Władysław Panasiuk
List z Chicago ( Zapomniana rzeka)
„Czasie, czasie kto cię zatrzyma – kto twój powstrzyma bieg”. Niestety czasu nie można zatrzymać; jest niepowtarzalny, nieubłagalny – przegania swoje minuty, godziny niczym kombajn – przetwarza w miesiące i lata.
Tak niedawno żegnałem na lotnisku starszego syna Andrzejka, który gościł u mnie pół roku-tak niedawno, a był to koniec kwietnia. Czy pół roku to długo? nie! To zaledwie chwila, to ułamek życia, zwłaszcza, że spotykamy się z dziećmi tak rzadko. Andrzejek był u mnie już kilkakrotnie. Zdecydowanie pokrzywdzony jest młodszy syn Grzesiu, który był tutaj jedynie kilka tygodni, wcześniej nie otrzymał wizy, później podróże skomplikowała nauka.
Właśnie jutro wyjeżdżam po Grzesia na lotnisko – będzie bawił u mnie dość krótko, bagatela trzy tygodnie, a potem rozpocznie się nowy rok akademicki. Choć zbyt rzadko, lecz bywa tak, że ciszę domowa wypełniają dzieci dające tyle radości, iż wystarcza jej na długi okres, aż do następnego przyjazdu. Po odjeździe jednak zostawiają ciszę, z którą ciężko dojść do porozumienia, która przenika do głębi, zajmuje po nich łóżko, siedzi na ich krześle, milczy za nich. Cisza nie opuszcza człowieka niczym wierny pies, kładzie się pod nogi, z nią trzeba nauczyć się żyć, pokochać jak własny cień. Ale po nocy następuje dzień, po burzy słońce, które przywraca radość, budzi nadzieję, rozjaśnia szare dnie. Póki co od jutra cisza musi zmienić kwaterę, opowieściom nie będzie końca, nie widzieliśmy się dwa lata – czy to długo?- zdecydowanie tak.
Następnego dnia odebrałem syna z lotniska i szczęście ponownie zapukało do moich starych amerykańskich drzwi, wróciła radość życia. Zawsze było tak samo: czy przy powitaniu jednego czy drugiego syna; bowiem obaj traktowani są jednakowo i jednakowo kochani. Choć minął już okres wakacji lecz wakacyjna pogoda pozostała z nami jakby czekała na spóźnialskich, jakby chciała przedłużyć lato. Na krótkie wycieczki zawsze jest odpowiednia pora – w myśl tej zasady postanowiliśmy zwiedzić to i owo. Zaczęliśmy od ogrodu botanicznego, w którym jest pięknie o każdej porze roku. U schyłku lata w ogrodzie przybywa niesłychana ilość kolorów. Początek jesieni przynosi tu całą paletę barw od zielonego do starego złota, jesienne róże zachwycają najwybredniejsze oko. Wysoka trawa faluje niczym Bałtyk przed burzą, w stawach moczą swoje długie gałęzie płaczące wierzby. Pochylone wpatrują się w lustro wody i duma je rozpiera, że są takie piękne i potężne. Łabędzie jak białe żaglowce pływają leniwie wydłużając swoje i tak już długie szyje, czasami dzika kaczka zanurkuje w głębinę wyciągając dziobem małą srebrną rybkę. Woda spadając z kamiennych wodospadów krysztali się w gorącym słońcu. Szumi i dyszy rozbijając się na tysiące małych kropelek, rosząc czoła dzieciom przyglądającym się temu widowisku. Ogród botaniczny niczym Eden koi duszę, uspokaja, dodaje sił. Tutaj człowiek staje się wolny, zauważa sens życia – choć ludzie są różni, to przyroda bywa niezmienna i cudowna.
Ujrzałem niegdyś cudowne kolory. W tym ogrodzie oczy zostawić bym mógł. Nie widziałem cudów takich do tej pory – takie stworzyć może tylko Bóg.
Pełno tu słońca, które barwy pieści. Słońce w ogrodach wypoczywać lubi, To co najpiękniejsze w życiu, tu się mieści i tutaj człowiek wszystkie troski gubi.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Świątyni Wszystkich Wyznań, by raz jeszcze podziwiać tę unikalną budowlę i jej misterne rzeźby, by spotkać się z zapomnianą precyzją w budownictwie. Zawsze interesowała mnie sztuka budowlana – prawdziwa sztuka, o której dawno w tej branży zapomniano. Dzisiejsza prostota nie może zachwycić – dawniej od siekiery robiło się jedynie solidną więźbę dachową – a dzisiaj!
Pełni wrażeń udaliśmy się z Grzesiem do centrum miasta by podziwiać kamienną dżunglę. Jadąc w tunelu dżungli z kamienia, gdzie jest kraina mroku i cienia, tu gdzie wieżowce drapiące chmury, jako żurawie sterczą u góry. Człowiek malutki tutaj się staje jak polny konik skaczący gajem, jak mała mrówka pośród łąk trawy, jako laleczka, co do zabawy służy dzieciakom w przedszkola sali. Tutaj jesteśmy nad podziw mali. Wiatr tylko czuje się tutaj świetnie, figlując zimą i w noce letnie – goni jak wiedźma na swojej miotle po tych ulicach w kamiennym kotle. Jedynie w down town czuć Ameryką…dalej budowle jakby na dziko, na jedną modłę, na jeden styl…Jedynie centrum pełnia zachwytu – reszta słów szkoda – wszystko do kitu.
***
W powrotnej drodze odwiedziliśmy ZOO, by popatrzeć na małpy – nawet niczego sobie! Zgnębione zwierzęta upałem chowały się do cienia, szczególnie te ubrane w futra. Niedźwiedzie zanurzały się w wodzie, jedynie żyrafy chodziły z podniesioną głową niczym panienki na wybiegu z tą małą różnicą, że te były nieco okrąglejsze.
Wycieczkę zakończyliśmy w Burger King, po czym udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Małpy przerywały nocny sen, a wielbłąd swym garbem przygniatał do ściany.
W niedzielę z samego rana wyjechaliśmy z Grzesiem i wujkiem Staszkiem do Wisconsin, by podziwiać dom na skale. Pędziliśmy przez malownicze wsie, przez pola złocone łanami kukurydzy, niczym w Kraju Rad. Zalesione pagórki kilometrami ciągnęły się wzdłuż drogi, czasami przecinała je jakaś wijąca się dolinami srebrzysta rzeka. Kolorowe liście mąciły i tak słaby wzrok. Kukurydziane pola ciągnęły się bez końca, niekiedy przedzielone małą połacią niskiego grochu, co zaczynało tworzyć monotonię. Rozsiane niedbale gospodarstwa domowe urozmaicały krajobraz – większość z nich sprawiało wrażenie zaniedbanych: to dziurawe chylące się stodoły, zrujnowane ogrodzenia, zardzewiałe silosy. Wszystko to przypominało opuszczone domostwa starców pozbawionych sił i funduszy. Silosy z zardzewiałej blachy przypominały legnickie wyrzutnie dalekiego zasięgu pozostawione przez kamratów, gdy nastała odwilż. Na podwórkach sprzęt rolniczy mający wiele do życzenia, przypominał rozgrabione nasze pegeery. Choć muszę przyznać, że kilka gospodarstw było w stanie nienagannym – lecz to zdecydowanie mniejszość. Lubię być w ocenie sprawiedliwy. W najbogatszym kraju takie gospodarstwa? Coś tu nie gra, coś jest nie tak! Dobrze, że ta brzydota ginie pośród tych złoconych pól, pagórków zielonych i niezłych dróg, nawet lepianki w takim kolorycie można postrzegać inaczej. Nawet te stodoły o ażurowych ścianach mylą oko. Zabytki jednak są urocze, tak jak muzyka łagodzi obyczaje, podobnie przyroda zasłania brzydotę i blasku jej nadaje.
Wszystkie te niedociągnięcia idą w zapomnienie gdy zaczyna się zwiedzać uroczy dom na skale. Pomysł architekta przerasta ludzkie zmysły, prowadzi do zakłopotania. Uruchamia dawno zwiotczałe szare komórki, pobudza myślenie i ciekawość. To dzieło życia wielu ludzi-udane dzieło, wyszukana wolność zmysłów. Drobiazgowe ułożenie alfabetu różnych dziedzin, precyzja i pracowitość. Są jednak na świecie ludzie (w odróżnieniu od pseudo polityków), którzy coś potrafią, coś pozostawią, ci drudzy jedynie zgliszcza i niesmak!
Dom na skale powinien zobaczyć każdy, bowiem jest to zbiór logicznej techniki, zbiór piękna i historii, jest to dzieło ludzkich rąk. Jest to wspaniała kompozycja piękna z mądrością. Chylę czoła przed ludźmi, którzy zostawili po sobie nie tylko stary płaszcz i parę groszy zarobionych najczęściej krętactwem – lecz jakieś dzieło dla potomnych, jakąś cząstkę swojego twórczego życia. Dom na skale nie tylko dostarcza oczom zachwytu lecz uczy jak żyć i pracować, by kiedyś ktoś mógł wspomnieć nasze imię w pozytywnym znaczeniu.
***
Do Chicago postanowiliśmy wracać zupełnie inną drogą przez małe miasteczko Galena, w okolicach którego płynie największa rzeka Mississippi. Aż wstyd przyznać- nigdy nie widziałem tej sławnej rzeki. Gdzie-m ja nie był! Mapa, która miała nas prowadzić bezbłędnie okazała się zbyt ograniczona (komputerowy wydruk) dlatego też zboczyliśmy z trasy, po prostu zabłądziliśmy. Jechaliśmy trasą, która miejscami prowadziła przez wąwozy wykute w żółtym piaskowcu, lecz opodal rosły dość potężne drzewa tworząc małe gaiki. Mijały mile choć w niedobrym kierunku – to nic! Tryptyk Rzymski z CD pouczał nas jak powinniśmy żyć, by lepiej zrozumieć, że każdy z nas błądzi, nie tylko my – błądzą wszyscy-. Wsłuchani w mądre słowa Wielkiego Polaka pędziliśmy przed siebie jakby nigdy nic, nie ważny kierunek, ważne są słowa i dobre zrozumienie tych słów. Tablica poinformowała nas, iż trzeba zmienić kierunek, postanowiłem nadrobić stracony czas przez naciśnięcie pedału gazu, z dobrym zresztą rezultatem. Ledwo dopędził mnie mundurowy, skończyło się na szczęście upomnieniem i sprawdzeniem dokumentów. Przed nami widniała Galena – miasteczko jakby z Westernów: chałupy drewniane z werandami, jakiś bank, kilka niewielkich sklepików, tawerny. Teren pagórkowaty niczym Bieszczady, sporo zieleni i kwiatów, tu i ówdzie przejeżdżali rowerzyści, spacerowali ludzie. Docelowym miejscem jednak pozostaje opiewana przez Amerykanów ta słynna rzeka, o którą pytamy przechodniów. Kosząca trawnik kobieta zawołała męża, on kuzyna, kuzyn babcię – podobnie jak ci rwący rzepkę (babka za dziadka, dziadek za wnuczka…) – nikt jednak nie wiedział gdzie płynie Mississippi.
Słyszeli, że taka rzeka istnieje – lecz gdzie, po której stronie miasta! Pytaliśmy innych – Czeski film. Postanowiliśmy sami odnaleźć te rzeczkę, na pewno płynie w dolinie -wypatrujemy więc dolin, pół godziny w stronę stanu Iowa jest wielki most i tablica z napisem Mississippi. Nie była taka mała, by jej nie dostrzec. To wielka i piękna rzeka – szkoda, że o jej istnieniu ludzie nie wiedzą, albo wiedzą tak mało, czyżby niedawno powstała?, może zbyt często zmienia koryto! Cudze chwalicie, swego nie znacie!
Dajesz nam radość, karmisz, zabierasz nieraz wszystko co mamy – nie zapominasz, że istniejemy – lecz my o tobie zapominamy…Czasie, czasie kto cię zatrzyma – czas niczym wspomniana rzeka ciągle się spieszy, płynie i płynie jak Mississippi. Gdzieś w zapomnianej wielkiej dolinie – nikt nie powstrzyma czasu i rzeki. Słyszę jeszcze szum tej wspaniałej rzeki, pożegnałem syna na lotnisku i znowu cisza zamieszkała w moim pokoju. Cisza głośniejsza od muzyki, ulicznego zgiełku. od huku przelatujących na domem samolotów, od szumu tej zapomnianej rzeki. Czy potrafimy znosić taką dogłębną ciszę, czy ją rozumiemy, czy wreszcie potrafimy ją zagłuszyć swoimi drobnymi, codziennymi sprawami? Nie zawsze umiemy cieszyć się wspólnymi chwilami z naszymi gośćmi. Nie zawsze potrafimy skutecznie zagospodarować ten niecodzienny czas. Zaskoczeni szczęściem zapominamy o jego istnieniu, zapominamy często o sobie – szczęście nas przerasta. Szczęście dawane tak rzadko nie jest łatwo przyswajalne, a utraconego czasu nie można nadrobić. Nie można powtórzyć – jak nie można powtórzyć życia. Daleko od rodzin nauczyliśmy się żyć marzeniami, rzeczywistość nas niekiedy przerasta, a szczęście posiada inny wymiar i inny smak. Nie każdy potrafi nas zrozumieć, nie każdy zdał egzamin z samotności. Bez nas dorastały dzieci, bez nas dorastają wnuki. A te małe chwile spędzone razem – to wciąż za mało – to wciąż za krótko…To wciąż za mało, by wrócić te stracone lata na obcej ziemi, która w zamian dała niewiele, która i światu serwuje samą gorycz. Ciągle sobie zadaję pytanie: kto zaszczepił w nas tyle nadziei, że kiedyś będzie lepiej, że odwrócą się losy świata. Że naszą ciszę zastąpi uśmiech dzieci, szczęśliwych dzieci, których dzisiaj jest coraz mniej. A co Bóg na to!, czy w ogóle w nas istnieje? czy słuchamy Jego głosu – czy idziemy za Nim tylko wtedy gdy trwoga? Wiele ten rok przyniósł radości, wiele ciepłych słów – odwiedzili mnie synowie, z którymi przez całe życie tak mało przebywałem, którym tak niewiele dałem radości i tak mało szczęścia. Kto ma szczęścia pod dostatkiem – nie zdaje sobie z tego sprawy jak jest wyróżniony przez Boga. Odjechali synowie – pozostałem z moja towarzyszką ciszą, która przenika moją dusze, która staje się nieznośna, z którą muszę od nowa uczyć się żyć, którą musze pokochać.
Zapomniana rzeka kierunku nie zmienia i płynie na równi z czasem -, wraz z nią płynie życie i trosk ludzkich wiele.
Życia zmienić nie sposób, radość ze smutkiem jest pomieszana, a Bóg kieruje losem-
idźmy więc za Tym Głosem by Bóg nie zapomniał o nas…