanie inaczej. Bo czyż o domostwie Dziadków, nie mówiło się: dom pod modrzewiem? I czyż Babcia nie utrwaliła go na wielu obrazach olejnych?

     

      Innym drzewem, na które zwracałem uwagę, i nadal zwracam, jest grusza ulęgałka. Rośnie ona obok łaźni moich Dziadków. I jak na gruszę jest ogromna. Nie to, co inne grusze ulęgałki, jakie w tej krainie rosną samotnie na licznych miedzach. Towarzyszą im wówczas z reguły pojedyńcze głazy narzutowe i sterty kamieni, wciąż zbieranych z pól.

      Grusza ta rosła już kilka dziesiątków lat, kiedy staroobrzędowiec*** o nazwisku Makary, zbudował niedaleko niej solidny, drewniany dom. Po dziesięciu, mniej więcej, latach zamieszkali w nim moi Dziadkowie z pięciorgiem dzieci.

      Pień gruszy, od wielu dziesięcioleci, jest w środku spróchniały. Owoce z niej zrodzone są bardzo małe, twarde i tak cierpkie, że w ogóle nie nadają się do jedzenia.

     

      Gdy latem wysokie temperatury uniemożliwiały korzystanie z kuchennego pieca w domu, obok gruszy funkcjonowała tak zwana kuchnia letnia. Przygotowywano na niej proste posiłki. A spożywano je kilka metrów dalej, przy dużym stole. Za sprawą rosnących w tym miejscu trzech niewysokich papierówek, zawsze panuje tam cień. Pojawia się za to dużo os, przywabianych przez opadłe jabłka. W tamte wakacje sprzed wielu lat, interesowały się one także tym, co jedliśmy.

         

      Za polem rozciągającym się za dziadkową stodołą, widoczna była kiedyś strzelista topola czarna. Rosła na skraju bagna, a jednocześnie wyznaczała granicę między polem Dziadka a gruntem sąsiadów.

       Utkwiła mi ta topola w pamięci w związku z pewnym wydarzeniem sprzed bardzo wielu lat. Byłem wtedy małym chłopcem a ona – niewysokim drzewem. Na ten wryty w pamięć obraz nakłada się walczący o życie koń, który wpadł do jednej z torfowni. Torfowniami nazywano niewielkie zagłębienia w bagnie pozostałe po wydobyciu torfu. Szybko napełniły się wodą, a wokół nich wyrosły gęste zarośla.

      Koń rżąc przeraźliwie, próbował wydostać się o własnych siłach z pułapki. Pod sobą miał jednak grząskie bagno, w którym zapadał się powoli, ale nieubłaganie.

      Nie upłynęło wiele czasu i pojawił się właściciel konia. Zaraz potem dołączyło do niego kilku innych mieszkańców wsi, w tym mój Dziadek. Aby dać końskim nogom oparcie, zaczęli wrzucać do torfowni deski, które przynosili z pobliskiego gospodarstwa.

       Przykucnąłem za płotem. Do bagna byłem odwrócony plecami, a do uszu przytykałem mocno dłonie. I tylko, co pewien czas, zerkałem przez szpary między sztachetami. Aż w końcu odczułem ulgę, gdy zobaczyłem na nadbagiennej ścieżce konia. Ale nie stał na niej spokojnie, jakby bał się, że i w tym miejscu, grunt zacznie zapadać się pod nim. Rżał przy tym nerwowo. Jego właściciel uspokajał go, poklepując po szyi. Coś też do niego mówił. Ale nie rozróżniałem słów.

      Koń, zwłaszcza czarny, w wielu wierzeniach, związany jest z mrokiem, światem podziemnym, z wnętrzem Ziemi. Niewykluczone więc, że gdyby walka rumaka o życie, której świadkiem byłem przed wielu laty, zakończyła się porażką, byłby on ofiarą złożoną tym właśnie zjawiskom, siłom. Zwłaszczaj, że był ciemnego umaszczenia. 

      Dwadzieścia lat później topola została ścięta przez sąsiadów. W rodzinie mówiono, że uczynili to, gdyż drzewo, póki rosło, było jednoznacznym dowodem na to, że granica w postaci miedzy, biegła kosztem dziadkowego pola. 

 

      Z czterech okien w domu Dziadków,  które wychodzą na wschód, widać rząd starych śliw mirabelek rosnących po drugiej stronie drogi. Ten szpaler jest prostopadły do niej. Kiedy moi kuzyni i ja byliśmy dziećmi, często zrywaliśmy ze śliw słodkie owoce. Ale zawsze z pierwszych drzew od strony drogi. Wiedzieliśmy bowiem, że niedługo po zakończeniu ostatniej wojny, przy śliwach rosnących na końcu rzędu zabito człowieka. Był nim mieszkający w okolicy zegarmistrz, który był socjalistą. Ale dla działającego na tym terenie oddziału leśnych ludzi, socjalizm znaczył to samo, co komunizm. Pewnego dnia partyzanci przywieźli, więc furmanką związanego zegarmistrza. Na miejsce kaźni dowódca wybrał koniec szpaleru młodych śliw. Zegarmistrza zamordowano na oczach spędzonych mieszkańców wsi. Do udziału w tym „widowisku” zmuszono też uczniów pobliskiej szkoły podstawowej.

      Podziurawione kulami ciało, tym samym wozem konnym, wywieziono do lasu.

 

      Dziesięć lat temu, w październiku przemierzałem piękny świerkowo-sosnowy las rozciągający się między rzeczką Gremzdówką a szosą łączącą Pogorzelec z Wysokim Mostem. I gdy zaczynało już zmierzchać, natknąłem się na okaleczoną sosnę. Jej wygląd był rezultatem gwałtownej burzy, która nad tym terenem przeszła niedawno. Pień drzewa był bowiem do połowy rozszczepiony przez piorun. Innym śladem, który pozostawił on po sobie, był  pas zdartej kory, kilkucentymetrowej szerokości, biegnący do samej ziemi.  

      Gdy wróciłem do domu Dziadków, zająłem miejsce na krześle, między Babcią siedzącą w fotelu, a Dziadkiem leżącym w łóżku (leżał tak już prawie dwa lata). I opowiedziałem im o tym, co widziałem w ciągu kilku ostatnich godzin. Wspomniałem też o pokiereszowanym drzewie.

      Dopiero później, przed zaśnięciem, dostrzegłem analogię między tamtą sosną a moim Dziadkiem, człowiekiem lasu unieruchomionym w wyniku nieszczęśliwego wypadku. A kilka lat później przeczytałem:

      „Rozdarta sosna – człowiek torturowany przez los, opierający się ostatkiem sił”****.

 

                                                                     *

 

       Drzewa towarzyszyły mi od początku. To dlatego między innymi poświęcam im tyle uwagi. Świadczy o tym także ten tekst. Nie ma jednak w tym niczego dziwnego. Ludzkość już u zarania swych dziejów zauważyła ogromną rolę drzew (że później to się zmieniło, to już inna sprawa). Wyrazem tego jest chociażby to, że w mitologii skandynawskiej Wszechświat podtrzymywany jest przez ogromny, wiecznie zielony jesion zwany Yggdrasillem (Igdrasil). Swymi konarami i korzeniami (według jednych źródeł korzeni tych jest dziewięć, według innych są trzy) łączy on dziewięć światów. Najwyżej znajdują się dwie krainy zamieszkane przez Bogów: Asgard i Wanaheim. Niżej jest Alfheim (świat elfów), Midgard (królestwo ludzi), Jötunheim (kraina olbrzymów lodowych), Hrimthursheim (siedziba olbrzymów oszronionych), Muspelheim (władztwo olbrzymów ognistych), Svartalheim (królestwo karłów). Na samym dole Wszechświata znajduje się świat umarłych, czyli Niflheim (z niego wyrasta najdłuższy korzeń Yggdrasilla). Ów jesion jest drzewem przeznaczenia, które będzie zielenić się tak długo, jak długo będzie istnieć Wszechświat. Kiedy zaś zadrży, będzie to znakiem, że zbliża się koniec świata (Ragnarök), którego początkiem będzie Zmierzch bogów (Ragnarökkr).

       A czyż starożytni Grecy nie wierzyli, że Bogowie trzeci rodzaj ludzi (dwa pierwsze zostały przez nich unicestwione) stworzyli z drzewa, a konkretnie z jesionu? Choć mieszkańców Arkadii na Peloponezie nazywali Potomkami Dębu. 

       Na pokrewieństwo między ludźmi a drzewami zwracał też uwagę żyjący w XVIII w. słynny szwedzki filozof, teolog, mistyk. Te jego poglądy przywołuje we fragmencie wiersza W głąb drzewa Czesław Miłosz:

 

             Drzewo, mówi nam dobry Swedenborg, jest bliskim krewnym człowieka.

            Gałęzie jego jak ręce splatają się w uścisku.

 

      Żywe, bezpośrednie związki między oboma światami: drzew i ludzi, nie ograniczają się do tego, że z drzew powstali ludzie. Miały bowiem miejsce zdarzenia odwrotne. I tak na przykład Owidiusz w Metamorfozach wspomina o kobietach trackich, morderczyniach Orfeusza, które Bachus zamienił w dęby.

 

                                                                     *

 

      Pod koniec pisania tego tekstu, w Promieniowaniach***** Ernsta Jüngera, natknąłem się na następujący fragment:

      „(…) chciałem raz jeszcze nacieszyć się widokiem starych drzew (…). Są przecież nie tylko najpotężniejszymi symbolami nietkniętej siły Ziemi, lecz również ducha przodków tkwiącego w drewnie kołysek, łóżek i trumien. W nich jak w relikwiarzach przebywa uświęcone życie, które z chwilą ich upadku człowiek traci”.

     Niech ten cytat będzie rodzajem podsumowania.

 

 

________________________________________________________________

 

        *  Jedinowiercy – odłam staroobrzędowców popowców, który przyjął duchownych  

           prawosławnych. W połowie XIX w. podporządkowali się Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej.

           Zachowali jednak staroobrzędowe odrębności religijne; patrz (poniżej) – staroobrzędowcy.       

        ** Wiór – niewielka, prostokątna i cieńka deseczka używana do pokrycia dachu; w

           przeciwieństwie do gontu – tej samej grubości na całej swej powierzchni.

      ***  Staroobrzędowcy (zwani także raskolnikami, a niewłaściwie – starowiercami bądź

           starowierami) – przeciwnicy zmian wprowadzonych w prawosławiu, w 1660 r., przez

           Patriarchę Moskwy Nikona. Wkrótce ruch uległ podziałowi na popowców (uznawali ideę

           kapłaństwa i hierarchii kościelnej) i bezpopowców (odrzucali jakąkolwiek strukturę

           kościelną i kapłaństwo sakramentalne). W następnych latach oba odłamy zaczęły

           podlegać dalszym podziałom. Poddawani okrutnym prześladowaniom na terenie państwa

           moskiewskiego, staroobrzędowcy częściowo wyemigrowali. Osiedlili się m. in. w Wielkim

           Księstwie Litewskim.

    **** Władysław Kopaliński, Słownik symboli, Warszawa: Oficyna Wydawnicza RYTM, 2006.

   ***** Ernst Jünger, Promieniowania, przeł. Sławomir Błaut,Warszawa: Czytelnik, 2004.

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko