Krzysztof Lubczyński rozmawiał z ARKADIUSZEM JAKUBIKIEM, aktorem, reżyserem i scenarzystą
Widzę w Pana filmografii datę debiutu – rok 1977. Zaczynał Pan jako ośmioletni chłopczyk?
– Jakoś tak. Pamiętam, miałem osiem lat, gdy wygrałem casting do filmu „Okrągły tydzień”. Mieszkałem w małym miasteczku Strzelce Opolskie i na te próbne zdjęcia siłą wyciągnęli mnie rodzice. Ja tam się nie paliłem do tego. Wygrałem ten casting, a największą nagrodą było dla mnie to, że nie musiałem przez rok chodzić do szkoły. Niestety na plan przyjeżdżała do mnie nauczycielka i po zdjęciach miałem normalne lekcje.Moim cudownym dziadkiem filmowym pan Franciszek Pieczka. I wszystko było dobrze, dopóki reżyser Tadeusz Kijański nie wpadł na pomysł, żeby nakręcić, nie przewidzianą w scenariuszu, scenę „kąpieli”. Proszę sobie wyobrazić, ja nagi jak mnie Pan Bóg stworzył, stoję w misce, do tego myje mnie kobieta, filmowa mama, pani Emilia Krakowska. Ja w płacz i histerię, ale jakoś mnie przekonano i scenę nakręcono. Najgorszy jednak okazał się dzień premiery filmu w moich Strzelcach w kinie „Pionier”. Na premierę przyszła cała moja podstawówka i zobaczyła mnie nagusieńkiego. Od tej chwili miałem przechlapane. Koledzy śmiali się i wołali za mną: „Aktor, aktor pokaz pindola”. Musiałem zmienić szkołę. Sprawa ucichła. Ale minęły ze trzy lata i pewnej niedzieli mama mówi do mnie: „Areczku, dziś w telewizji o 17.25 jest twój film”. Powiedziałem, że nawet nie chcę o tym słyszeć. Na to mama poinformowała mnie, że kupiła lody, upiekła tort i zaprosiła do nas całą klasę. Uciekłem z domu, płakałem, spazmowałem, do północy chodziłem po strzeleckim parku i powtarzałem sobie jak mantrę: „Nigdy nie będę aktorem”.
Kiedy przełamała się w Panu ta antyaktorska trauma?
– Chyba zaczęło się od filmu „Tootsie”, potem był „Maratończyk”, „Nocny kowboj” i genialny „Absolwent”. Uwielbiałem Dustina Hoffmana. To mój aktorski idol. To było aktorstwo polegające na totalnym wchodzeniu w postać, potrafił się w nią zamienić fizycznie i psychicznie, jeden do jednego, jak kameleon. Najlepszy przykład jak fantastycznie może się sprawdzić psychoanalityczna koncepcja Stanisławskiego, zmodyfikowana przez Lee Strasberga. U nas takim genialnym aktorskim kameleonem był Tadeusz Łomnicki. Druga metoda to „przepuszczanie” roli przez silną osobowość aktorską. Marlon Brando zawsze był Marlonem Brando, który „gra” jakąś rolę, Gustaw Holoubek też zawsze dominował nad postacią, którą grał. Mnie bardziej podobała się ta pierwsza metoda – na kameleona. A sam impuls prowadzący do wyjścia z filmowej traumy dzieciństwa nastąpił w liceum, Moja wspaniała pani profesor języka polskiego, pani Urszula Kraka, wciągnęła mnie do kółka teatralnego. Mimo że nie byłem łatwym uczniem, ona z cierpliwością godną lepszej sprawy nade mną pracowała. Wtedy poczułem, że granie na scenie sprawia mi przyjemność. Zagrałem Papkina w „Zemście” Fredry, w „Grubych rybach” Bałuckiego i tytułowego molierowskiego „Skąpca”. I wtedy zdecydowałem się na zdawanie do szkoły teatralnej. Miałem jednak fatalną dykcję, sepleniłem i jąkałem się, naprawdę! Wszyscy odradzali mi pójście do szkoły aktorskiej. Mama załatwiła mi przed egzaminami korepetycje u pewnego aktora z Opola, jego żona była logopedką, ale on też na zakończenie powiedział, żebym dał sobie spokój. Strasznie się załamałem. Ale kiedy po egzaminach zobaczyłem swoje nazwisko na pierwszym miejscu wśród przyjętych, wtedy pamiętam, zrobiłem taki mój prywatny, mały gest Kozakiewicza z myślą o moim korepetytorze.
Komisja egzaminacyjna wykazał intuicję przyjmując Pana mimo braków dykcyjnych. Zdał Pan do warszawskiej, krakowskiej?
– Do wrocławskiej. I tam ze wspaniałą Mieczysławą Walczak najlepszą specjalistką od dykcji jaką znam, ćwiczyłem jak Demostenes, tyle, że on z kamieniami, a ja z korkiem w ustach. Ciężka, katorżnicza praca. Udało się.
Po studiach znalazł się Pan w warszawskiej operetce. Zgodnie z marzeniami?
– To był zupełnie obcy mi świat, soliści operetki to byli dla mnie kosmici, a ja przez rok odbywałem codziennie podróż w czasie. Przenosiłem się w dziewiętnasty wiek kandelabrów. Śmieszyło mnie to, że będąc ogolony na jeża, mając urodę rosyjskiego marynarza mórz północnych, zostałem solistą operetki. Kiedy wyrabiając legitymację pracowniczą przedłożyłem takie „rosyjskie” zdjęcie w sekretariacie, usłyszałem, że to nie przystoi soliście operetki warszawskiej. Albo to, albo żadne powiedziałem. Zgodzili się. Byłem tam tylko rok, bo na zbity pysk wyrzucił wszystkich aktorów, nowy dyrektor Bogusław Kaczyński, zostawił tylko kandelabry. Zdążyłem jednak wystąpić w „Zemście nietoperza” Johanna Straussa w tercecie wokalnym u boku najlepszych operetkowych solistów, Grażyny Brodzińskiej i Bogusława Morki. Oni i ja – a ja to ze śpiewaniem klasycznym raczej na bakier. Do tej pory dla żartu wpisuję tę pozycję na pierwszym miejscu w moim aktorskim cv. Co nie zmienia faktu, że długo nie mogłem znaleźć sobie miejsca w zawodzie. Miałem pod górkę. Wtedy absolwenci szkoły teatralnej we Wrocławiu nie mieli łatwo. Mało kto wiedział, że tam jest jakiś wydział aktorski. Do Wrocławia trafiali ci, którzy nie dostali się gdzie indziej, bo albo byli za brzydcy czy za starzy, zbyt niepokorni czy zbyt ukształtowani, za mało plastyczni do lepienia ich na podobieństwo warszawskich czy krakowskich mistrzów. Dziś szkoła wrocławska ma swoją markę, skończyło ją kilku znakomitych kolegów, jak Robert Więckiewicz, Robert Gonera, Eryk Lubos czy Czarek Żak. Dziś mówi się: „A Wrocław, świetna szkoła”.
Zagrał Pan w wielu filmach i serialach, ale role notariusza w „Weselu” i Środonia w „Domu złym” Wojciecha Smarzowskiego wydają mi się ukoronowaniem Pana dotychczasowej drogi aktorskiej, popisem aktorstwa realistycznego, a jednocześnie kreacyjnego. Jak Pan doszedł do tych ról?
– Przed rozpoczęciem zdjęć zawsze staram się „resetować” w sobie to, co wiem, co umiem. Muszę być jak tabula rasa. Nie mogę myśleć jak zagrać, trzeba wyrzucić z siebie wszystko to, czego się nauczyłem, co zapamiętałem, wszelkie te aktorskie sztuczki. Po prostu być tą postacią. Kiedy w „Domu złym” graliśmy z Marianem Dziędzielem pierwsze sceny, ciężko pracowaliśmy, aby zachowywać się przed kamerą tak, jakbyśmy naprawdę pierwszy raz ze sobą rozmawiali. To jest kwestia otwarcia wszystkich „aktorskich zmysłów” na bodźce, które się dostaje z zewnątrz, tu i teraz, trzeba być czujnym, otwartym i słuchać partnera. Nie ma mowy mechanicznym odtwarzaniu. Mieliśmy teksty, zarys przebiegu sceny i wiedzieliśmy gdzie stoi kamera. Wystarczy. Ta granica między byciem, a graniem fascynuje mnie. Aktor musi grać jak naturszczyk, jakby był aktorską dziewicą, jakby był w stanie permanentnego „zaskoczenia” przed kamerą. Jeśli mam wybierać w aktorstwie między grać a być, zdecydowanie wybieram to ostatnie.
Pan należy do tych objawień aktorskich ostatnich lat, które już w zasadzie nie zetknęły się w pracy z tradycyjnym teatrem i aktorstwem. Do aktorów, których mistrzami nie byli już Andrzej Łapicki, Gustaw Holoubek czy Tadeusz Łomnicki. Dla Pana szkołą w teatrze nie był de Musset czy Słowacki, lecz słynne, skandalizujące „Shopping and fucking” Marca Ravenhilla. Od lat granica między aktorstwem teatralnym a filmowym zaciera się. Cieszy Pana ta tendencja? I czy uważa Pan ją za trwałą?
– Tradycyjne aktorstwo, które trochę złośliwie nazywam kandelabrowym. to już przeszłość. Uważam, że taki teatr powinien mieć swoje miejsce, takie jak paryska Comedie Française czy może Teatr Polski pod nową dyrekcją pana Andrzeja Seweryna. Ale takie aktorstwo już do centralnego nurtu w teatrze nie wróci. Inna jest już wrażliwość, myślenie i mentalność młodego pokolenia. Nie ma odwrotu z tej drogi.
Klasyka Pana nie pociąga? Nie zagrałby Pan w Szekspirze, Molierze, Mickiewiczu?
– Gdybym dostał taką propozycję zagrania w dobrym towarzystwie aktorskim, kto wie? Jeżeli, to literatura rosyjska, którą uwielbiam. Najbardziej Dostojewski. Miałem niedawno propozycję z Teatru IMKA, żeby zagrać Gracza w „Graczu”, a znam temat dobrze. Sprawa na razie ucichła. No, cóż. Jak wspominałem, „Skąpca” znam na pamięć, Papkina także…, zobaczymy.
Które z doświadczeń teatralnych jest dla Pana najważniejsze?
– To „Oskar i Ruth” Ingmara Villquista, gdzie gram z moją żoną, Agnieszką Matysiak. Gramy to już od 11 lat, byliśmy w kilku warszawskich teatrach, teraz gościnnie w Teatrze Powszechnym. Razem z żoną zmieniamy się wraz z tym spektaklem. Czas leci. Ale nawet gdyby nas wyrzucili ze wszystkich teatrów to obiecałem sobie, że będziemy to grać zawsze. Zrobimy małą scenkę w domu i raz do roku w moje urodziny zagramy dla zaproszonych przyjaciół. Bo „Oskar i Ruth” jest o nas, jakby dla nas napisany, w domu często przerzucamy się tekstami z tej sztuki. A czy to jest jeszcze granie czy bycie? Czasem ciężko to oddzielić.
Dziękuję za rozmowę.
Arkadiusz Jakubik – ur. 14 stycznia 1969 w Strzelcach Opolskich, aktor, reżyser i scenarzysta teatralny. Absolwent PWSTiF we Wrocławiu. w 1994 roku zadebiutował jako solista na scenie Operetki Warszawskiej w „Zemsta nietoperza” J.Straussa-syna. Aktualnie jest wokalistą zespołu rockowego Dr Misio. Filmem „Prosta historia o miłości” zadebiutował jako reżyser. W teatrze zagrał m.in. w „Shopping and fucking” M. Ravenhilla i Oscara w „Oskarze i Ruth” Ingmara Villquista. Obecnie występuje w Teatrze IMKA w „Ja” w reżyserii Michała Siegoczyńskiego. Jego ulubione role filmowe to: „Okrągły tydzień”, „Wesele”, „Domu złym”, „Jesteś Bogiem”. Znany z seriali: „13 posterunek” i „Codzienna 2/m3”. Teraz w trakcie zdjęć do serialu „Paradoks”.