Dariusz Tomasz Lebioda – RÓŻEWICZ I ŚMIERĆ
Esej na kanwie poematu prozą pt. „Złowiony”
1. Ryba
Jesteśmy niczym ryba w głębinach wody, niczym światło w przepaściach powietrza. Złowieni, szarpiemy się i szamoczemy, próbujemy wyrwać się śmierci. Ale łowca trzyma silną ręką wędzisko, a linka jest ze ścięgien i żył, z najsilniejszych włókien pręgowanych mięśni. Przed oczyma przepływają obrazy, pojawiają się miejsca i smaki, pierwsze świadome gesty i ostatnie słowa. Opór nie ma sensu i egzystencja nie ma sensu. Nie ma sensu czas i przestrzeń, nie ma sensu n i c. Jest moment ostateczny i chwila pierwsza, jest czas odejścia w wir i szybkiego gaśnięcia świadomości. Ten wir, to miarowy obrót planety, to bieg materii wokół gwiazdy, to monstrualna spirala galaktyki – to ponawiane pulsowanie krwi w skroniach, drżenie obrazów, to walka bezsensowna i bezużyteczna, to ból rozszarpanych ust, to zmasakrowane słowa.Strumień świadomości, strumień nieświadomości – woda bez smaku i bez wymiarów, przezroczysta jak chwile, których nie można już dotknąć, których nie da się pozbierać i nanizać na żyłkę. Woda zapomnienia, powoli oddalającego się świata, myśli zamierającej w ostatnich sekundach. To jest śmierć w zaśnięciu i zaśnięcie śmiertelne, to jest moment zlania się myśli z kosmosem. Opór nie ma sensu, trzeba pogodzić się z przegraną, położyć na grzbiecie i czekać, aż wielkie wędzisko ekspanduje ciało w inny wymiar. Wtedy może wróci spokój, może ożyje ciekawość małego chłopca, może wróci intensywność barw dzieciństwa. Obrazy niczym płyn znieczulający w żyłach, zaczynają krążyć, wirować, otaczać. Pojawia się delikatne kołysanie, pojawia się ukojenie. Nie ma już bólu i nie ma wymiarów, wszystko przenika się i dopełnia, wszystko wzajemnie się wchłania. Mały chłopczyk bystro wpatruje się w rwącą toń. Coś mówi w nim skocz, coś niedotykalnie popycha go w otchłań.
Wpatruje się w siebie i widzi źródło, głębokie i krystalicznie czyste, ale też czarne, przepastne. Próbuje dostrzec w głębi jakiś obraz, jakiś kształt, ale widzi tylko fantomy, dostrzega coś, co zaraz ginie w lepkiej mazi. Patrzy jednak czystym wzrokiem, jego powieki równomiernie mrugają i osłaniają na ułamek sekundy jasne źrenice. Takie same jak rozety w gotyckich kościołach, takie jak koła mknącego pociągu, jak koła młyńskie, jak kształt słońca, jak okrąg księżyca, jak przekroje żył, jak przekroje łodyg, jak przekrój wielkiego wędziska. Jak oczodół źródła. Wpatruje się w nie i staje się nim. Jest w sobie i poza sobą, jest materią wody i wodą uwięzioną w materii, poddaje się ruchom wody i stara się im przeciwstawić, ale stale coś wybija go ku górze, stale moc z głębin wynosi go ku nieistnieniu. Czuje hak, który przebił język i czuje swoje zawieszenie, wie, że odpływa tylko na chwilę, gdy łowca zwolnił hamulec, ale zaraz szarpnie, zaraz pociągnie bezlitośnie. Godzi się na swój los, choć go nie rozumie, poddaje się i chce cierpieć, choć nie wie dlaczego, płynie ku śmierci, choć wszystko jeszcze w nim żyje, wszystko wyrywa się ku głębinom. Już chyba rozumie, że jest źródło i go nie ma, już rozumie, że sam jest źródłem w sobie i poza sobą. Pulsuje i tętni, ogarnia przestrzeń swoją świadomością i przestrzeń wypełnia go bez reszty. Przenika i jest przenikany, łowi świat, bo został złowiony – poddaje się, bo chyba zrozumiał na czym polega jego nieistnienie, chyba zrozumiał czym jest śmierć. Zgodził się przyjąć narzuconą mu logikę snu, który trwa i w którym nie istnieje. Nauczył się we śnie, co to znaczy umierać, nauczył się, choć niczego nie pojął. Pozostał rybą zahaczoną i ciągniętą ku niewiadomej, ciągniętą przez nie wiadomo kogo, ku nie wiadomo czemu. Wie, że to jest podstęp, ale jakby oddala od siebie myśl o nim. Poddaje się sile, poddaje się uwięzieniu, bo one są istotą jego bytu. Tak uczestniczy w zmowie, godzi się na oszustwo, bo tylko tak może istnieć, może kontemplować swoje zawieszenie. Tak przez moment odchodzi w glorii. Ale wie też, że jest w tym coś z błazeństwa, coś z samobójczego śmiechu, jakby diabelskiego skrzeku, jakby histerycznego pisku, jakby opętańczego ryku wreszcie. Ów podstęp obnaża jego zwierzęcość, jego rybią naturę, jego ledwie próbę myślenia o sobie. Godzi się i na to, bo godzić się musi na wszystko. Linka jest coraz krótsza, światło coraz intensywniejsze, bezdenne, duszące powietrze coraz realniejsze. Ale chce go zaznać, chce go doświadczyć, tak jak doświadczył uwięzienia i zawieszenia, jak doświadczył śmierci we śnie i zaśnięcia w śmierci, snu oddalającego realia i zacierającego ślady, snu przerażającego i kojącego, snu ostatniego i pierwszego zarazem, snu w łonie świata i snu, który jest tylko zjawą snu, zjawą istnienia. Chłopczyk wpatruje się czarne źródło, a jego sącząca się woda staje się krwią płynącą z rany na ustach. Z oczu ciekną my łzy, ale on tego nie czuje, on tego nie doświadcza. Istnieje już w innym wymiarze, choć nie wie czy łowca szarpnął wędziskiem, czy to tylko sen przelał się przez brzegi jego trwania. Chciałby jeszcze doświadczyć siebie w sobie, chciałby doświadczyć siebie w źródle i źródła w sobie. Chyba doświadczył dziejącej się śmierci, wpatrzony w źródło doświadczył też snu, I teraz, jak ten chiński poeta, nie wie, czy śniło mu się, że żył, czy może żył we śnie.
2. Poeta
Bóg był w nim i on był w Bogu, płynął przez jakiś czas w jego żyłach, poddawał się dynamice ruchu dookolnego, poddawał się nurtowi. Aż zatracił poczucie samego siebie, zatracił wiarę i przestał od siebie żądać potwierdzenia, że istnieje, że stanowi integralną jakość. Kontemplował otoczenie, które było idealnie przezroczyste i tworzyło coś na kształt schronu. Czuł się bezpieczny w Bogu i niczego nie chciał od świata, niczego nie potrzebował, niczego sobie nie wyobrażał. Sam nie wie kiedy dotarła do niego myśl o kłamstwie i poczuł krew na ustach, zaczął szarpać się, zaczął rozpaczliwie szukać możliwości ucieczki. Nie było już bezpiecznej enklawy, nie było bytu wyższego, był tylko słony smak, był tylko ból. Nie było przeszłości, nie było przyszłości, była tylko zjawiskowa teraźniejszość. Tutaj postanowił się zatrzymać, ale przecież stale krążył w żyłach Boga, stale krążył w żyłach świata, a cóż może paproch rzucany przez nurt. Myślący paproch, kawałek trzciny, myślący okruch świadomości. Może uzmysłowić sobie swoją niemoc, może próbować dotrzeć do początku, może odtworzyć bieg zdarzeń. Ale by tego dokonać musi stać się p o e t ą, musi odnaleźć w sobie ból ryby wyrywanej przez monstrualne wędzisko, musi odnaleźć ból pierwszych chwil poczęcia i ostatnich chwil świadomości, musi odejść, żeby powrócić skonstruowany na nowo, stworzony dla świata i dla samego siebie. Musi poczuć się poetą, intrygującą propozycją dla nowej rzeczywistości i propozycją w opozycji do niej. Wtedy może zatrzyma ruch, wtedy może dotknie niedotykalnego.
Zaczyna od swojego ciała, od przerażającej ciszy ludzkiego ciała. Próbuje uświadomić sobie samego siebie. Chce być w sobie by kontemplować poprzez siebie świat, chce odkryć prawdę o sobie. Napływają pierwsze obrazy i przenikają się jak we śnie – leży na plaży z jakąś kobietą. Ciepły piasek, zakopywanie nóg, przesypywanie drobinek, dotykanie słońca. A teraz wysiada z pociągu w mieście, gdzie się urodził. Wychodzi na ulicę i mija ludzi z obcymi twarzami. Te same domy, te same szyldy, te same kształty i obce twarze. Mija ulicę za ulicą i dochodzi do parku, obrazy nadlatują z nową wyrazistością. Lata szkolne, pierwsze zauroczenia i jakiś mężczyzna chodzący od drzewa do krzewu, od ławki do ławki. Nagle stający przed dziewczętami i odsłaniający pod płaszczem swoją nagość. Wszystko przelewa się, wszystko przenika myśli, wracają piękne dziewczęta i burza hormonów, wracają tamte śmiechy i tamte zauroczenia, ale ze wszystkiego zionie przerażająca cisza. jakby świat znalazł się za dźwiękoszczelną szybą, jakby istniał już tylko dla siebie. Patrzy na dawne miejsca i nie znajduje nic, pochyla się nad wspomnieniami i nie znajduje swojego odbicia, szuka punktu zaczepienia i nie znajduje go w sobie, ani poza sobą. Nagła myśl o nagości przenosi go na ułamek sekundy na Pola Elizejskie, gdzie na plakacie Brigitte Bardot odsłania swoją nagość. Idzie dalej przez ulice wypełnione światłem i myśli o innych ulicach, myśli o śmierci błyskawicznej i gwałtownej, jak tamto odejście młodości, jak tamto zamykanie się nagości, jak nieubłagana chwila przeszła. Jest teraz w Pompejach, ogląda nieistniejące ciała ludzi sprzed dwóch tysięcy lat. Zostały po nich tylko plastyczne odlewy, bo mięso, kości i krew wyżarła lawa. On czuje się podobnie, może jak wydrążony człowiek Eliota, może jak ci ludzie zastygli w swoich kształtach, w swoim przerażeniu. Obrazy przelewają się w nim, znaczenia generują nowe znaczenia, śmierć transponuje się w śmierć. Jest w małym lokalu w olbrzymim mieście, siada przy nim kobieta w zielonej sukni, dotyka go ciepłą ręką. Ma długie nogi, jest młoda i chce by jej postawił kieliszek wódki. Patrzy na nią i pożąda jej, ale myśl o miłości rzuca go do jakiegoś klubu, do innej kobiety, siedzi przy stoliku, pali papierosy i pije piwo.
3. Niebyt
Świat tyle razy rozdwaja się w człowieku, tyle razy zwielokrotnia się i redukuje doznania do zaledwie błysku, do mgnienia świadomości. Jedzie pociągiem do miasta P. i wraca pociągiem z miasta P. Myśli o życiu, a to znaczy, że wpatruje się w śmierć. Rozważa każdy gest i każdy ruch i dochodzi do wniosku, że nic nie dadzą gwałtowne szarpnięcia, nic nie da rozpacz, trzeba się poddać, trzeba zrozumieć, że życie jest tą chwilą od szarpnięcia wędziskiem do wyciągnięcia na brzeg. Życie jest bytem w wodzie niebytu, w przejrzystości i przezroczystości chwil, jest nieustającym pływaniem w nie-macicy. To jest umieranie w nie-ucieczce, która jest ruchem pozornym, jest martwotą, porażającą ciszą nieistnienia. Wiele razy uciekał, wiele razy próbował przeciwstawić się sile, której nie rozumiał. Myślał o samobójstwie i dochodził do prawd oczywistych, nikomu nie potrzebnych. Ile razy jeden człowiek odbiera sobie życie – myślał – tyle razy cała ludzkość odbiera sobie życie. Widział wyraziście absurdalność istnienia i absurdalność śmierci, ale chciał dotknąć jednego i drugiego. Myślał, że wtedy przeskoczy iskra, a mięso, którym był, stanie się d u c h e m, przeniknie na wyższy poziom, odgrodzi się od bólu rodzenia i wydalania, odgrodzi się od zwierzęcości i gnicia. Wie, że jest ciągnięty, wie, że kiedyś znajdzie się w innej przestrzeni i dziwi się, że inni ludzie udają, że nie zmierzają ku kresowi. Jego śmierć dokonuje się stale i stale w nim zanika, stale jest potencjalna i stale nie jest bytem. On składa się z chwil, tak jak linia jest sumą punktów i nie ma w nim ciągłości, nie ma jednej rozciągniętej chwili. Pozwala się ciągnąć, ale przecież wszystko w nim rozpacza, wszystko wyrywa się ku innej możliwości, wszystko jej poszukuje. Potwierdza w sobie śmierć i myśli, że w ten sposób ją obłaskawi. Jakby była idiotką z folies-bergére, jakby była płatną dziwką na godziny. Udaje przed sobą, że jego fałsz nie jest fałszem. Udaje, że jest sprytem i przeraża się, gdy dociera do jego świadomości jak daleko zaszedł w oszukiwaniu samego siebie, w oszukiwaniu Boga, w oszukiwaniu świata.
Teraz, w całym swym komizmie, w całej swojej grotesce, siedzi w muzeum Barberini w Rzymie. W niewygodnym, różowym fotelu. Patrzy na ludzi. Jakiś mężczyzna, jakaś kobieta o obfitych kształtach, obraz przedstawiający pieski. Bez znaczenia, bez sensu, bez potrzeby. Kontempluje swoją bezwartościowość, swoją zbyteczność w tej przestrzeni. Wtedy, niczym cios nożem w serce, pojawia się we nagłym śnie obraz matki. Umarłej, drżącej ze strachu w ziemi. Nieszczęśliwej, sennej i skrzywdzonej, matki trupiej i jak on bezwartościowej. I to ona zaczyna mu perswadować jego śmiertelność, jego zaczepienie. Znowu napływają niepotrzebne obrazy, nierealne przestrzenie – jakieś pole, jakiś pastuch, zapach gnoju i śpiew ptaków, wybuch wulkanu Conception, słupy ognia i dymu. Patrzy na to i nie patrzy, dostrzega szczegóły i gubi ostrość przedstawień, coś gdzieś się wydarza, coś gdzieś znaczy, ktoś umiera, wszyscy umierają, wszystko zanika. Umarły syn Gabrielli, cmentarz na którym leży, światłocień, kolory, kwiaty, drewniane krzyże. Wszystko wiruje, wszystko leci donikąd, wszystko wypiera wszystko. Idzie w Ostii po białych kamieniach i myśli o prochach, które rozwiał wiatr. Rzymskie dziewczęta, już dawno umarłe, biegały po nich, rzymskie oddziały, już dawno przepadłe, zmierzały tędy. Decumano Maximo. Czy w takich chwilach jest poetą? Został złowiony, a stale łowi obrazy w swojej świadomości, podąża od miejsca do miejsca, wiruje w nieistnieniu, przemierza wielkie przestrzenie, których nie ma, przenosi się bezszelestnie i bezwiednie, jest n i e b y t e m, straszliwym podwójnym zaprzeczeniem, zwielokrotnionym przekleństwem.
Chciał opowiedzieć o śmierci. Zaczął od bólu ryby złowionej na hak i ciągniętej ku temu, czego nie potrafi sobie wyobrazić. Mówił i zapisywał, chciał pokazać świat w chwili gaśnięcia świadomości, w każdej chwili. Pragnął zrozumieć samego siebie i chciał wyłowić siebie w strumieniu świadomości. Niczego nie osiągnął, niczego nie zobaczył niczego nie dotknął. Był omamem, fantomem bez znaczenia, bez powodu, był nieistnieniem istnienia albo istnieniem nieistnienia, nie było go. Ta próba samobójcza okazała się afirmacją życia, ta pochwała chwil okazała się potwierdzeniem nieustającego umierania, nieustannie lejącej się krwi, nieustającego bólu rozrywanej paszczy, rozrywanych ust. Wydobywany z otchłani wydobywał sam siebie, wydobywany z głębin wydobywał sam siebie, ale nie wydobył niczego, nie wyciągnął niczego, nie zobaczył niczego. Obrazy i kształty migały, wirowały, tak jak w pamięci, tak jak w kinie, tak jak w wodzie migają refleksy światła, tak jak na łące układają się desenie słonecznych promieni, tak jak sieć zmarszczek okrywa twarz pięknej niegdyś kobiety. Chciał opowiedzieć o śmierci, a powiedział o chwili gaśnięcia myśli, chciał złapać Boga na gorącym uczynku, a złapał sam siebie na swoim nieistnieniu. Chciał, choć i to jest wątpliwe czy chciał… Może ledwie pomyślał… Może ledwie uzmysłowił sobie to wszystko w błysku krótszym niż przeskok iskry elektrycznej… Może tak gasła jego świadomość… Może właśnie tak umierał… Może właśnie tak nie umarł…