Leszek Żuliński
BEZ POŻEGNANIA…
Pisarz jest osobą publiczną. Śmierć pisarza jest sprawą publiczną.
Umieramy wszyscy. Żegna nas rodzina, garstka przyjaciół i znajomych. Pamięć o nas trwa przez jedno, dwa, trzy pokolenia w coraz węższym gronie. Aż w końcu i ona wygasa. Może wtedy następuje właściwa, prawdziwa śmierć? Wraz ze skonem pamięci – tej ostatniej kliszy, która nas utrwala?
Szczęśliwy pisarz! On za życia miał więcej „znajomych” niż ktokolwiek z nas. Czytając jego książki, ludzie kochali go lub nienawidzili, podziwiali lub krytykowali, w skrajnych przypadkach urastał do roli społecznego autorytetu, kogoś, kogo zdanie kształtuje opinię publiczną lub rozstrzyga spory moralne i intelektualne. Publiczna rola pisarza polega na tym – upraszczając – że to on mówi, a my słuchamy, że to on wyraża wizje i idee, które nas wiążą lub dzielą, ale zawsze splatają jakąś wspólną nicią komunikacji. Pisarz jest współtwórcą substancji kulturowej, która tworzy społeczeństwo i naród.
Toteż śmierć pisarza nie jest tak bezlitosna i omnipotencjalna, jak każdego z nas. Pozostają jego książki, które potrafią przetrwać nie tylko całe pokolenia, ale całe epoki i cywilizacje. Los biblioteki aleksandryjskiej był tak wyjątkowy, że aż nazbyt wstrząsająco zapamiętany przez ludzkość. Jeśli nawet zdarza się co pewien czas jakiś Herostrates, to tej samej nocy, jak głosi tradycja, rodzi się Aleksander Wielki. Hitlerzy palący książki nie niszczą literatury, lecz, jak udowodniło życie, pobudzają ją do feniksowego odrodzenia. Jednym słowem, pisarz żyje dłużej. Żyje tak długo, jak długo żyją jego teksty. A one potrafią być przez długi czas utrzymywane w czytelniczym obiegu. Wznowienia, antologie, podręczniki, adaptacje, omówienia krytyczne obieg ten organizują i podtrzymują czasami przez całe stulecia. Przypadek rekordowy w naszym kręgu kulturowym to, oczywiście, Homer – pisarz z VII wieku p.n.e., to znaczy żyjący w naszej świadomości już 2700 lat. Śmierć jest jednak tak zachłanna, że i pamięci nam skąpi. Bo przecież pierwsze (sumeryjskie) zabytki pisma liczą już sobie 6 tysięcy lat, a paleografowie twierdzą, że pismo jako takie powstało około 10 tysięcy lat temu. Choć kute w kamieniu, nie utrwaliło swych autorów; nie dało im nieśmiertelności. Problem więc nie w samej „technologii” literatury, skoro papier może być trwalszy od kamienia, lecz w cywilizacyjnym poziomie i stadium rozwoju społeczeństw, które potrafią lepiej chronić słowo pisane niż kulturę materialną.
Dożyliśmy czasów, gdy ów poziom cywilizacyjny w pełni dorósł do ochrony dóbr ducha i ich kreatorów, artystów lub intelektualistów. Od kilku stuleci ich rola gwałtownie rosła. Kult wiedzy i nauki, świadomość narodowa i inne tego typu zasadnicze powody sprawiały, że słowo pisane uzyskało magiczną moc. Bez polskich romantyków – przypomnijmy – nie byłoby polskiego etosu. I wprawdzie chłodni racjonaliści twierdzą wciąż, że to nie literatura zmienia bieg historii, lecz jednak trudno tę historię wyobrazić sobie bez literatury.
Przypominam te wszystkie banalne oczywistości, by samemu sobie jakoś uświadomić mit nieśmiertelności artysty. Mit? W zasadzie nie mit, tylko konkretne, społeczne i kulturowe, powody wyjątkowego funkcjonowania tzw. osób publicznych, które organizują nasze życie duchowe i dlatego stają się jego historią, trwającą o wiele, wiele dłużej niż zwykłe ludzkie życie.
Pisarz tradycyjnie w tym zjawisku miał prymarne i uprzywilejowane miejsce. Rzecz nie w truizmie, iż literatura jest „królową sztuk”, tylko w wymiernym fakcie, że w dobie nowożytnej rzeczywiście odgrywała ona główną rolę w owych kulturotwórczych i opiniotwórczych procesach. Nie ponosi mnie chyba okolicznościowa euforia pióra, jeśli twierdzę, że literatura zdystansowała na tym polu inne sztuki i najdobitniej wyrażała problemy kolejnych czasów. Dziś chociażby wystarczy stanąć przed wawelskimi sarkofagami Mickiewicza i Słowackiego, by zrozumieć, że byli równi królom.
Minęło jednak 150 lat i takie miejsce w estymie i pamięci narodów pisarze stracili. Chyba bezpowrotnie. Nie ma już dla nich ocalenia mierzonego wiecznością głazu. Ani starych katedr, ani jagiellońskich kaplic, granitowych mauzoleów, marmurowych sarkofagów, nawet kilometrowych żałobnych konduktów i rapsodów czy elegii przyjaciół. Coraz rzadziej trafiają i będą trafiać na cokoły. Coś wymownego tkwi w skromnym postumencie Bolesława Prusa, ostatnim pisarskim pomniku, jaki znam, postawionym obok warszawskiego Bristolu. Wiedeński monument Goethego, moskiewski – Puszkina, lwowsko-wrocławski – Fredry czy nawet najbliższy sąsiad Prusa na Krakowskim Przedmieściu – Mickiewicz – to spiżowe kolosy przy tym małym, zgarbionym, jakby chyłkiem stojącym na publicznym widoku autorze Lalki.
Co się stało? Stało się bardzo wiele. Przede wszystkim wiek XX przyniósł rewolucję w zakresie komunikacji społecznej. Pisarz przestał być głównym autorytetem intelektualno-moralnym, utracił swój ogromny, czasami monopolistyczny wpływ wobec swoich współczesnych. Przestał być zasadniczym źródłem informacji, szafarzem idei, wyrocznią i sumieniem zbiorowości. Upadek tradycyjnych hierarchii społecznych, rozpowszechnienie nauki i wiedzy, egalitaryzacja wykształcenia, rozwój sztuk i ich synkretyzm, rozwój technik i języków komunikacji – to wielkie procesy, które wzruszyły posadami świata. Pisarz jeżeli w tym „szumie informacyjnym” i „globalnej wiosce” zyskał cokolwiek – to przede wszystkim konkurentów. Dziennikarz, publicysta, reżyser filmowy, osobowość telewizyjna, aktor, sportowiec, uczony, polityk i wiele innych „postaci publicznych” odebrało pisarzowi jego monopol na sprawowanie duchowego rządzenia. Przestał być jedynym „inżynierem dusz” na budowie zwanej kulturą. I nawet sam rozwój jakiejkolwiek werbotechniki niczego tu nie uratuje, bo właśnie wkraczamy w erę komunikacji multimedialnej, a więc jeszcze bardziej detonującej dawny, tradycyjny model kultury literackiej.
Żeby tylko… Pisarz traci nie tylko swój monopol, traci też charyzmę i autorytet. Dziś nie ma już wieszczów. Samo pojęcie staje się jakby tracące myszką i podszyte sarkazmem. W coraz bardziej technokratycznych, wytwórczych, produkcyjnych i konsumpcyjnych społeczeństwach po prostu słabnie kulturotwórcza moc słowa. Kultura masowa stała się pulpą oferującą z powodzeniem prostsze i łatwiej strawne kody, np. obrazkowe. Wytwarza też ona subkultury dalece nieliterackie (np. scentralizowane wokół muzyki czy jakiegoś określonego stylu życia) lub w ogóle odwraca uwagę w kierunku quasi-kulturalnych zachowań (np. sporty typu skating czy sekty typu „skin”). Cynizm historii wykazał też, że to jednak nie Mickiewicz, nie Baczyński, nie Miłosz obalali kolejne okowy narodowego losu i burzyli bastiony dziejowego zła. Dziś, doceniając Ducha Sztuki, pragmatycznie wiemy, co i kto konkretnie rządzi światem. O nie!, na pewno nie poeci.
Trzeba być wprawdzie wyjątkowym chamem, by lekceważyć rolę kultury w życiu społecznym, lecz też wyjątkowym naiwniakiem, by wierzyć w jej bezpośrednio sprawcze moce. Jesteśmy też pełni nowej gorzkiej wiedzy: każda wojna XX wieku wdeptywała wartości kultury w ziemię, męłła je na proch. Poeta Różewicz przestał wierzyć w sens i prawdziwość liryki; poeta Karadżić nawet to udowodnił. Jakże więc wobec takich doświadczeń i wobec tej rzeczywistości wpatrywać się w pisarzy jak w obraz? Jak kochać poetów? Jak im wierzyć? Kiedy w ogóle ich czytać, skoro lepszym wytchnieniem od świata może być program telewizyjny, gra komputerowa lub narkotyk Internetu? A na dodatek przez te wszystkie nieromantyczne lata mieliśmy do czynienia i z tym, że pisarze się wręcz kompromitowali. Politycznie, moralnie, intelektualnie… Można by napisać historię literatury od Hamsuna po Ważyka, żeby już umownie zamknąć ten wątek pomiędzy hańbą faszystowską a hańbą domową, abstrahując od młodszych, a licznych przypadków i przykładów kompromitacji (co piszę ze szczególnym bólem). Stąd pytanie: jak dalej pisarze mają trafiać na cokoły, jak dłużej w pamięci społecznej mają zajmować wyjątkową, charyzmatyczną pozycję?
Śmierć Vaclava Havla jest poniekąd dowodem, że uwikłanie w politykę nie musi kompromitować, jednak pozostanie pytanie, do jakiego stopnia ten pisarz bez swojej drogi politycznej byłby dziś celebrowany?
*
Głęboka cezura socjokulturowa sprawia, że i śmierć pisarza przestaje być powodem narodowej żałoby.
Pisarze odchodzą coraz prędzej, ciszej, skromniej, w sposób coraz bardziej anonimowy i bezszelestny. Może ich śmierć wstrząsa jeszcze salonem literackim (czytaj: kawiarnią), ale już nie ulicą. Choć w dobie masowych nakładów i rozpowszechnionego czytelnictwa wielu trafia pod strzechy bardziej niż dawni wieszczowie, to tam, pod owymi strzechami, nie stoją już na domowych ołtarzach. A jeśli nawet, to w trzecim, czwartym rzędzie. Bo pierwszy rząd zajęty jest przez innych bożków. Najbardziej „patetyczne” zgony, jakie ja sam pamiętam po Stalinie, to Monroe i Kennedy (no, może jeszcze de Gaulle i Breżniew…), a zaraz potem Elvis Presley, Jimmy Hendrix i Freddy Mercury… Zgon pisarza? Nie, nie pamiętam w drugiej połowie naszego wieku nikogo takiego z ludzi pióra, który by czarnym kirem osnuł po sobie cały świat.
Choć z drugiej strony śmierć „stwarza” pisarza. Często wieńczy jego legendę tym pięknym i smutnym zawijasem mitu. Dance macabre zmienia chocholi letarg w ożywione apocalipsis cum figuris… W naszej współczesności mieliśmy np. długo trwającą modę na „poetów wyklętych”… Borowski, Bursa, Poświatowska, Hłasko, Wojaczek, Stachura, Bruno, Ratoń… Ci „kaskaderzy” literatury, którzy bez swojej przedwczesnej śmierci byliby mniej „atrakcyjni”, pozbawieni tego najważniejszego, bo najbardziej uwiarygadniającego aktu w całym dramacie ich życiopisania. Odnoszę jednak wrażenie, że i ta „moda” mija. Galeria kaskaderów nie może być zbyt liczna, bo zepsułaby swój sens. Śmierć więc traci rumieńce; odzyskuje swą naturalną bladość. Już wstydzi się rozgłosu, nie reklamuje żniwa.
Zauważyłem, że coraz częściej o śmierci pisarza, nierzadko znajomego, dowiaduję się z wielomiesięcznym opóźnieniem. Nie znajduję w prasie nekrologów, nie czytam pośmiertnych wspomnień…
W latach 90. zmarło ponad 200 polskich pisarzy. Chciałem przeprowadzić dokładniejszą statystykę, lecz okazała się ona niemożliwa. W obu stowarzyszeniach pisarskich – w Związku Literatów Polskich i Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich – listy zmarłych zaczynają się w różnych momentach i w różnych kończą. Nikt nie daje gwarancji, że listy te są kompletne. Nie obejmują one np. pisarzy niezrzeszonych, których jest sporo.
Kiedyś z większą ścisłością udało mi się ustalić listę pisarzy zmarłych w dwuleciu 1995-1996 ( do końca września). Lista ta obejmuje 50 nazwisk.
Oto ona: Danuta Abrahamowicz, Helena Bechlerowa, Salomon Belis, Wiera Bieńkowska, Czesław Centkiewicz, Jadwiga Chamiec, Anna Chodorowska, Jadwiga Chudzikowska, Wanda Chylicka, Mieczysław Czychowski, Stanisław Czycz, Zofia Dróżdż-Satanowska, Barbara Eysymontt, Marta Fik, Stanisław Filipowicz, Andrzej Gerłowski, Małgorzata Hillar, Zofia Jeżewska, Maria Kann, Wanda Karczewska, Sławomir Kryska, Irena Kuran-Bogucka, Zbigniew Kuthan, Leopold Lewin, Zofia Łapicka, Hanna Łochocka, Stanisław Łukasiewicz, Stanisław Misakowski, Hanna Muszyńska-Hoffmanowa, Bożena Nowak, Zdzisław Nowak, Hanna Ożogowska, Gabriela Pauszer-Klonowska, Maria Petry-Radwańska, Tadeusz Polanowski, Anna Przemyska, Aleksander Rogalski, Janusz Roszko, Feliks Siemiankowski, Tadeusz Sołtan, Julian Stryjkowski, Zofia Szleyen, Kazimierz Tomaszewski, Adam Wiśniewski-Snerg, Barbara Wiza, Olgierd Wojtasiewicz, Wiktor Woroszylski, Zygmunt Wójcik, Bolesław Zagała i Stanisław Zieliński. Ta lista – podkreślam – obejmuje tylko członków obu związków. Niezrzeszeni też przecież umierali, i to czasami tak wybitni, jak Jerzy Kosiński czy Tadeusz Siejak. Pamiętajmy o nich!
Aby pozostać już tylko w dekadzie lat 90. i aby „dopełnić dramaturgii” statystyce, przypomnijmy sobie jeszcze co lepiej znane nazwiska, które zniknęły spośród żywych. Byli to m.in. Jerzy Broszkiewicz, Zbigniew Bieńkowski, Alina Centkiewicz, Jan Dobraczyński, Janina Dziarnowska, Kornel Filipowicz, Stanisław Horak, Jerzy Jesionowski, Marek Jodłowski, Jerzy Lovell, Andrzej Łuczeńczyk, Władysław Machejek, Krzysztof Mętrak, Józef Morton, Zbigniew Nienacki, Stanisław Swen-Czachorowski, Włodzimierz Słobodnik, Wilhelm Szewczyk, Alfred Szklarski, Seweryna Szmaglewska, Tadeusz Śliwiak, Maria Terlikowska, Kazimierz Truchanowski, Andrzej Twerdochlib, Jan Wyka…
W latach 70. i 80. rozpoczęła się dla nas, żyjących, ta biologiczna zmiana warty. Szokował nas kres awangardystów i skamandrytów. Potem zaczęli odchodzić Kolumbowie, którzy przeżyli wojnę, pokolenie 56 i coraz częściej młodzi – już nie tyle kaskaderzy, ile uczestnicy Wielkiego Stresu.
Oba związki pisarskie skupiają obecnie około 2,5 tysięcy członków, poza związkami pisze co najmniej tysiąc autorów, którzy osiągnęli profesjonalny poziom. Lektura powyższych wyliczanek uświadamia, że coraz większa liczba pisarzy jest „anonimowa”. Mało o nich wiemy; ich nazwiska figurujące na książkach nie stały się sławne; sporo w tym gronie tłumaczy, którzy w jeszcze mniejszym stopniu są publicznie znani. Jeśli ich książki wypadną z obiegu, jako gorsze lub mniej spopularyzowane, pisarze ci umrą zupełnie, także w naszej pamięci. Zastanawiam się na przykład, kto za – powiedzmy – 20 lat będzie pamiętać Jerzego Jesionowskiego czy Zdzisława Morawskiego – postacie te były świetnie znane w środowisku pisarskim, lecz ich książki nie cieszyły się wielkim sukcesem.
Z drugiej strony odeszli młodzi, zdolni, którzy jeszcze nie zdążyli zasłużyć sobie na żadną szaloną legendę – np. Andrzej Milik-Wiśniewski, Jan Rybowicz, Marek Wydmuch – jakim sposobem ma przetrwać pamięć o nich? Może dłużej zostanie wśród nas Krzysztof Mętrak lub Jan Walc? Śmierć będzie wymierzała swoją bezlitosną sprawiedliwość nawet pisarzom, którzy odnieśli szybki i błyskotliwy sukces, jak np. Andrzej Łuczeńczyk albo Tadeusz Siejak. Czy zresztą na pewno sprawiedliwość? Mam otóż wątpliwości. Obawiam się, że tak wybitni poeci, jak Stanisław Czycz lub Stanisław Swen-Czachorowski, nie dość docenieni za życia, i po śmierci nie przeżyją odkrycia.
Często przywoływany ku pokrzepieniu serc przypadek pozagrobowego sukcesu Norwida jest wyjątkiem rzadko się powtarzającym. Już raczej wierzę, że postępująca erozja pisarskiej charyzmy będzie dodatkowo dobijała pisarzy po ich własnej śmierci. Tak przecież dzieje się z Andrzejewskim, Jastrunem, Kuśniewiczem, Nowakiem, Przybosiem i wieloma innymi, którzy z zupełnie nieznanych, irracjonalnych powodów odchodzą w coraz większy cień. Nieco lepszą pozgonną publicity mają tylko wyjątki, czasami zresztą zaskakujące, jak np. trudny w lekturze Białoszewski.
Wiem, że wołanie o „sprawiedliwą” i dokładnie odmierzoną sławę jest nonsensowne. Ona chodzi własnymi ścieżkami, ma tylko sobie znane powody pokazywania palcem wybrańców i ulubieńców. Sława na pstrym koniu jeździ i uwielbia fikać koziołki. Politycznie obrzydzany przez całe lata Dobraczyński ma jedną z najwyższych poczytności, co łatwo sprawdzić w bibliotekach. Hłasko i Tyrmand przestają nas podniecać, a wylansowany ostro Sted za chwilę będzie prawdopodobnie poetą mało znanym. Nie masz na to rady. Nie masz na to mądrych. Jest jednak pewna granica, do której wszystko zależy od nas – czytelników, krytyków, urzędników d.s. kultury.
Jerzy Szaniawski – umarł w zapomnieniu i biernym milczeniu własnego otoczenia. Jego pośmiertne papiery, jego dworek w Zegrzynku spłonęły, uległy nieodwracalnemu zniszczeniu. Stało się to na oczach całego środowiska i w majestacie państwowego mecenatu. Jak to było możliwe?
Stanisław Grochowiak – w 35 lat po swojej śmierci nie doczekał się wydania utworów zebranych. Ten jeden z największych poetów polskich drugiej połowy XX wieku, ten klasyk!
Leopold Buczkowski – jego domostwa w podwarszawskim Konstancinie nie można było przemienić w muzeum. Syn mieszkający w Jugosławii jedyny ratunek widział w wywiezieniu spuścizny po pisarzu (także ciekawych rzeźb) nad Adriatyk. Tragifarsa!
Tadeusz Śliwiak – umarł w złej chwili środowiskowych podziałów politycznych. Władze Krakowa nie wiedziały, jak się zachować w tej sytuacji i na pogrzeb nie wysłały żadnego swego przedstawiciela, co wzburzyło przyjaciół i czytelników poety.
Tego typu przypadki są karygodne. One obciążają nie ślepe fatum, lecz nas, żywych, głupich i skłóconych, nie umiejących cenić ani pamięci, ani dóbr po własnych pisarzach.
Sami więc sobie podcinamy gałąź. Ten spadek pozycji społecznej pisarza, wynikający z obiektywnych przemian i procesów, jest pogłębiany stanem środowiskowego kryzysu, zachwianiem mecenatu nad kulturą, brakiem skutecznych warunków promocyjnych. Wynika ze zmniejszonej kulturo-chłonności społeczeństwa. Nawet z uwiądu instytucjonalnego – bieda zapanowała tak wielka, iż był okres, że oba stowarzyszenia pisarskie z trudem znajdowały pieniądze na zamieszczanie w prasie nekrologów zmarłych kolegów.
Utrzymujące się antagonizmy polityczne powodują, że po obu stronach barykady nie reaguje się na śmierć kolegów z „tamtego” związku. Odchodzą więc coraz częściej bez pożegnania. Zapominani za życia, bojkotowani za życia, zabierający do grobu sławę, która była jedyną racją ich istnienia i jedyną gwiazdą, ku której tak namiętnie dążyli. Może i machnęliby ręką na środowiskowy ostracyzm, ale gdzie ty jesteś, ostatnia nadziejo zagapiona w telewizor, zdradzająca dla byle amerykańskiej książki naszą narodową epopeję pisaną krwią; gdzieżeś się podział ty, Czytelniku, swą obojętność jak osikowy kół wbijający w pierś artysty?!