Dariusz Tomasz Lebioda
NOWOJORCZYCY
Podążają szybkim, miarowym krokiem przez ciągnące się w dal, szerokie ulice. Mijanym ludziom nie patrzą w oczy, ledwie przez ułamek sekundy spoglądają na zbliżające się postaci i to im w zupełności starcza. Oceniają błyskawicznie, sprawnie jak stworzone przez cywilizację automaty.
Ta sekunda niesie zestaw informacji o zamożności i rasie, o zagrożeniu lub obojętności, o urodzie, o brzydocie, o sile. Hebanowe Murzynki pewnie podążające Ósmą Ulicą i drepczące przy nich wykwintnie ufryzowane dzieci; skośnookie Azjatki i krępi Kreole, grubi biali policjanci i ubrani w garnitury urzędnicy, Hindusi i Pakistańczycy z niebieskim odcieniem skóry, taksówkarz z Jamajki i krzykliwy włoski sprzedawca pizzy. Każdy z nich ma jakiś cel, każdy ku czemuś podąża i każdy wie jakie jest jego miejsce pośród krzyżujących się pod kątem prostym ulic. Zdają się nie zwracać uwagi na pędzące na sygnale karetki pogotowia, na połyskujące niklem wozy strażackie mknące do pożaru, na dorożki odjeżdżające wolno spod hotelu Plaza. Młodemu samobójcy, leżacemu w kałuży krwi na bruku, poświęcają tyle samo uwagi co mężczyźnie ubranemu jak Superman i reklamującemu chusteczki higieniczne. W tym mieście ważna jest szybka ocena i natychmiastowy ruch. Krok do przodu, rzut oka na sygnalizację i podjęcie decyzji czy zbliżająca się kawalkada samochodów pozwoli przejść na drugą stronę ulicy. Nie liczą się światła, nie mają znaczenia napisy sygnalizacyjne Don’t Walk, jeśli tylko droga jest wolna, trzeba to wykorzystać. Jak w kalejdoskopie migają wystawy sklepowe małych marketów i wielkich domów towarowych, informacje o przecenach w Macy, ruchome manekiny i bukiety kwiatów; jak w lustrze czarnej wody kołyszą się w nich twarze i gesty, odbijają się o nie słowa artykułowane w dziesiątkach języków świata. Ledwie kilka chwil wystarcza by u niskiego Latynosa kupić hot doga i zjeść go w drodze pomiędzy kolejnymi blokami. Kawalkady samochodów trąbią bez przerwy, żółte taksówki przyspieszają i zwalniają, czerwony, wycieczkowy autobus bez dachu, przejeżdża majestatycznie w kierunku dolnego Manhattanu i odbija się, zwielokrotniony i wyolbrzymiony, w połyskujących błękitem lustrach World Trade Center.
Na Park Street siedzi na poręczy ławki rosły Murzyn i rozmawia z białym przyjacielem. Na jego szyi wisi gruby łańcuch ze złota. Taki sam zwisa swobodnie z przegubu jego dłoni. Na białej koszulce połyskuje napis New York Knicks i twarz czarnoskórego koszykarza. Rozmawiają o dziewczynie, którą poznali wczoraj w Newark. Zachwycają się jej urodą i kształtem pośladków, a czarny mówi, że przypomina mu ona, zmarłą na AIDS, kuzynkę Kate. Biały wstaje bez słowa i podchodzi do ulicznego wózka z hamburgerami. Murzyn milcząco odprowadza go wzrokiem, a potem kiwając miarowo głową, nuci jakąś hiphopową piosenkę i patrzy na niego przez kilka minut. Przyjaciel wraca z dwoma ogromnymi hamburgerami i papierowymi kubkami large z coca–colą. Podaje czarnemu, a ten, bez słowa, bierze i zaczyna jeść. Patrzą przed siebie, i co jakiś czas rzucają okiem na te fragmenty hamburgera, które chcą odgryźć. W końcu biały odzywa się po przełknięciu kolejnego kęsa. Mówi o jakiejś innej dziewczynie z Upper East Side i jakby urywa w pół zdania. Murzyn nie spieszy się z komentarzem, powoli przełyka kęs, popija colą. Potwierdza skinieniem głowy… Mówi, że mogą do niej wpaść po odpoczynku w Central Parku. Jedzą jeszcze kilka minut, po czym wrzucają papiery i kubki do pobliskiego kosza i wolno ruszają przed siebie. Ani przez chwilę nie zajęli się białym mężczyzną w średnim wieku, który siedząc z boku, śledził każdy ich gest. Jakby uczestniczyli w jakimś rytuale, jakby nieświadomie powtarzali swoje ruchy z dni poprzednich, jakby świat nie istniał poza nimi. Sznury małych i monstrualnych samochodów przesuwają się stale w kierunku First Avenue i East River, a biały i Murzyn migają jeszcze gdzieś w dali pomiędzy nimi.
Środkiem wysepki parkowej podąża za przeładowanym ponad miarę wózkiem z supermarketu bezdomny Jamajczyk. U boku jego “pojazdu” zwisa ogromny wór z puszkami po piwie i po sokach owocowych. Podchodzi powoli do koszy na śmieci, grzebie w nich kijem i wydobywa puszki. Potem rzuca je na ziemię i depcze po kolei. Tak spłaszczone wrzuca do wora. Ma na swoim wózku zielono–beżową, brudną, poszarpaną kołdrę, ma też jakiś poszarpany na brzegach koc, z “pojazdu” wystają jakieś złożone kartony, ma w nim też kolorowe garnki i resztki pożywienia. Jest zarośnięty niczym Papuas i nosi na głowie brudną, wełnianą czapę. Choć żar leje się z nieba on się nie poci, a tylko niewielkie kropelki lśnią na jego czole, tuż przy spłowiałym, ledwie dającym się rozpoznać turkusie okrycia głowy. Jego wzrok wyraża przerażającą pustkę. Jakby już nie należał do tego świata, jakby – tylko na chwilę – wyszedł z jakichś przepastnych podziemi i tym rozświetlonym pasażem podążał ku kolejnym piwnicom, tunelom, podmiejskim labiryntom. Nie patrzy na ludzi na ławkach i na jadące z obu stron wysepki pojazdy. Jego usta przez cały czas poruszają się lekko jakby nucił jakieś szamańskie zaklęcie, albo jakby potwierdzał przed samym sobą, że idzie właściwym tropem, że zmierza do celu. Przy kolejnym koszu znajduje połowę hamburgera, którego dopiero co dziobały dwa drozdy. Podnosi go wolno do ust i powoli, nie patrząc na mijających go ludzi, zjada. Drozdy spłoszone odlatują, przysiadają na pobliskim drzewie i przekręcając komicznie głowy, patrzą to lewym, to prawym okiem na intruza. Syn Karaibów powoli rusza, ale jednak zatrzymuje się jeszcze na chwilę, zjada ostatni kawałek, a potem sunąc wolnym krokiem i monotonnie zawodząc, kieruje się ku następnym koszom. Tam znowu wyjmuje puszki, rzuca je na ziemie, depcze i umieszcza w swoim kołyszącym się i pobrzękującym worze.
W tym samym czasie rosyjska imigrantka z 73 Ulicy idzie na obrzeża Central Parku by zgodnie z zaleceniem policji przestawić swój stary samochód na drugą stronę ulicy. Podchodząc do pojazdu zauważa mandat wsunięty za wycieraczkę. Nie rozumie dlaczego ją ukarano, czyta świstek i podnosząc wzrok ku dachowi Dakota House zastanawia się czy właściwie zaparkowała. Wsiada powoli do samochodu i ze złością rzuca krótkie shit przez zęby. Fifty dollars… shit… shit… Przejeżdża na drugą stronę ulicy i stawia pojazd tak, by nie zastawić pompy. Wysiada i idzie ku wejściu do Central Parku. A tam młodzi ludzie na rolkach mkną po asfaltowych dróżkach, jakaś czarna piękność kręci piruety i skacze w górę jak mistrzyni jazdy figurowej. Zgromadzony wokół niej tłum bije brawo, komentuje jej wyczyny, śmieje się i pokrzykuje. Dziewczyna zmęczona, szybko oddychająca, przysiada na ławce i nie zwracając uwagi na nikogo zaczyna odwiązywać buty. Przy fontannie stoją, różnokolorowe grupy Nowojorczyków i przybyszów z wielu miejsc świata. Na stawach pływają małe łódki, weneckie gondole, a w nich pary kochanków, mężowie, żony i ich dzieci. Jakiś maluch wychylił się i wodzi palcem po stawie. W wodzie odbijają się raz po raz lecące w różnych kierunkach wielkie, transkontynentalne samoloty. Odbicie smug pary z silników odrzutowych krzyżuje się ze śladem małego palca na wodzie. Na brzegu stoi dziesięciolatek i łowi ryby. Obok, jego matka siedząca na ławce i bujająca drugie dziecko w wózku, daje mu wskazówki jak powinien zarzucać przynętę. Amerykańskie drozdy, szpaki i czarne epoletniki, z czerwonymi paskami na skrzydłach, drepczą po brzegu nie zwracając uwagi na przechodniów, przejeżdżających rowerzystów, ludzi uprawiających jogging. Nagle chłopiec z wędką woła radośnie do matki i pokazuje dopiero co wyciągniętą rybę. Odczepia ją delikatnie, a matka wyciąga z wiklinowego koszyka elektroniczny aparat fotograficzny i trzy razy pod rząd pstryka. Chłopiec upewniwszy się, że chwila jego chwały została uwieczniona, delikatnie wrzuca rybę do wody, a ta natychmiast znika w głębinie.
Jest już godzina dwunasta, a więc z biur, z wieżowców, z parkietów giełdy, wybiegają porządnie ubrani ludzie i pędzą na lunch. Wielki byk z brązu stoi w swej majestatycznej pozie tuż przy Custom House, a w pizzerii po drugiej stronie placu coraz więcej urzędników kupuje pokrojone w trójkąty kawałki pizzy. Slives z owocami morza, z serem mozarella, z pieczarkami, z pomidorem, z szynką i ananasem. Jakiś przysadzisty Włoch wziął trzy kawałki funghi, porcję lazanie, bukiet surówek i dużą pepsi–colę. Potem przysiadł się do kolegi z biura projektów i omawiają ostatnie zamówienia. Grubas słucha uważnie relacji współtowarzysza, kiwa raz po raz głową, rzuca suche yeah, yeah… spogląda na pizzę i odgryza kolejne kawałki. W pizzerii stale przybywa ludzi, ale są też tacy, którzy wchodzą i widząc sporą kolejkę przy kasie, ruszają dalej. Do restauracji chińskiej, albo japońskiej, tajskiej, albo greckiej, może hiszpańskiej, albo meksykańskiej. Nieliczni zatrzymują się przy niewielkim kiosku i zamawiają hot–doga. Jedzą w skupieniu jednego, potem drugiego, popijają wodą Polish Spring i już ruszają z powrotem do biur, na parkiet, do drapaczy chmur i niewysokich gmachów Wall Street. W dali rysują się stare cegły Trynity Church, do którego wchodzi niewielu ludzi, czasem ktoś przystaje i czyta ogłoszenia zawieszone w gablotach. Tuż obok cmentarzyk, a na nim nagrobki wielkich amerykanów. Przyprószony starością grób męża stanu Aleksandra Hamiltona, szary nagrobek wynalazcy parowców Roberta Fultona i podobny Williama Bradforda, założyciela pierwszej nowojorskiej gazety. W środku katedry zimne, czyste powietrze, kolorowe światło witraży pada na ławki i marmurową posadzkę. Młody biały mężczyzna, w żółtej koszuli i czarnych spodniach, przysiadł w trzecim rzędzie, sięgnął po Biblię i czyta w skupieniu. Z boku kościoła przechodzi etatowy strażnik i jakaś drobna Chinka podąża za nim w kierunku Kaplicy Wszystkich Świętych, po chwili klęka przed marmurowym krzyżem i żarliwie się modli. Coraz większe tłumy na ulicach podążają do budynków, przystają przed przejściem przy katedrze, gdzie ogromny żółty autobus zatarasował drogę. Stoją spokojnie i czekają aż odjedzie, po czym ruszają szybkim krokiem przed siebie.
Przed Empire State Building stoi stary, krępy Murzyn i przygarbionej, trzymającej go pod ramię, malutkiej żonie, opowiada coś ożywiony. Mijający ich szczupły i pachnący wodą kolońską policjant słyszy fragment opowieści. I tam, widzisz Darling, nad tamtym oknem, o tam na siedemdziesiątym dziewiątym… uderzył, a potem szczątki spadły na Trzydziestą Trzecią i Trzydziestą Czwartą… Był ogromny, większy chyba od tego, którym lecieliśmy z Nowego Orleanu… Policjant zaintrygowany przystaje i pyta czy Murzyn widział katastrofę na własne oczy. A jakże… byłem wtedy windowym przy platformie widokowej na osiemdziesiątym szóstym piętrze i cudem uniknąłem śmierci… Wszyscy moi znajomi zginęli… ogień buchał szybami wind i zabijał… O, o, o, tutaj, Darling, gdzie stoi teraz ta taksówka, spadł na ziemię… Policjant kiwa ze zrozumieniem głową i wysłuchuje dalszego ciągu relacji o katastrofie z dwudziestego ósmego lipca. Potem podaje rękę kobiecie i mężczyźnie i odprowadza wzrokiem oddalającą się wolno parę. Patrzy w górę, zdejmuje czapkę i ociera pot z czoła. To już sześćdziesiąt pięć lat minęło od czasu, gdy B–25 “Billy Mitchell”, pilotowany przez podpułkownika Williama F. Smitha Jra., uderzył w ten gmach. Ludzie biegali wtedy jak oszalali i płonęli żywcem. Została ogromna dziura, którą potem zalepiał jego wuj James z Bostonu i opowiadał tę historię gdy wypił za dużo whisky, albo kiedy się zestarzał, zachorował na Alzheimera i nie pamiętał kim jest. Policjant podchodzi do radiowozu i słyszy meldunek, że w okolicach dawnego portu jakiś młodzieniec zranił nożem sprzedawcę koszulek, czapek i plastikowych gadżetów. Wóz włącza głośny sygnał i rusza szybko, przeciskając się pomiędzy żółtymi taksówkami jadącymi 33 Ulicą.
Przy nabrzeżu tłum czekający na przybicie stateczku płynącego do Liberty Island i Ellis Island patrzy z zaciekawieniem na grupkę czarnych, trzymających szarpiącego się białego. Po chwili radiowóz podjeżdża z impetem, ubrani na granatowo policjanci wyskakują i podbiegają do nożownika. Wprawnie odwracają go do tyłu i w ułamku sekundy skuwają ręce kajdankami. Potem popychają go do radiowozu i wrzuciwszy na tylne siedzenie, odjeżdżają powoli w górę Manhattanu. Od strony Ellis Island podpływa majestatycznie biały stateczek, kursujący w tę i z powrotem. Tłum ludzi przygląda mu się, to zerka na trzymane bilety za siedem dolarów, to spogląda na sprzedawców podchodzących co chwilę i próbujących sprzedać zegarek, portfel, albo koszulkę z napisem New York i z dużym czerwonym jabłkiem. Trap już przerzucono i tłum powoli wlewa się na pokład stateczku. Czarni i biali, czerwoni i żółci, z aparatami fotograficznymi i kamerami, z przewodnikami w dłoniach i mapami, wolno suną do przodu. W środku są dwa pokłady, na górnym można wypić colę i kupić statuę wolności z plastiku, albo z mosiądzu, małą, albo dużą, tandetną, albo wiernie oddającą wygląd oryginału. Na górnym pokładzie ludzie wpatrują się w rysującą się w dali wielką postać ze spatynowanej miedzi. Silnik pracuje cicho, a tłum patrzy, to na oddalające się kryształy domów Manhattanu, to na ledwie rysujący się w dali Brooklyn Bridge, to na zamgloną Ellis, to znów na statuę. Powoli, powoli, stateczek dopływa do wysepki. Ogromna postać z pochodnią w ręku przybliżyła się już na tyle, że widać każdy szczegół jej konstrukcji. Migają flesze aparatów fotograficznych, wskazujące palce raz po raz kreślą w powietrzu koła, jakiś samotny mężczyzna prosi filigranową Koreankę by zrobiła mu zdjęcie. Dziewczyna uśmiecha się i fotografuje sprawnie, z wdziękiem. Mówi też coś w swoim języku, a mężczyzna potakująco kiwa głową jakby rozumiał.
Z miasteczka Elizabeth w Jersey, rusza pociąg w kierunku Penn Station. Konduktor przechodzi wzdłuż korytarza i zbiera bilety, a potem umieszcza je w specjalnych “szlufkach” nad siedzeniami. Za oknami przesuwają się magazyny i manufaktury, niewielkie fabryczki i terminale przeładunkowe, gdzieś w dali majaczą ledwie widoczne, zieleniejące pośród mgieł przęsła mostu Verrazano. Mewy, białe czaple i kormorany patrolują przestrzenie pomiędzy oddalonymi brzegami, a pociąg wije się jak wąż wrzucony do wody. Coraz wyraźniej rysują się, to z prawej, to z lewej strony, wieżowce Manhattanu. World Trade Center jak dwa bloki soli, jak lód odwiecznej zmarzliny, wstają powoli z błękitnych oparów. Pod wieżowcami tłumy szybko zdążają na Wall Street albo w kierunku East River, w zawsze otwartych sklepach szeleszczą dolary, niklowe i miedziane centy uderzają o blaty kas. Sklep z lalkami z jedwabiu i z francuskimi ciastkami, kafeteria i restauracja Hammurabiego, diamenty w złocie i platynie, srebrne sztućce i nefrytowe wazony, chińska porcelana i syberyjski kawior, oprawne w skórę książki, złocone zegary i wieczne pióra najlepszych marek. Przemykający mieszkańcy odbijają się w wypolerowanych marmurowych posadzkach, w lustrach na ścianach i na sufitach, a w jednym z załomów kolejka czeka na wjazd na taras widokowy. Stąd, gdy opadają mgły, widać jak Nowy Jork swobodnie rozpościera skrzydła.
Przy Plaza Hotel stoi niska latynoska i trzyma w rękach dwie wielkie iguany. Czasem jakiś turysta podchodzi, płaci dolara i wtedy ona przekłada legwany na jego pierś. Ktoś robi zdjęcie i zwierzęta z powrotem trafiają do właścicielki. Z oddali przygląda się temu brudny kaleka bez ręki – patrzy bez wyrazu, a jego oczy są martwe, usta półotwarte, jakby kontemplował przyjazd autobusu albo odjazd białej dorożki. Przyszedł tutaj sprzed kadetry św. Patryka, gdzie przespał całą noc na rozłożonej na ziemi tekturze. Może śniła mu się wielka iguana i krew rozlana na posadzce dużego domu. W tym samym momencie jakiś ubrany na czarno człowiek, z gitarą w ręku, wchodzi do budynku Chelsea Hotel. Tablice z mosiądzu na ścianach, odciski dłoni wielkich ludzi, eklektyczne wnętrza, smutek gęsty jak syrop klonowy. Po chwili, zza okien, zaczynają dobiegać słowa smutnej ballady: I remember you well in the Chelsea Hotel/ you were talking so brave and so sweet/ giving me head on the unmade bed/ while the limousines wait in the street…Na lotnisku Johna Fitzgeralda Kennedy’ego połyskują w zachodzącym słońcu Jumbo Jety. O wiele większe od okrętów flagowych Krzysztofa Kolumba, stoją na światłach w kolejce do startu. Powoli, powoli, przesuwają się do szerszego pasa, a potem rozpędzają się do ogromnej szybkości i lekko wznoszą się w górę. Siedzący w nich ludzie, widzą przez okna, w przechyle, mgławice kolorowych świateł nad całym Manhattanem, już szarzejącym i oddalającym się coraz szybciej i szybciej.