Dariusz Tomasz Lebioda – Królom równy

0
336

Dariusz Tomasz Lebioda


Królom równy

 

 

Pogrzeb Słowackiego Juliana Tuwima

 

 

Juliusz Słowacki umarł 3 kwietnia 1849 roku w Paryżu, w małym mieszkaniu przy ulicy Ponthieu 30. Gruźlica wyniszczyła go tak bardzo, że nie miał już siły wychodzić z domu. Zygmunt Szczęsny Feliński – jego uczeń i przyjaciel, wierny mu do ostatnich chwil –   pozostawił taki oto, wzruszający opis tej śmierci: Siły opuszczały go wyraźnie, częste miewał duszności, nie skarżył się jednak i nie zmieniał trybu życia, tak że trudno było przypuszczać, by ostateczna katastrofa była już bliska. Kiedy w dzień zgonu przyszedłem do niego około ósmej z rana, zastałem go na nogach i jak co dzień ubranego, był jednak niespokojny i wyznał, że w nocy sądził, iż go duszność zadławi. Toteż prosił, bym niezwłocznie sprowadził księdza Praniewicza dla udzielenia mu ostatnich sakramentów. Podczas gdy ja spełniałem to polecenie, on posłał odźwiernego po malarza Pétniaud, tak że wróciwszy z księdzem jużem go zastał przy chorym.Ucieszył się Juliusz na widok sługi Chrystusowego i wnet przystąpił do spowiedzi. Kiedy na głos dzwonka weszliśmy do sypialni zastaliśmy Juliusza klęczącego o własnej mocy w oczekiwaniu na komunię św. Zaopatrzywszy chorego sakramentami na drogę wieczności, kapłan opuścił mieszkanie, a wówczas dopiero zaprowadziliśmy osłabionego zbytnim wysiłkiem Juliusza do jego łóżka i położyliśmy go na nim w ubraniu dla wypoczynku jedynie, nie podejrzewając wcale bliskiego zgonu. On jednak czuł zbliżającą się ostatnią chwilę, gdyż rzekł do nas, składając głowę na poduszkę: „ Może to już w tym położeniu przyjdzie pożegnać tę ziemię.” Powiedział to z łagodnym uśmiechem, bez żadnego żalu i niepokoju. Wtem wszedł odźwierny i wręczył mu list z poczty. Poznał wnet Słowacki rękę matki i twarz jego się rozjaśniła; nie był już jednak w stanie rozłamać pieczęci, mnie więc polecił przeczytanie, sam zaś słuchał w skupieniu, przymknąwszy powieki. Gdym skończył, otworzył oczy i ze spokojnym rozrzewnieniem rzekł do mnie po polsku: „ Jaki Bóg dobry, że przed zgonem daje tu jeszcze tę wielką pociechę. Pożegnanie i błogosławieństwo matki… Powiedz jej, gdy ją obaczysz, że gdyby mi było wolno oddać duszę mą w jej ręce nie oddałbym jej z taką ufnością, z jaką składam ją teraz w ręce Boga.” Po dłuższej chwili milczenia dodał jakby ostatnią swą wolę: „ Rzeczy cenniejsze i rekopisma odesłać Teofilom: odzież i bieliznę rozdać ubogim, listy zaś prywatne spalić.” Wkrótce potem przyszła duszność, która bez wyraźnego cierpienia zabrała ostatnie tchnienie tego tak powszechnie zapoznanego wówczas wieszcza. Dwóch nas tylko było świadkami tego zgonu, który tak głęboko wrył się w młodą pamięć moją, że i dziś jeszcze zdaje mi się, że patrzę na ten bolesny, a tak budujący obraz. (Podaję za opowieścią biograficzną Zbigniewa Sudolskiego) Malarz Pétiniaud, chcąc go ratować, nacierał w ostatnich chwilach skronie poety. Ale było już za późno. Odszedł we wtorek w Wielkim Tygodniu, około godziny czwartej popołudniu. Pozostawił twórczość, która dla wielu jest największym osiągnięciem polskiego romantyzmu i pozostała po nim sława – wspomnienie skromnego, przepełnionego cierpieniem życia. Piątego kwietnia tegoż roku, około godziny trzynastej odbył się na cmentarzu Montmartre skromny pogrzeb. Przyszło trzydziestu rodaków, a wśród nich Cyprian Norwid, brakowało Krasińskiego, brakowało niestety Mickiewicza. Rzucano bez słowa grudki ziemi na dębową trumnę… Taki był koniec życia i pierwszy pogrzeb Juliusza Słowackiego. Sto pięćdziesiąt lat temu, w poświęconej przez księdza paryskiej ziemi.            

            Drugi pogrzeb miał miejsce w Krakowie. 28 czerwca 1927 roku prochy poety spoczęły po wsze czasy w Krypcie Królewskiej na Wawelu, tuż przy sarkofagu Mickiewicza. Już od 1899 roku, czyli od prapremiery Kordiana luminarzy polskiej nauki i kultury nurtowała myśl by sprowadzić prochy poety na Wawel. Jednak – jak pisze Zbigniew Sudolski – Akcja ta napotkała na silny opór kręgów konserwatywnych. Ze wzmożonym nasileniem idea ta nurtowała społeczeństwo i powracała zwłaszcza w okresie obchodów rocznicowych w roku 1909 (stulecie urodzin) i w latach 1924-1927 (75-lecie śmierci). Ostatecznie tyloletnie starania zakończyły się triumfalnym sprowadzeniem zwłok Juliusza Słowackiego na Wawel w czerwcu 1927. (Jak wyżej: opowieść biograficzna) Przy okazji tych przenosin zbadano niewielką rozmiarami czaszkę i szczątki kości poety. Czas zrobił jednak swoje i niewiele już pozostało z doczesnych kształtów Juliusza. Przy ekshumacji obecny był Jan Lechoń, któremu potem Tuwim zadedykował omawiany tu wiersz, opisujący drugi pogrzeb wieszcza. To podczas tej uroczystości i na jej zakończenie, Józef Piłsudski, wielki miłośnik poezji Słowackiego, wydał grupie oficerów rozkaz: W imieniu rządu Rzeczypospolitej polecam Panom odnieść trumnę Juliusza Słowackiego do krypty królewskiej, by królom był równy.        

            W tym też momencie zaczyna się narracja wiersza Juliana Tuwima pt. Pogrzeb Słowackiego. Apostrofa do trumny wieszcza jest jednocześnie formułą powitania i rozpisanym na akordy pytaniem retorycznym. Pojawiają się określniki, które mają obraz i sytuację wysubtelniać – trumna jest wąziutka, a w niej, niczym w dziecinnej grzechotce stukają kości. Poeta nie wie, co znajduje się w trumnie, ale przypuszcza, że jest tam grudka ziemi paryskiej, wyschłe piszczele, czaszka, słowem to, co z człowieka najtrudniej ulega rozpadowi, co opiera się działaniu czasu i siłom entropii. Ten wstępny zaśpiew zaczyna się od przywitania trumny z kośćmi poety, a kończy symboliczne powitanie biednego anioła:    

 

Witaj, trumno wąziutka!

Co tam stuka w popiele?

Czaszka, wyschłe piszczele,

Paryskiej ziemi grudka,

Nie wiem co, ale niewiele…

Dzień dobry, biedny aniele.

 

To jest dzień szczególny w Krakowie – odezwał się dzwon Zygmunt, wojsko strzela z armat, dostojnicy i prosty lud witają, po siedemdziesięciu ośmiu latach od śmierci, prochy wieszcza. Poety, który ojczyznę widział mocarną i niepodległą. Teraz w tej chwili dziejowej, chwili niepodległego bytu, wracają do kraju szczątki, wracają cząstki materii, które kiedyś go współtworzyły, wracają cząstki, poprzez które przeszło anielskie i duchowe olśnienie. Wszędzie gwar, wzruszenie, narodowe symbole i pompa iście królewska:  

 

Biją dzwony i działa

Zmurszałym szczątkom ciała,

Kłaniają się ministrowie,

Kroczą persony przednie.

Ulica patrzy i słucha. –

Wiozą ci – ach! Krakowie! –

Wiozą ci Króla Ducha.

Prezydent mówi i blednie.

Marszałek mówi i blednie.

Sztandar śnieżnie i krwawo

Okrył cię, prochu, dumnie.

Wiozą ci – ach! Warszawo! –

Wiozą ci Króla Ducha,

A kości grzechocą w trumnie,

Stukają okrutną sławą

I rośnie cisza głucha

I tłumów pobożnych mrowie.

Witaj i żegnaj, Warszawo!

Witaj i żegnaj, Krakowie!

 

Ileż tutaj znakomicie zastosowanych określników i symboli, ileż apoteozowanych treści, odsyłających do przeszłości i losów Juliusza. Bicie dzwonów kościelnych, wystrzały z dział, schylanie głów znamienitych osób, udział ministrów i najwyższych rangą urzędników państwowych. Trumna porusza się powoli na lawecie armatniej, a tłumy przypatrują się w milczeniu. To zderzenie potężnych odgłosów i milczenia ludzi nie pojawiło się tutaj przypadkowo. Tuwim często bowiem buduje swój wiersz na subtelnych kontrastach i dysonansach brzmieniowych. Dwie stolice Polski, ta dawna i ta późniejsza witają kości poety.    

Wzruszenie jest tak wielkie, że podczas wygłaszania przemówienia blednie prezydent Rzeczpospolitej i blednie jej marszałek. Oto pojawia się pośród tłumów – jakby w zgodzie z motoryką metempsychozy – sam Król Duch, sam Juliusz Słowacki, jakby żywy i usakralniony przez śmierć i rozpad ciała.. W takim momencie Tuwim na chwilę pochyla się nad trumną i słyszy stukanie kostek, które są jakby odgłosem – nagle materializującej się – sławy. Ale też jakby słyszy stale rosnącą ciszę, która wzbiera proporcjonalnie do gęstniejących tłumów. W takim momencie zadumy i powagi, wielkości i czystości duchowej – wprowadza autor kolejny element patriotyczny – narodowy sztandar. Okrywa on trumnę, a jego barwy są niczym śnieg i krew, i dumnie, a zarazem symbolicznie okrywają trumnę, uświęcają prochy poety. Korowód płynie ulicą warszawką i krakowską zarazem, mija pobożne tłumy i wkracza gdzieś… w przestrzenie mistyczne. Dopiero co witany, już oddala się na zawsze.

            Tutaj poeta zatacza łuk w czasie i nagle wraca do czasów Słowackiego. Stosuje przy tym zabieg minimalizacji i świadomej infantylizacji. Sprowadza byt autora Króla Ducha do kilku określeń, kilku elementarnych dla tego życia pojęć, ale też – jednocześnie – wprowadza element wiecznego ognia, żaru wszechświata:          

 

A co się stało? Co było?

Szczupły brunecik. Syn Sally.

I nagle – Ogień – Idea:

Polska – On – Salomea.

I już się wszechświat pali!

Sam płonie w nim! Spalił się! Spalił!

Spalonego grzebali

Syna twojego, Sally!

Zgasili go mogiłą,

Spopielił się, zatracił!…

Potem grób rozkopali,

Świat się matce odpłacił:

Odniósł proch.

 

Tak to było.

 

Tuwim – niczym człowiek z tego ogromnego tłumu – pyta i zarazem udziela najprostszej, i jakby powierzchownej odpowiedzi. Nawiązuje do dość zwyczajnego wyglądu Słowackiego i wprowadza zdrobnienie imienia jego matki. Ale też zaraz – niczym w twórczości autora Księdza Marka – wprowadza gwałtowne zawirowanie. Oddzielone myślnikami pojęcia, nazwy, imiona są syntezą tego, co u Słowackiego najważniejsze – wewnętrznego żaru, idei nieśmiertelności duszy transmigrującej pośród wieczności, Polski, i jego literackich bohaterów, matki wreszcie, albo heroiny z dramatu o duchach wspinających się poprzez cierpienia na coraz wyższe szczeble drabiny spirytualnej. Te rzucane w pośpiechu słowa są niczym krzesanie ognia przy uderzaniu krzemieniem o krzemień (a może kością o kość) i zapalają cały wszechświat, albo przynajmniej przenoszą do chwil, kiedy On ów pożar rozpalał w kosmosie i w sobie. Tutaj Tuwim tworzy wspaniały obraz Słowackiego, który takie energie z siebie miota i takimi siłami ducha dysponuje, że nagle jego wnętrze powiększa się do niewyobrażalnych rozmiarów. I staje się samym wszechświatem – płonącym i spalającym poetę. Pierwszy pogrzeb z kwietnia 1849 roku był zatem pochówkiem człowieka wypalonego od środka i najprawdziwiej spalonego w żarze uczuć. Takiego ułożono w mogile i takiego, jakby dopalającego się jeszcze, okrył go piasek i „ugasił”. A gdy odkopali po latach mogiłę znaleźli tylko prochy, jakby świadectwo tego, że ciało tliło się jeszcze przez jakiś czas pod ziemią, a potem ostatecznie zgasło. W zakończeniu zwrotki pojawia się pierwsze nawiązanie do Testamentu mojego, w którym Słowacki w przepięknych strofach mówi o swojej śmierci:

 

Niech przyjaciele moi w nocy się zgromadzą

                                                    I biedne serce moje spalą w aloesie,

I tej, która mi dała to serce, oddadzą –

                                                    Tak się matkom wypłaca świat, gdy proch odniesie…          

 

Tuwim podchwytuje tę myśl i jakby odwracając sytuację, mówi o spełnionej przepowiedni. Mówi o tym, że teraz prochy z grobu na Montmartre przeniesione zostały do ziemi ojczystej i w niej uświęcone. W kolejnej zwrotce pojawi się jeszcze jedno nawiązanie i jeszcze jedno odtworzenie warstw ideowych twórczości Słowackiego:  

 

A tu się działo i działo

To, za czym serce pękało,

Za czym wył – obłąkaniec:

Na śmierć szli po kolei

Jak kamienie

Przez Boga

Rzucane

Na szaniec!

 

Jeszcze raz wprowadza Tuwim świadome uproszczenie i jakby relacjonuje poecie, co wydarzyło się w ojczyźnie od jego śmierci. Potwierdza też raz jeszcze trafność owej pamiętnej przepowiedni i prośby zawartej w Testamencie moim:

 

Lecz zaklinam – niech żywi nie tracą nadziei

     I przed narodem niosą oświaty kaganiec,

A kiedy trzeba, na śmierć idą po kolei,

     Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec!…

 

Tak było – mówi Tuwim i dopowiada wiele nowych treści. Mówi o bólu i szaleństwie, o śmierci i o poświęceniu dla idei. Teraz – po odzyskaniu wolności – słowo poety romantycznego jest niczym wieczny znicz, płonący dla upamiętnienia tych, którzy poświęcili wszystko i oddali to co najcenniejsze. I to dla niego, ale też i dla nich – utrwalonych i usakralnionych w słowie – milczące tłumy wyległy na ulice, a prezydent i marszałek bledli wygłaszając swe mowy:

 

A potem stało się, wstało

Słowo Ognia – Idei,

I teraz tłum stoi niemy,

Ulica zastygła we dnie.

Prezydent mówi – i blednie,

Marszałek mówi – i blednie.

A wszyscy jednako nie wiemy,

Gdzie słowo i gdzie ciało?

 

 

To są chwile, których się nigdy nie zapomina, chwile, gdy słowa i ciała zlewają się w jedną ideę   n a r o d u   i   P o l s k i. To są te momenty, które mimo że jeszcze nie wybrzmiały słowa, stają się historią. Teraz marszałek nakazuje odprowadzić trumnę do krypty wawelskiej, a jego słowa zdają się w tym momencie dorównywać siłą i wagą jego słowom, zdają się mieć wagę równą wadze tym, spalonym w romantycznym żarze kościom. Szczątkom Króla Ducha, wydobytym spod ziemi i złożonym tam, gdzie jest ostatnie miejsce spoczynku polskich królów:  

 

Słowo? dzwoni i błyska,

Słowo pioruny ciska,

Jak dawniej – szumnie, dumnie!

Ciało? Próchnicą przeżarte,

Ciało na popiół starte

Kołace w czarnej trumnie.

Niewiele tego, niewiele,

Czaszka, zeschłe piszczele

I obcej ziemi grudka…

Matki nie ma w kościele,

Dobranoc, biedny aniele!

Żegnaj, trumno wąziutka!…

 

 

Pożegnanie Tuwima z trumną wieszcza ma wymiar symboliczny. Poeta żegna się ze Słowackim w imieniu całego narodu, a jednocześnie podkreśla wagę jego doświadczenia i jego sztuki dla każdego Polaka. Jest w tej eschatologicznej refleksji nawiązanie do mitu wiecznej podróży, każdego człowieka i każdego bytu, ku nieznanemu, ku nieodwracalnemu, ale przeznaczonemu mu losowi. To jest relacja z pogrzebu, ale też jest to opis ponownych narodzin poety w łonie narodu, narodzin dla ojczyzny wyzwolonej. Jakimż trzeba być mistrzem słowa, żeby z czegoś tak wielkiego i tak wieloznacznego jak pogrzeb Słowackiego nie zrobić tandetnego streszczenia! Ileż trzeba wiedzieć o poezji romantycznej i poezji w ogóle, żeby nie spłycić wykładni bytów duchowych i cielesnych zarazem, żeby nie zgubić subtelności i wizyjności, a jeszcze nałożyć na nie swoje barwne błony, swoje nadwyraziste przezrocza. Trzeba po prostu być poetą podobnej wrażliwości, trzeba umieścić swoje życie w perspektywie tamtego ognia i tamtych chwil. I trzeba myśleć kategoriami historii dziejącej się wtedy i teraz, w czasach zaborów i w momencie sprowadzenia na Wawel prochów Juliusza Słowackiego, trzeba prześwietlać historię drążącą pokłady znaczeń refleksją. Tuwim, podobnie jak Lechoń, Wierzyński, Baliński, nie wahał się mierzyć słowem z największymi wyzwaniami, nie uciekał w eksperymenty wyobraźniowe – raczej tworzył w swoich utworach wizję narodu kochającego piękno i potrafiącego przed pięknem schylać głowę. Eschatologia Tuwima została znakomicie zestrojona z formułą wiersza-sprawozdania, wiersza-pieśni pogrzebowej, powtarzającego rytmicznie cząstki, nawiązującego do wydarzeń z życia Słowackiego i każdego Polaka z osobna. Wiersz ten, znany z publikacji i licznych książkowych, antologijnych powtórzeń stał się jednym ze znaczących elementów legendy tego życia i tej twórczości, tego żaru i tego ducha.

              

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko