Marek Jastrząb
JANIONY i NORWIDY – LISTA NIEOBECNOŚCI
Potrzeba podważania i obalania zaskorupiałych, rutynowych prawideł jest motorem postępu. Czymś, bez czego żadna cywilizacja nie mogłaby się rozwijać. Bunt jednak musi mieć uzasadnienie. A więc argumenty. A więc propozycje; sprzeciw bez nich, uważany jest za demagogię.
Stara to prawda, że przywilejem młodości jest bunt. Bunt ożywia zmurszałych i unicestwia ich zarazem. Buntownicy obdarzeni łaską rozsądku powiadają zatem: obalamy, niszczymy, zgoda, ale dajemy coś w zamian, nie zostawiamy zgliszcz, ale oferujemy lepsze wartości. Tymczasem poeci obecni, zapominając, że współczesność jest kontynuacją przeszłości, że bez gruntownej, a nie powierzchownej wiedzy o przeszłości, mogą być tylko oczytanymi analfabetami, dystansują się od tego rodzaju stwierdzeń. Wolą iść własną drogą, odrzucać, negować, ośmieszać, co było przed nimi.
W poezji zapanowała powszechna i denerwująca maniera spłycania jakiegokolwiek przekazu. Pokolenie poetycko ząbkujące uprawia gnuśną politykę istnienia w bezszmerowym kącie. Pora, by z niego wyszło, pora, by się wygramoliło z przytulnej sadzawki. Zamiast zabrać merytoryczny głos we własnej sprawie, woli szwendać się po marginesach, obrzeżach i niszach zarezerwowanych dla programowych frustratów.
Nonsensowne reguły, normy sklecone z widzimisiostwa i chciejstwa, wędrują pod strzechy i do pubów z nieszczęsnymi poetami. Zgrupowani w swoich sektach, bractwach od zespołowego chlipania, rozproszeni po jaskiniach dla indywidualistów, zaklinowani w towarzystwach wzajemnej adoracji, połączeni solidarną zawiścią i niechęcią do poszerzania horyzontów, takie widzą świata koło, jakie tępymi zakreślają oczy, mówiąc językiem Mickiewicza.
Zjednoczeni w ignorancji, w skrupulatnym zaprzeczaniu wszystkiemu, co jest im obce, niekompatybilne, w tym, czego nie pojmują, natomiast zgodni z tym, co odpowiada brakom ich wiedzy, wyobraźni, gustu, smaku, intuicji, zieją anemiczną myślą, że są skrzywdzeni, zapomniani, odsunięci od koryta z literackimi profitami.
W tym miejscu dodać trzeba, że literatura jest tylko wtedy dobra, gdy stanowi owoc pracy nad tekstem, gdy nie jest wyłącznie rezultatem ułudnego talentu. Talent, zdolność do odczuwania, są to zaledwie zapowiedzi, rokowania, obiecujące wstępy do twórczego zaistnienia; dobra literatura jest efektem żmudnej, lecz koniecznej harówy poznawczej.
Bez poznawania świata i konsekwencji jego przemian, artysta jest tylko intelektualnym gołodupcem. Miał tego świadomość Mickiewicz, a wiedziały o tym pokolenia wszystkich jego poprzedników (herezja: wszyscy oni byli swego czasu młodzi!). Czyli: dzisiejsi cyniczni poeci, staną się jutro tak samo zbędni, jak ci, z którymi walczą, a zastąpieni zostaną przez nowych, zrzędzących o potrzebie odnowy poezji i kolejnym “upadku” poetyckich obyczajów.
*
Mistrz Stanisław Lem powiedział w jednym z wywiadów: w pierwszym wydaniu Summy ostatni rozdział dotyczył losów sztuki w wieku technologicznej eksplozji. Pisałem tam wówczas, w co głęboko wierzyłem, że sama proliferacja utworów we wszystkich dziedzinach literatury, muzyki i plastyki jest czynnikiem niszczącym, gdyż jeśli mamy tysiące Szekspirów, to nikt nie jest Szekspirem. Twierdzenie to spotkało się z surową oceną Leszka Kołakowskiego. Polemizowałem z nim po niemiecku, ale to było już po czternastu latach, gdy w wielu partiach książka ta przestawała być fantastyczna, zwłaszcza we fragmentach dotyczących inżynierii genowej. Niestety jednak swoją kategoryczną negacją zniechęcił mnie tak bardzo, że ostatni rozdział wyrzuciłem z następnych wydań. Dzisiaj jednak widzę, że miałem sporo racji.
Kiedy ostatnio we Frankfurcie odbywały się targi książki i sześćdziesiąt cztery tysiące wydawców przedstawiło dwieście osiemdziesiąt osiem tysięcy nowych tytułów, ktoś obliczył, że gdyby przez cały czas trwania wielodniowej wystawy chcieć zajrzeć do każdej książki, to wystarczyłoby na każdą książkę tylko cztery dziesiąte sekundy. O przeczytaniu tego w trakcie jednego życia ludzkiego nie ma nawet co marzyć. Jest tutaj jakaś samozagrażalność, bo nie trzeba już żadnych cenzur i politycznych interwencji, gdyż sztuka, która ukazuje się w takich ilościach, podlega nieuchronnie samozgubnej inflacji.
Natomiast w „Pamiętniku znalezionym w wannie” przedstawił groteskową wizję potopu zbędnych informacji. Skutki masowego drukowania majstersztyków ohydy. Dławienia się ilością chłamu. Gwoli sprawiedliwości stwierdzić jednak należy, że w tym oceanie tandety wyłowić niekiedy można utwory przypominające arcydzieła, niebagatelne i warte odnotowania. Cóż z tego, skoro odnaleźć je można przypadkiem, przebijając się przez gąszcz grafomaństwa. Utwory bardzo dobre, nie tylko poetyckie, bo i pisane prozą, zdarzają się z nieczęsta; da się je policzyć na palcach uciętej ręki. O nich się mówi, pisze, polemizuje z zawartymi w nich przesłaniami. Ale gdzie, w ilu egzemplarzach? Za to mamy zatrzęsienie tekstów nijakich, inwazję dzieł letnich, tomików wydawanych w trzech egzemplarzach, upichconych niepewnym piórem na sztucznym kolanie. Nie wzbudzają rezonansu i kontrowersji, nie powodują wymiotów, są neutralnie żadne. Czynią sztuczny tłok, złudne wrażenie obfitości.
Skutek? Mamy teraz więcej piszących, aniżeli czytających. Więcej oficyn, niż książek. Legiony indywidualistów – chórzystów piszących na jedno kopyto, identycznym stylem, z tą samą, epigońską metaforyką. Henryk Heine napisał: „pierwszy, który porównał kobietę do kwiatu, był wielkim poetą, ale następny był cymbałem.”
Aż prosi się napisać o Słowackim, Tuwimie, Hemarze, Leśmianie, naszych językowych żonglerach, czarodziejach i ekwilibrystach niepośledniej próby. Za Danutą Rinn wypada zaśpiewać: „Gdzie te chłopy, orły, sokoły”. Godzi się też zapytać, dlaczego siedzą pod miotłą i trzęsą się ze strachu przed zadaniem pytania: „dokąd płyniemy, panowie”. Nie wiem, dlaczego Pan Leszek Żuliński cieszy się w swoim artykule z tak wielkiej ilości poetów. Przecież ich liczba nie świadczy o jakości dzieł. Co Go tak raduje, skoro chwilę później mówi: Miłosz pytał, co warta jest poezja, która nie ocala ludzi i narodów. Dziś takie pytanie jest nie na czasie. Tromtadrackie. Nie na czasie są elementarne pojęcia ze słownika literatury polskiej: ojczyzna, państwo, niepodległość, wolność, honor, godność, patriotyzm, idea, ofiara życia itp. Stwierdzam to bez belferskiego oburzenia – konstatuję li tylko ewolucję czasów. Sacrum zsyłane jest do lamusa historii. O ile jeszcze niedawno np. niepodległościowe poematy romantyków mogły nam się nieźle kojarzyć z aktualną sytuacją, to co dziś znaczy np. pojęcie „ofiary życia”? Chyba tylko oddanie nerki choremu bratu. Tak więc pytanie, co dziś jest żywe w poezji, w tradycji literackiej, jest pytaniem o to, co łączy naszą rzeczywistość z jej poprzednimi etapami?
No właśnie. Bania z poezją zrobiła fikołka i „wywinęła orła” na szczurzej ekonomii. Młodzi są zajęci nieróbstwem, a bardowie z dawnych lat nie mają pary na tworzenie w stylu pop. Fakt, że grupy poetyckie „w dawnym stylu”, są coraz bardziej nieobecne i że zapanowała moda na literacki trądzik. Dyktatura samozadowolenia i bezpłciowości. Furiacka presja łatwizny. Hedonizm nagminny. A to w myśl stwierdzenia: bredzić każdy może (bazgrać, malować, śpiewać i robić za artystę). Więc mamy klęskę twórczego nieurodzaju. Nie ma prawideł, onegdajszych norm. No a skoro wszystko nam wolno, to wolno też nie znać własnej Historii, nie mieć pojęcia o literackim dorobku, o bogactwie naszego języka, o prawidłach nim rządzących i w ogóle szczycić się nieuctwem i brakiem racji. Lecz zamiast owych wad, wolno po raz milionowy odkrywać zmurszałą Amerykę i przedstawiać cudze dokonania jako własne prefabrykaty. Balzak zauważył: najgorszą z wad jest nie mieć żadnej.
PS. Zamiast psioczyć i rzucać wciórnościami, proponuję, by zastanowić się, co dalej z naszą kulturą. Z komercyjną krytyką. Z wesolutką rolą pisarza zajętego mamlaniem o niegdysiejszych śniegach. Kim jest teraz, a kim powinien być. W jakim momencie swojego dychawicznego życia zaprzestał być człowiekiem idei, włożył kapcie, szlafmycę i zszedł do muzeum. Co go znużyło do tego stopnia, że się wycofał z walki, oddał pole i „strzelił focha”.
Marek Jastrząb