Leszek Żuliński
O NOWY HAMLETYZM,
czyli czy istnieje młoda poezja?
Czy młoda poezja jeszcze istnieje? To pytanie jest, rzecz jasna, tyleż retoryczne, co prowokacyjne. Młoda poezja nie tylko istnieje, ale istnieć będzie zawsze. Takie jest prawo natury, pardon, kultury. Kultura wszak jest funkcją natury, a więc i jej nie da się oszukać. Poezja, zwłaszcza młoda, jest do pewnego stopnia „czymś biologicznym”. Stanowi wyraz dojrzewania. Tak właśnie: wyraz! Niemal każdy nastolatek staje nagle zdumiony, olśniony światem.Budzi się ze snu głębokiego dzieciństwa i dostrzega sensy, które rewaloryzują świat, ukazują go w zupełnie nowym świetle. To może być szok, szok pozytywny lub negatywny, ale niemal zawsze odkrywczy. I z tym odkryciem trzeba coś począć, trzeba na nowo zobaczyć samego siebie, trzeba zadać światu fundamentalne pytania, czasami jeszcze naiwne i sztubackie, ale w rezultacie – twórcze. Jak sobie z tym poradzić? Ludzie o określonej strukturze psychicznej, skłonni do autoekspresji i czuli na słowo, chwytają za pióro. Ono jest jak yalowski klucz, którym otworzy się świat. I jak klucz wiolinowy, którym określi się własne brzmienie.
Poezja jest jednym z najpiękniejszych „narzędzi” dorastania. Jest nie tylko odkryciem języka, a więc odkryciem uczuć i świadomości, lecz także osobliwym doznaniem piękna, jakie może kryć się w tej metodzie.
Dlatego nie boję się o młodą poezję i z takim przekonaniem piszę, że jest wieczna.
Ostatnio na tym portalu ukazało się kilka artykułów narzekających, jak to literatura schodzi na psy. Zasadniczo się z nimi nie zgadzam. Dzieje się wciąż w młodej poezji i prozie bardzo dużo , powstają wciąż dobre książki. To raczej my, starcy i tetrycy, jak mantrę powtarzamy ów mit o naszych zasługach i talentach. Owszem, były! Ale nieprawdą jest, że jest gorzej.
Jest, Kochani, inaczej!
Młodzi piszą jak najęci. Ale ta „piękna choroba” (jak chciał Mieczy-sław Jastrun) nie zawsze ma sprzyjający dla siebie klimat. Z historii litera-tury wiemy, że były okresy, kiedy liryka stanowiła gen narodowej świadomości i przenosiła góry, ale też zdarzały się czasy, gdy odsyłano ją w kąt i miano za pięknoduchową fanaberię, ot, nic wielkiego. Obawiam się, że dziś znajdujemy się w takim właśnie momencie. Nie brakuje nam poetów, nie brakuje nam debiutów – brakuje nam dobrych czasów dla poezji. A to z kolei dezorientuje samych poetów.
Wielokrotnie padały już odnośne diagnozy: w społeczeństwie, które chce się dorabiać, kultura schodzi na drugi plan. Wartości materialne biorą górę, najpierw „mieć” – potem „być”, egzystencja poprzedza esencję… Staliśmy się właśnie takim społeczeństwem, społeczeństwem dążącym do produkcji i wymiany, do kompensacji rozmaitych traumatycznych doświadczeń poprzez konsumpcję, a nie kontemplację. Nie piszę tego z przyganą – te procesy są jedyną szansą dla Polski, by wydobyła się z cywilizacyjnego zacofania. Ale też takie czasy nie sprzyjają, by język literatury (sztuki w ogóle) stał się bardzo ważnym kodem społecznej komunikacji; kodem postawotwórczym. Mówiąc prościej: te fascynujące czasy są dla yuppich z laptopem, a nie dla bardów w pelerynach.
Poezja schodzi więc do głębszego udergroundu niż kiedykolwiek była. Zamyka się w subkulturowych grupach, w wąskich kręgach towarzyskich, w portalowych salonikach. Przestaje być istotnym składnikiem powszechnego życia kulturalnego. W tej chwili wkracza ekspansywnie do Internetu, gdzie powstają wirtualne pisemka literackie, choć mające wąskogrupowy i marginalny charakter.
Debiutów i pism młodoliterackich jest więcej niż w poprzednich de-kadach. Zdecydowanie więcej. Ale – po pierwsze – są to małe nakłady, niechętnie przyjmowane do kolportażu przez sieć profesjonalnej dystrybucji, a więc funkcjonujące tylko w wybranych miejscach i środowiskach, bez siły przebicia do tzw. ogólnonarodowego nurtu kultury. Artykuły, dyskusje, polemiki z tych łamów nie trafiają na wokandę rozważań publicznych. A samych tomików poetyckich po prostu nie ma jak zdobyć i przeanalizować.
Kiedy ja wydawałem swój debiutancki tomik, a był to rok 1975, sytuacja była prosta i jasna. W 1975 roku było 35 debiutów. Wszystkie wydane w oficynach nadzorowanych przez Naczelny Zarząd Wydawnictw MKiS. Krytyk śledzący sytuację na rynku poezji mógł sobie łatwo zdobyć te 35 książek, przeczytać je i opisać. Tak m.in. przez całe lata czynili Andrzej K. Waśkiewicz i Jerzy Koperski wydając coroczne antologie z cyklu „Debiuty” – swoistą dokumentację ruchu młodopoetyckiego.
W latach 1975-1980 ukazało się około 330 debiutów poetyckich. Obecnie prawdopodobnie mniej więcej tyle ukazuje się każdego roku. Wolność i łatwość druku dają znać o sobie. No i dobrze. Tylko jak to wszystko ogarnąć? Gdzie to kupić, kiedy często autor drukuje zbiorek własnym sumptem, odbiera cały nakład z drukarni, niesie do domu i rozdaje znajomym. Jak z lotu ptaka spojrzeć na tendencje młodej poezji?
Przedmiot stał się nieuchwytny. I najlepiej „oglądalny” w tych miej-scach, gdzie lobbystycznie przedarł się ku bardziej spektakularnym pozy-cjom. A więc do niedawna jeśli chciałeś być znanym młodym poetą, musiałeś koniecznie wedrzeć się na łamy bytomskiego „Fa-artu”, warszawskiej „Frondy”, krakowskiego „bruLionu”, poznańskiego „Czasu Kultury” czy rzeszowskiej „Okolicy Poetów” i tego rodzaju pism, które zdołały sobie wypracować rolę „trybuny młodych”. Musiałeś postarać się, by znaleźć się w leksykonach „Parnas” lub „Parnas bis”, zawierających biogramy poetów urodzonych po 1960 roku. By trafić do antologii „Mamy swoich poetów”. Powinieneś był wystąpić także w grupowych spotkaniach w Zamku Ujazdowskim, bo tam się smażyła cała ta „qchnia artystyczna”. Jeśli tworzyłeś poza stadem lub wbrew modnym poetykom – skazywałeś sam siebie na outsiderstwo. A trzeba się wiele nacierpieć, by być dostrzeżonym jako outsider. Są prostsze drogi do suk-cesu.
Ale i one to może już przeszłość? Od kiedy Robertowi Tekielemu objawiła się religia, „bruLion” przestał być tym, czym był. Od kiedy Rafał Grupiński poszedł w dygnitarzy, stracił swój środowiskowy impet „Czas Kultury”. Nie wychodzi już poznański „Nowy Nurt”, nie wychodzi ostrołęcka „Pracownia”. „Borussia” się ustabilizowała. „Kresy” były z roku na rok coraz gorszym pismem… Coraz większa liczba młodych poetów (np. Wojciech Wenzel) i krytyków (np. Cezary Michalski) to dziś bardziej postaci ze świata ideologii i polityki niż kultury. Odnoszę też wrażenie, że tzw. art-zinowcy, czyli młodzi literaccy happeningowcy, którym patronowała „Lampa i Iskra Boża”, wyrośli z krótkich spodenek zgrywy. Czy ktoś zajmuje te wolne miejsca?
Owszem, zajmuję! Jest ich legion. Ale tak zróżnicowany i podzielony na „podśrodowiska”, że trudno go ogarnąć.
Otóż proszę zauważyć, że ostatni dobry „miot” młodych poetów przekroczył próg trzydziestki lub niebezpiecznie się do niego zbliża – a da-lej magma. Nasza wiedza o młodych kończy się mniej więcej na Marcinie Świetlickim, Jacku Podsiadle, Miłoszu Biedrzyckim, Marcinie Baranie, Wojciechu Wenzlu, Darku Foksie, Kaziku Malinowskim, Jarosławie Mikołajewskim, Mariuszu Grzebalskim, Krzysztofie Jaworskim, Robercie Mielhorskim… Z pań na: Ewie Sonnenberg, Agnieszce Herman, Bożenie Ptak, Marzannie Kielar… Inni – jak np. Jarosław Klejnocki, Tomasz Majeran czy Karol Maliszewki – głównie zajmują swoje mocne pozycje w okopach krytyki. Ograniczam się tu do przykładowych nazwisk; jest ich trzykrotnie, czterokrotnie więcej, do tego dochodzi mocna grupa młodych prozaików i ta właśnie fala stanowił ostatnią „zmianę warty”. Taką, o której można powiedzieć coś bardziej „konkretnego”, coś bardziej „zwartego”.
Wszystko odbyło się zgodnie z regułami pokoleniowej sztafety: w miarę tupeciarsko, arogancko i tromtadracko. Romantycy zaatakowali klasyków. Tak jak kiedyś pryszczaci, jak poeci „Współczesności”, jak Nowa Fala. Tym razem specyficzną domieszkę stanowił „antykomunizm” i neokonserwatyzm. Ale z tego właśnie powodu zaczęto wylewać dziecko z kąpielą, bo w dążeniu do udowodnienia kulturalnej jałowości minionych 50 lat tym młodym chciano przypisać szczególną rolę. Nagle między Miłoszem, Herbertem i Szymborską a Świetlickim – pustka! Nikogo godnego uwagi. No, oczywiście z wyjątkami dla Barańczaka, Zagajewskiego, Krynickiego i garstki innych, ale liczba „prawdziwych poetów” nagle zaczęła być gwałtownie weryfikowana. Jakby wszyscy za-pomnieli o – powiedzmy – Urgaczu, Harasymowiczu, Śliwiaku, Miłobędzkiej, Kawińskim, Gąsiorowskim, Żernickim, z młodszych o Wyrwie-Krzyżańskim, Filipczuk, Kaliszewskim, Warzesze, Lenartowskim i wielu, wielu innych. Jednym wydobyto na wierzch wczesny stalinizm, innym późny serwilizm. Tym młodszym – jałową biografię. Tyle że nijak się to miało to rzeczywistych wymiarów ich poezji.
Nie chcę nie doceniać debiutantów z lat 90. Ale ze zgrozą obserwuję ich przecenianie. Owszem, czas objawi prawdę. Kiedy dziś, po latach, czy-tamy „Zmianę warty” Jana Błońskiego też dziwimy się, jak wieloma nazwiskami bez późniejszego znaczenia (np. Magda Leja) przejął się ten wybitny krytyk. Ale nasi obecni „parnasowcy” to wyjątkowi szczęściarze. Narobiono wokół nich hałasu, ubito pianę, choć ledwo co oduczyli się robić błędy ortograficzne, acz i to nie jest pewne. Ci wszyscy o’harowcy typu Wojciecha Wilczyka, ci „autorzy jednego wiersza” (jak Sajnóg, który napisał słynne „Flupy z pizdy”), ci skandaliści w rodzaju Artura Cezara Krasickiego, twórcy idei onanizmu w dziele literackim, ci bohaterowie art-zinów piszący tzw. antypoezję… – gdzież oni? Ta zmiana warty postrzegana grupowo wygląda żałośnie, niepokojąco.
Nie chcę być tetrykiem. Nie chcę powtarzać starej śpiewki o coraz gorszej młodzieży. Przecież i tak nie mamy żadnego wpływu na zmiany pokoleniowego stylu, zaś reguły gry raczej gwarantują, że z tej subkultury wyłoni się niebawem pełnowartościowa kultura. To, co niepokoi, to raczej rozziew między kalibrami literackich przesłań i misji. Świat Wielkich Znaczeń – wielkich wyborów, dramatów, konfliktów sumienia i postaw – ten świat jakby gwałtownie ucieka z poezji, ustępuje miejsca miałkim i banalnym zabawom. Herbert w pokoleniu Świetlickiego nie narodził się. Ta skala intelektu i kreacyjności, nawet wyobraźni, jest nieobecna.
Niedawnych liderów – Świetlickiego i Podsiadłę – zaliczam do poetów utalentowanych. Problem w tym, że nowe widzenie świata w młodej poezji wciąż jakby kończy się na demaskowaniu zastanych zwidów i wartości. Jeśli Podsiadło pisze:
A jeśli mój syn (któremu pozostawiłbym przecież
Wolny wybór) zechciałby jednak umierać za ojczyznę,
Zaprowadziłbym go do lasu i powiedział: „Pamiętaj,
Szyszka to rzecz święta”
…to wiem, że jest to wiersz piękny i szlachetny, ale też wiem, ze egzysten-cjalny i historyczny świat w tego typu poezji jest bliżej nie określony. To protest przeciw zmarnowanemu życiu ojców, przeciw fałszowi ich idei, przeciw wojnom, bohaterszczyźnie, tradycyjnym pojęciom patriotyzmu, protest przeciw wszelkiemu hamletyzowaniu… Ale w tym samym czasie rodzą się nowe wojny, nowe idee, nowe konflikty sumienia. I z nimi ta poezja może się rozminąć. I – moim zdaniem – się rozmija. Nie mam nawet żalu o treści historyczne. Rzeczywiście, być może literatura polska powinna się od nich w końcu nieco uniezależnić. Mam pretensje o niedorozwój treści egzystencjalnych – „izirajderskie” luzactwo, zgrywa, dyskotekowa grepsera nie zagłuszą tych spraw. Są raczej przejawem eskapizmu, natrętnej ucieczki w subkulturowość. Są na siłę demonstrowaną młodzieńczością. Antypatią wobec świata powszechnej praktyki społecznej. Nawet się nie dziwię tym fobiom. Lecz wiem, że ucieczki nie ma. Dorosłość wyjrzy z lustra. Zapyta o racje, o odpowiedzialność, o danie świadectwa…
Jaki jest „krajobraz po bitwie”, krajobraz po generacji „bruLionu” i „Nowego Nurtu”? Otóż tego nie wie już nikt. Bo nawet jakby wyczerpała się recepta na sukces tego typu pism. A raczej zabrakło sponsorów. Wiedzą, że to wszystko dusi się we własnym sosie, a świat pędzi i tak po innej trajektorii. Oto komedia pomyłek: młodzi poeci gardzą światem praktyki społecznej, świat zaś niczego nie chce wiedzieć o młodych poetach. Po obu stronach – ignorancja!
Jest to przede wszystkim dysharmonia, rozdźwięk komunikatów, o której pisałem na początku. Społeczeństwo wytwórcze nie bardzo potrzebuje liryki, lirycy zaś mocniej wyładowują swoje emocje na świecie ojców i minionych, zwietrzałych lub skompromitowanych etosach niż na towarzyszącej im rzeczywistości. Nie ma w tym wszystkim współbrzmienia.
No to pomarudziłem sobie. Wszystko w imię jednego: by apelować do młodych poetów o głębsze, bardziej wstrząsające widzenie świata. O nowy hamletyzm! Po ironizmach Gombrowicza, wściekłości Bursy, szaleństwie Wojaczka, reizmie O’Hary, antyestetyzmie Różewicza, niezasiedziałości Stachury, werbotechnice Karpowicza i Milczewskiego-Bruna, po odkryciu Grochowiaka, że bunt nie przemija, bunt się ustatecznia, po tych i innych doświadczeniach literatury XX wieku nie ma co wracać do beztroskiej młodości. Trzeba na nowo budować świat dramatu. Bo innego, lepszego świata człowiek nie posiada.
Leszek Żuliński