Eugeniusz Kabatc
Rany i blizny pamięci
Dziwny jest ten nas polski świat, który tak lubi objawiać swoją udrękę. Każda rocznica jest dobra, by przypomnieć sobie i innym, jak wielkiej krzywdy doznawaliśmy zawsze ze strony sąsiadów,. na niej właśnie ustanawiające swoje moce i tożsamość. Historia, istotnie, nie szczędziła nam razów, wojny niszczyły dorobek czasów pokoju, także te wewnętrzne, domowe rebelie i rabacje, najtrudniejsze w prawdzie i mitach etnicznych różnic i różniczek.
Dyskurs w sprawie pamięci zaiste osiąga poziom algebraicznej abstrakcji, w wykładzie której pochodną funkcji wytworzonych w inności staje się ta nasza wytrwała ksenofobie – narodowa, ale i etnicznie uniwersalna, modnie rzecz ujmując – globalna. Ranimy się nawzajem w nieustannych bojach o jakość pamięci, jakby to ona miała decydować o prawdzie, „która nas wyzwoli”.Nie ma takiej jednej prawdy ani takiej jednej pamięci, które potrafiłyby obraz rzeczywistości oczyścić z uwikłań naszych emocji, interpretacji, doraźnych interesów i potrzeb. Nie o wszystkim można ani należy pamiętać. Ciężki paradoks kładzie się tu między racje tej prostej mądrości. Powaga życia, jego bogactwo, pojemność, moce zmysłowe i duchowe, wymagają nieustannej selekcji w wyborze rzeczy do zapamiętania. Wiedza nabywana świadomie bywa starannie przechowywana, impulsy zewnętrzne, przeżycia i myśli, sygnały uczuć, nawyki, dedukcje podlegają naturalnej kontroli mózgu i serca, które eliminują ich nadmierny, czasem nie do zniesienia ciężar. Najwartościowsze z tego rzeczy staramy się jednak „ocalić od zapomnienia”.
Dotąd nasze rozumowanie jest raczej pospolite, jego konstatacje noszą znamiona oczywistości, ale nie ma tu pełnego porządku, gdyż jest naruszany od razu, ilekroć podejmujemy się wartościowania rzeczy i spraw. Jeżeli człowiek istnieje dzięki pamięci, to nie bez biologicznego i psychologicznego kompromisu, jakim jest zapominanie. I tak wkraczamy na teren idei i woli.
Ta uogólniająca temat introdukcja jest niezbędna w okolicznościach, które go ostatnio dość radykalnie – politycznie, rocznicowo i celebracyjnie – wywołały. 70 lat temu tragedia wołyńska osiągnęła swoje krwawe apogeum. Historyczny, polsko-ukraiński konflikt, ciągnący się – z przerwami na zbrojne interwencje największych dla obu nacji sąsiadów – od kilkuset lat, eksplodował nienawiścią o niewyobrażalnie zabójczej mocy, okrutnie i krwawo niszcząc życie dziesiątków tysięcy niewinnych ludzi. Ta hekatomba wojenna została już opisana na wszelki możliwy sposób, setkami wspomnień, tysiącem artykułów dziennikarskich i opracowań naukowych po obu stronach granicy. Sam napisałem taką książkę o udanej operacji samoobrony polskiej wsi [„Przebraże”] z materiałów dostarczonych mi przez Józefa Sobiesiaka [„Maksa”], dowódcę partyzanckiej brygady „Grunwald”, opublikowaną jeszcze w czasie, o którym dziś się mówi, że „tłumiły prawdę o wołyńskiej rzezi”. Szkopuł w tym, że ta rozległa wiedza o bolesnych wydarzeniach sprzed 70-ciu lat, teraz, w tę okrągłą rocznicę, powróciła nie jako blizna historyczna, lecz znowu jako rana, rozdrapywana pamięcią kolejnych pokoleń i językiem wzmożonych pretensji.
Dwie wysokie fale rocznicowe zderzyły się ze sobą z siłą sprzecznych intencji – zarówno na Ukrainie, jak i w Polsce. Jedna niosła pragnienie pojednania się z sąsiadem, gdy współczesny świat takie okoliczności oferuje, druga niesie na sobie – w nurcie świętej pamięci klęski, goryczy i gniewu – orzeczenie winy wobec sprawców masakry i nakaz pokuty. Rzecz w tym, że materialnych sprawców już prawie nie ma wśród żywych, a na zbiorową odpowiedzialność narodu nie należy liczyć, zwłaszcza gdy każdy z nich własną historię pisze. Zwykle to właśnie na nią liczymy, na jej uczonych w badaniach, chłodnych w wymierzaniu sprawiedliwości dziejom, ale dziś i oni są skażeni stronniczością swojego narodu i duchem jego polityków, grających na instrumentach historii buńczucznie, tromtadracko. Przykład „rzeczy wołyńskiej” jawi się tutaj jako deprymująca konsekwencja takiej współczesnej sytuacji, w której pamięć indywidualna i rodzinna przygnieciona została kopytem jazdy partyjnych i narodowych harcowników.
A jednak pojednanie, jego wartość w historycznym konflikcie między sąsiadami dojrzewa dziś do znaczenia nakazu, staje się wręcz kategorycznym imperatywem moralnym w dążeniu do oczekiwanego – nie tylko kantowskiego – wiecznego pokoju. To naturalne pragnienie ludzi dobrej woli dotyczy wszystkich narodów i całej Europy w naprawie. Konieczność osiągnięcia tego stopnia społecznego człowieczeństwa jest w nas prawem, do którego odwołuje się tyleż rozum, co wiara. I ta, czasem utopijnie brzmiąca idea powoli, acz coraz śmielej, zaczyna zwyciężać także na naszym wschodnim pograniczu. I to na dość rozległej przestrzeni naszych dobrosąsiedzkich stosunków nie tylko między narodami, ale i państwami. Sprawa polsko-ukraińska, która rozgorzała właśnie bolesną wołyńską pamięcią, zwłaszcza teraz, w czasie rocznicowym, skupiła na sobie naszą uwagę nie tylko w sposób wspomnieniowy, ale również, rzekłbym, konstruktywny, profetycznie twórczy. Wizyta prezydenta Komorowskiego w Łucku dla upamiętnienia ofiar etnicznego szaleństwa w okrucieństwie zabijania [„czystki etnicznej”, jak określił to nasz Sejm] wykroczyła daleko poza sens udziału w symbolicznej mszy żałobnej – była przede wszystkim propozycją braterskiego pokoju. Msze żałobne, odprawiane przez cerkwie i kościoły po obu stronach granicy nie było tylko nabożeństwem trenów i żalów, potrafiły unieść w sobie przesłanie o wzajemne przebaczenia. Przesłanie, które nie zmieściło się w murach świątyń, szczęśliwie wydobywając się ku życiu społeczno-politycznemu w akcie zaprawdę obywatelskiej potrzeby i świętej sprawiedliwości.
Nie pora jeszcze oceniać skutki tych ważnych porozumień religijno-narodowych. Jakkolwiek to sprzed roku, katolicko-prawosławne, a w podstawowym wyrazie polsko-rosyjskie, adresowane przecież nie tylko do wiernych, ale i do obu narodów, rozbrzmiało szeroko i głośnym echem, to , jak się zdaje, nie sięgnęło zbyt głęboko w świadomość obywatelską i w niewielkim stopniu osłabiło tradycyjną antyrosyjską fobię Polaków. Tegoroczne, polsko-ukraińskie apele zapewne nie o wiele większą będą miały moc bezpośredniego oddziaływania, ale sam fakt ich podpisania przez ważnych hierarchów różnych kościołów oraz ich medialnego rozgłoszenia, a zwłaszcza szlachetne intencje ekumenicznego chrześcijaństwa, mają swoje znaczenia dla pokoju między ludźmi.
Wszelako różnie ten pokój określa się i warunkuje między słowami ludzi Kościołów. Media, komentujące obszernie bieżące wydarzenia na tym polu pamięci i rozliczeń, zwracają uwagę na dwuznaczne stanowisko katolickiego arcybiskupa lwowskiego, za którym ciągną się całe ogony nieufnych Polaków i Ukraińców, którzy zasklepiające się rany gotowi są rozdrapywać w poszukiwaniu kolejnych prawd o ludzkim okrucieństwie. Przegrywa z nimi owa głęboka pamięć, która nie wyczerpuje się na jednym strasznym wydarzeniu, lecz sięga do jego przyczyn i okoliczności, które tłumaczą zjawisko w łańcuchu dziejowym. Zamiast przerwać go w sobie przynajmniej, pozwalając zabliźnić się ranom, rozbudzamy w sobie ciekawość gapiów, uzurpujemy sobie rolę sędziów, zarządzając fałszywe wizje lokalne, odtwarzając rzekomą prawdę tych bolesnych scen z historii pogranicza. Nikczemne etycznie podglądanie cudzych cierpień ma zastąpić wartość dokumentu, dla którego zasłużonym dziś miejscem jest archiwum.
A w archiwum, jak w bibliotece, obowiązuje cisza. Ów jazgot podnieconych głosów, jaki dolatuje z zewnątrz, nie otwiera właściwych teczek. Można się tylko łudzić, że posępne święto pogrzebów zaspokoi potrzebę naszych sumień na tyle, by na horyzoncie naszej najbliższej rzeczywistości pamięć zawiesiła nam jutrznię pogody.
Eugeniusz Kabatc