Leszek Żuliński – Poezja czasu transformacji

0
393

Leszek Żuliński

 

Poezja czasu transformacji


         Dekada lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych oraz pierwszej dekady XXI wieku przyniosła wiele przewartościowań we współczesnej poezji polskiej.

       Po pierwsze, zerwane zostały dwie ciągłości: pokoleniowa i – tak ją nazwijmy – peerelowska. Naturalną koleją rzeczy było odchodzenie wielu poetów, którzy jeszcze dla mojej generacji stanowili kanon i wyznaczali pułap sukcesu. Byli to m.in. Zbigniew Bieńkowski, Stanisław Czycz, Jerzy Harasymowicz, Zbigniew Herbert, Małgorzata Hillar, Jarosław Iwaszkiewicz, Artur Międzyrzecki, Czesław Miłosz, Marian Piechal, Aleksander Rymkiewicz, Włodzimierz Słobodnik, Stanisław Swen Czachorowski, Tadeusz Śliwiak, Wiktor Woroszylski, Jerzy Zagórski… Niedawne odejścia Jana Góreca-Rosińskiego, Zbigniewa Jerzyny, Krzysztofa Gąsiorowskiego, Wisławy Szymborskiej, Romana Śliwonika, Andrzeja K. Waśkiewicza uświadamiają, że odmarsz ten – co naturalne – nieustannie trwa. Ale wraz z potężną falą Styksu, która zabiera poetów, mnożą się puste miejsca na liście tzw. żywych klasyków.

Czy w puste miejsca automatycznie wchodzili następcy generacyjni? Otóż niekoniecznie. Bowiem na ten proces zmiany warty nałożyło się zjawisko powrotów emigracyjnych. Czesław Miłosz, który przez wiele lat nie istniał ani w naszej świadomości, ani w podręcznikach, ani w bieżących lekturach, nagle powrócił tak jak powraca zdetronizowany ongiś władca. Było to wydarzenie, którego efekt z biegiem lat nie słabł, lecz wzmacniał się. Dziś poezja polska jest „miłoszocentryczna” – ma on wprawdzie niewielu kontynuatorów, lecz jest wyrocznią, autorytetem, stałym punktem odniesienia i literackim bohaterem narodowym. Obok Miłosza można postawić Zbigniewa Herberta, Wisławę Szymborską i uwielbianego księdza Jana Twardowskiego – i na tym można by zakończyć wykład na temat współczesnej poezji polskiej.

   Są to poeci, oczywiście, świetni, ale magia marketingu – w Polsce wynalazek ostatniej dekady XX wieku – sprawiła, że „stary towar” został niemal wyparty z rynku. Publiczność, od której przecież nie możemy domagać się rozległej i wtajemniczonej wiedzy poetyckiej, zaspokojona jest twórczością tej Wielkiej Czwórki raz na zawsze.

   Cezurę w „stanie posiadania” literatury współczesnej stanowiły dwa główne etapy transformacji polityczno-społecznej. Pierwszy – etap rewolucyjny – to początek lat 80., kiedy i ludzie, i kultura stanęli na barykadzie. Drugi etap – etap metamorfozy – to lata 90., kiedy kultura zaczęła przechodzić od „inżynierii dusz” do „ekonomii marketingu”, a więc kiedy okazało się, że jest towarem, którym trzeba handlować, a nie balsamem, którym trzeba namaszczać. Trzeba przyznać, że akurat wymieniona wyżej czwórka (no i jeszcze Różewicz, wciąż i oby jak najdłużej nam żyjący) poetów łączyła jedno i drugie – walor komercyjności z walorem wartości, co okazało się pewnym ewenementem w naszej branży.

Wróćmy do emigracji. W wymiarze ogólnoliterackim, a więc nie dotyczącym li tylko poezji, przeżyliśmy wielki come back autorów i ich dzieł. Mniej lub bardziej znanych, mniej lub bardziej zakazanych – jest jednak oczywistym, że wieloletnia literatura polskich diaspor, a głównie trzech ośrodków – paryskiej „Kultury” oraz londyńskich „Wiadomości Literackich” i „Oficyny Malarzy i Poetów” – powróciła do kraju. Powróciła i poezja. Czesława Bednarczyka, Andrzeja Bobkowskiego, Mariana Czuchnowskiehgo, Wacława Iwaniuka, Aleksandra Janty-Połczyńskiego, Jerzego Pietrkiewicza, Tadeusza Sułkowskiego… Musieliśmy obraz powojennej literatury polskiej składać sobie na nowo, musieliśmy w ten obraz wpisać pomijane wcześniej nazwiska i zjawiska. Czy dzisiaj, z perspektywy lat było to rewolucyjne przewartościowanie tego obrazu? Jeśli brać pod uwagę możliwość dokładnego poznania Czesława Miłosza i Witolda Gombrowicza, w drugiej kolejności Stanisława Vincenza i Aleksandra Wata, Gustawa Herlinga-Grudzinskiego i Konstantego Jeleńskiego – to tak. Jeśli spojrzeć z dystansu na całą emigrację, a zwłaszcza na jej poezję – to ta „peerelowskiego” miotu wcale nie ustępowała jej, a można nawet twierdzić, że poza Miłoszem wielkie nazwiska liryki pozostały tu, na miejscu. Emigracyjne rewindykacje przyniosły jednak pewien poboczny efekt: objawiły nam literaturę żydowską polskiego pochodzenia lub polskiego „skoligacenia”, o której nie mieliśmy dostatecznej wiedzy.

Problem emigracji skomplikował się jednak o tyle, że procesowi powrotów towarzyszył proces wyjazdów. Nowa emigracja. Brała ona początek, jak pamiętamy, w stanie wojennym, ale w jej wyniku „pozyskaliśmy” nowych poetów emigracyjnych. Na czele tej formacji stanęli Stanisław Barańczak i Adam Zagajewski, lecz nazwisk było wielokrotnie więcej. Czy była to jednak formacja? Oczywiście, nie! W ogóle pojęcie emigracji tak wiele straciło na swym dawnym znaczeniu, przesłankach, etosie, że dziś już w ogóle nie mamy „pisarzy emigracyjnych”, tylko „pisarzy polskich mieszkających za granicą”. Postępujący proces globalizacji i integracji państw ponad granicami ruguje pojęcie „emigracyjności” z naszego słownika.

Wracajmy jednak do kraju. Jedni umierali, inni wracali z emigracji, jeszcze inni wyjeżdżali do Europy i USA… A tu? Tu gwałtownie zmieniała się scenografia i zaplecze życia literackiego. Zawaliła się peerelowska struktura ruchu wydawniczego i tytułów prasowych. Jeden za drugim upadały tygodniki i miesięczniki, które stanowiły krwiobieg literatury. W to miejsce szybko powstawały nowe oficyny i nowe czasopisma, ale tu tkwiła przyczyna określonych zjawisk. Mianowicie środowiskowa opozycja drugiego obiegu, pozacenzuralnego, i oficjalnego oraz opozycja dysydenctwa literackiego i – nie wiem jak to nazwać – oportunizmu lub funkcjonowania w zgodzie z państwem – te opozycje, podstawowe do roku 1989, zmieniły się w opozycję zwycięskiego postsolidaryzmu i przegranego postkomunizmu. To właśnie wyrażało się w nowym układzie pism i wydawnictw. Wpływ na promocję literatury stracił jakikolwiek mecenat państwowy czy partyjny, a zastąpił go lobbing polityczny nowego typu, oparty na lustrowaniu przeszłości. Underground zamienił się w overground i – poniekąd – na odwrót. Niestety, odbyło się to kosztem gwałcenia wartości literackich. Za klasyczny przykład może uchodzić Jerzy Harasymowicz, poeta wybitny i niepowtarzalny, który nigdy nie przeszedł na stronę dysydencką i przez pisma oraz krytykę prawicową lub „postsolidarnościową” zaczął być spektakularnie pomniejszany w swej wartości. A przecież przykład to nie jedyny.

W sumie nastąpił taki podział, że dawni socrealiści, którzy zbuntowali się w latach 1968-1976 przeciw komunie, później zajęli – jako poeci – rolę autorytetów. Ich rówieśnicy – uparci lewicowcy (tzw. postkomuna) i socjaliści – otrzymali podrzędny znak jakości i miejsce w tylnych szeregach literatury. A obok tego wszystkiego rozrosła się przestrzeń pustki, którą zapełniały nowe nazwiska, na ogół z postsolidarnościowego narybku i zaciągu.

Tak przepadła niemal cała poezja lat 60., a zwłaszcza najważniejsze i najliczniejsze ugrupowanie tamtego okresu – Orientacja Poetycka Hybrydy. Stawiali ci poeci na uniwersalizm i estetyczny fenomenalizm liryki, chcieli w symbolu, metaforze, pięknej formule zanotować ulotną urodę świata, metafizyczne paradoksy życia, egzystencjalny sens istnienia. Na przełomie lat 60.i 70. przyszła – jak pamiętamy – Nowa Fala, która poezję Orientacji plasowała w kategoriach intelektualnego oportunizmu i tracenia czasu na „pięknoduszność”. Nowa Fala chciała antylirycznej publicystyki, chciała powrotu na barykady, chciała detonować nie wymiary losu egzystencjalnego, lecz mechanizmy życia społecznego i politycznego. Nie absurd i paradoks istnienia, a świat gazety był ich wrogiem. Oczywiście, był to powrót do tzw. literatury zaangażowanej, tym razem a rebour, dysydencko, powrót mający swe uzasadnienie w coraz bardziej nagannej rzeczywistości społeczno-politycznej i to powrót, którego ideologia jak ulał pasowała do późniejszego zrywu antysocjalistycznego. I tak już zostało. Z Nowej Fali odbili się ku karierze Stanisław Barańczak i Adam Zagajewski, także Krzysztof Karasek, Julian Kornhaser i Ryszard Krynicki. Ich ongiś towarzysze, a potem zbyt bierni kibice przemian, jak np. Stanisław Stabro, zostali otoczeni chłodem, zaś przedstawiciele alternatywnych programów (np. grupa „Tylicz” lansująca „poezję pejzażu” lub grupa „Wspólność” wsławiona programem tzw. Nowej Prywatności) popadali w zapomnienie. Największy jednak problem z Orientacją. Krzysztof Gąsiorowski, Jerzy Górzański, Zbigniew Jerzyna, Bohdan Justynowicz, Wojciech Kawiński, Tadeusz Kijonka, Krystyna Miłobędzka, Wincenty Różański, Janusz Styczeń, Roman Śliwonik, Andrzej K. Waśkiewicz, Marek Wawrzkiewicz, Janusz Żernicki – to poeci w wielu przypadkach lepsi, po prostu lepsi od koryfeuszy Nowej Fali, lecz właśnie im tłumiono mikrofon. Jasne, że mogli drukować i drukowali, jednak modą zaczęły sterować mechanizmy promocyjne uzależnione od „nowej poprawności politycznej”. Ta „poprawność” często wiązała się z interesami wielkich koncernów prasowych i wydawniczych, które dziś, po latach, interes biznesowy stawiają ponad interesem politycznym (i tak źle, i tak niedobrze).

W tym nowym krajobrazie było – na szczęście – w latach 90. miejsce dla młodych. I zostało ono znakomicie wykorzystane. Po pierwsze, pojawiło się wiele pism związanych z młodą literaturą. „Akant”, „bruLion”, „Czas Kultury”,„Fa-art”, „Fraza”, „Fronda”, „Nowa Okolica Poetów”, „Nowy Nurt”, „Przegląd Artystyczno-Literacki”, „Pracownia”, „Topos”, „Tygiel Kultury”… A między tym wszystkim tzw. art-ziny i fan-ziny – pisemka powielaczowe stanowiące model nowego undergroundu, już raczej nawiązujące do wolności typu hippiesowskiego, a nie antypeerelowskiego. Było ich wiele.

Bunt młodych słabo korespondował z rzeczywistością, z realnymi problemami dorosłego społeczeństwa. Polityczne zagrożenia przeszłości znikły, życie kulturalne się spolaryzowało i spluralizowało. Czego więc dotyczy alternatywa? Oczywiście wciąż tego samego: mieszczańskich uzusów i społecznie sankcjonowanych reguł gry. Ale te uzusy i reguły przeżyły rewolucję, więc filozofia samizdatu i dziecinnego pokazywania języka, filozofia totalnej anarchii też chyba powinna była przejść przynajmniej rewolucję? Żeby jednak burzyć całą ortografię społeczną – trzeba ją najpierw mieć. Rzecz w tym, że może istotnie młodzi, debiutujący po transformacji ustrojowej, jej nie mieli, że był to kod starszych pokoleń, a oni czuli się bez miejsca na ziemi? Jakaś postkomuna kłóciła się z jakąś postsolidarnością, wszyscy cały czas żonglowali jakimiś argumentami w jakichś sprawach – a młodzi czuli, że to nie ich świat. Dziś znowu są tylko pokoleniem bez historii, młodszymi braćmi kombatantów ze studenckich strajków i klubów. Ale kultura studencka – ta wielka, ta kreatywna – rozpadła się. Co w to miejsce? Nowe subkultury.

Dla nowych roczników wszystko zaczęło się od odkrycia amerykańskiego rapu. Na scenach występowali niepokorni, co głównie objawiło się w amerykańskim sznycie i tym, że ktoś znowu pokazał władzy z estrady goły tyłek. Nadchodziła wysoka fala techno i hip-hopu, na osiedlowych alejkach kwitła kultura skaterów, blokersów i normalsów, a wielkomiejskimi arteriami przechodził nowy karnawał, tym razem noszący maskę Love-Parade.

No, cóż, za każdym razem, gdy kolejne pokolenie odbiorców sztuki włącza hamulce – kolejne pokolenie artystów rozpina pasy bezpieczeństwa i daje czadu. Tym razem zatriumfował styl kontestacji pełen nonszalanckiego luzu i szpanu oraz bezpruderyjnej swobody. Wyzwolenie, obscena, wulgaryzmy stały się podstawowymi narzędziami tego stylu, jego specyficznym kodem. Ucieczka od „języka serio” oraz od nastroju, patosu, świętości – tradycyjnego modelu emocjonalizmu i estetyzmu – stała się programem.

Dlaczego w ogóle nawiązuję do muzyki młodzieżowej? Nigdy wcześniej tak bardzo młoda literatura nie „kolegowała się” z kulturą masową (w poprzednich rocznikach jej matecznik tkwił w tzw. kulturze studenckiej, zazwyczaj wysokiego lotu). Nawet jeśli dorastała do „wyższej filozofii” to wyrastała z „masowego” języka. Szczególnie język muzyki stał się głównym wyrazicielem subkulturowych wartości nowych roczników. Od tego, co się działo w dyskotekach do tego, co się działo w grupach poetyckich było blisko. Nawet zdarzyły się incydenty, kiedy liderzy zespołów muzycznych usiłowali być także idolami poetyckimi.

Cała ta formacja, zwłaszcza debiutująca w tzw. art-zinach i fan-zinach poszła na kpinę, luz, prześmiewczość i odwrócenie się od tradycji oraz świata swoich ojców z jakimś bezlitosnym, dadaistycznym rechotem.

Z drugiej strony były środowiska ostro prawicowe, które stanowiły jakby pokoleniowe przedłużenie buntu solidarnościowego, wymierzonego we wszystko, co trąciło dawną lewicą i peerelem. Zdawało się po 1989 roku, że ten mechanizm upadnie. Że artyści na łamach artystowskich pism będą się kłócić np. o sens koloru w malarstwie czy egzystencjalizmu w literaturze. A skądże! Artyści kłócili się wciąż na klepisku ubitym przez politykę. Tu jest postkomuna, a tam antykomuna, tu prawica, a tam lewica, tu obrońcy wartości chrześcijańskich, a tam przedstawiciele tzw. kultury śmierci.

W ten turniej dali się wciągnąć młodzi. Starzy w nim tkwili po uszy – to był cały ich świat, ich historia. Cezura 1989 roku jest cezurą zamykającą świat strasznych ojców. Młodzi poeci zajęli swoje stanowiska po lewicy i po prawicy; prawidłowo, gdyby nie fakt, że ich bunt bywał w większości przypadków kopaniem piłki do jednej bramki i to według gotowej ściągawki z salonowych rankingów. Karty zostały rozdane. Żadna niepokorna myśl się nie przedzierała. Bunt był rozpisany na role, głosy, argumenty. Spróbuj podskoczyć!

Była to osobliwa szamotanina. Niemal cała „polityczność” młodej poezji odnosiła się przez całe lata 90. do przeszłości lub była wzorowana na jej schematach i namiętnościach, zaś cała niezależność i wolność tejże poezji była rodzimą odmianą nonszalanckiego „izirajderstwa” i hasła „cool” wyhaftowanego na sztandarach filozofii życiowej. Jestem w nastroju nieprzysiadalnym – napisał poeta Marcin Świetlicki i to niepozorne zdanie było traktowane jako dewiza pokolenia. Ono nie chciało się przysiąść do nikogo i do niczego.

Młodzi przez sporo lat po tzw. transformacji politycznej nie znaleźli w sobie siły, by wyartykułować tzw. trzeci głos. Głos ponad starymi dychotomiami, antynomiami i układami. Głos wynikający z samodzielnej oceny polskich powikłań, samodzielnej wizji polskich szans. W każdym razie najlepsza poezja młodego pokolenia dotyczyła egzystencji jednostkowej, a nie zbiorowej; dotyczyła człowieka, a nie narodu. Trzeba by się zastanowić, czy w ogóle nie jest to model lepszy od „staroświeckiego”, czy w świecie wolnym i demokratycznym tzw. „prawda egzystencjalna” nie stoi na najwyższym piętrze sztuki. I dzisiaj już chyba wszyscy się ku takiemu przekonaniu skłaniamy.

        Powoli rodziła się taka perspektywa, że może rzeczywiście generacja „zbuntowanych” debiutantów z lat 90. i ich następcy powinni otworzyć nowy rozdział kultury: ignorować to, co hasłowo nazywam „polską rzeczywistością”. Ignorować literaturę „obowiązku obywatelskiego”. Złożyć wreszcie broń wszelkiej walki i zająć się „rzeczywistością uniwersalną”. Sensem istnienia – bez polityki, etyką – bez historii, życiem – ale własnym. Może nowa literatura powinna stać się literaturą zwierzeń, a nie rozliczeń, miłości – a nie walki, słuchania – a nie krzyczenia, poznawania – a nie pouczania…? Może. Tylko wtedy wszelki bunt i butę należy odłożyć do lamusa jako rekwizyty z innego świata. Trzeba było kontrkulturowość i anarchizowanie uznać za „ćwiczenia wieku młodzieńczego”, trzeba było odnaleźć w życiu, w losie, skalę uniwersalnego dramatu. Program „nowego hamletyzmu” był zapewne bardziej owocny niż demonstracja wyleniałego buntu.

Ale bunt nie przemija, bunt się ustatecznia – jak pisał Stanisław Grochowiak. Klasyczni luzacy poetyccy zaczęli z czasem być coraz bardziej poważnymi i liczącymi się poetami. I między owym nachalnym upolitycznieniem a naiwnym wygłupem młodej poezji wyrastał las nazwisk nie dający się ująć w żadną deprymującą formułkę. Bo dziś nie ma już grup programowych, nie ma poezji manifestów, nie ma szkół ani nurtów koncepcyjnych czy formalnych. Postmodernizm zrobił swoje. Młodzi mogą tworzyć wspólnotę wokół pisma, które ich promuje, mogą nawet w tej wspólnocie poczuwać się do powinowactwa światopoglądowego, ale chcą pisać na własny rachunek. Otrzymali też Internet – bezgraniczną przestrzeń publikacyjną. Tradycja została dorżnięta jak stara, wysłużona kobyła.

Jedno jest pewne. W latach 90. wraz z kulturą i formacją PRL-u minął pewien porządek literacki. Niezbędny był remanent i orzeźwiająca kąpiel. Trochę wylano dzieci z tą kąpielą, trochę manka dopisali nadgorliwi rewizorzy, a resztę dokonała biologia, która wypuściła na ring miot młodych chartów. Za odchodzącymi klasykami patrzymy – niezależnie od ich orientacji światopoglądowej i politycznej – stęsknionym wzrokiem, ich młodszych braci postrzegamy jako stracone pokolenie, a tych najmłodszych nie rozumiemy. Jak zwykle. Ale i im trudno się określić w tym koszmarnym rozchwianiu aksjologicznym, pośród erozji etosów, rozpadu modeli i wzorców, po przełomie tysiącleci. Może to jest jakaś odmiana dekadentyzmu sprzed stu lat?

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko