Agnieszka Czachor – Dusze znudzone życiem

0
45

„Życie jest okropne i tajemnicze, nadzwyczaj rzadko mamy okazję ujrzeć cienie prawdy, skrywane za zasłoną różnorodnych złudzeń i iluzji – a kiedy to nastąpi, życie wydaje się nam po stokroć straszniejsze”, pisał Lovecraft w opowiadaniu Artur Jeremyn.

M. Houellebecq w swoim eseju utożsamia siebie jak i innych czytelników z czytelnikami, jakich pragnął Lovecraft. Czyli z ludźmi, którzy czytają jego teksty będąc w tym samym stanie ducha w jakim on był, kiedy je pisał. Twierdzi nawet, że obrzydzenie, jakie czują w stosunku do realizmu, pcha ich do światów jeszcze szkaradniejszych niż ów realizm, ale wolą w nich funkcjonować niż stawić czoło rzeczywistości. Czymże są te światy jak nie zmetaforyzowanym odbiciem świata naszego? Szatan się zdewaluował poprzez obcowanie z grzechami powszednimi, dlatego dostaje nowe imię Nyarlanthothep, zimny, zły i nieludzki. Jest to lektura, którą można polecić każdemu, kto odczuwa awersję do życia. Lektura, która jednak nie koi, a raczej utwierdza czytelnika w przekonaniu, że ani życie, ani śmierć nie ma sensu. To, co ma? Dla Lovecrafta nie ma czegoś takiego, co by miało sens. To potwierdza również jego sposób funkcjonowania, bo trudno ten sposób nazwać życiem. Po prostu tkwi w istnieniu niczym roślina, jeszcze nie umarł, ale też trudno powiedzieć, że żyje. I nie ma to jego istnienie nic wspólnego z osobami pogrążonymi w śpiączce, które żyją dzięki aparaturze medycznej. Nie, on sam zarzekł się życia.

Lovecraft tworzy mity, w które sam wierzy. To, co podsuwa mu wyobraźnia nie jest chwytem marketingowym. Pisząc swoje teksty nie robi tego dla rozgłosu ani dla pieniędzy. Całe życie zostaje na utrzymaniu ciotek i nie pragnie się usamodzielnić ani gromadzić majątku. Orzuca życie. Dlaczego zatem pisze?

 Wielu pisarzy, którzy stworzyli lub tworzą teksty wybitne, mówi lub o nich mówią inni, że ich pisanie jest niezgodą na porządek, jaki panuje na świecie. Czyli sprzeciwiają się temu znienawidzonemu przez Lovecrafta realizmowi. Jednak sprzeciwiając się równocześnie walczą z tym porządkiem, mają nadzieję go zmienić lub uzmysłowić innym, że należy do zmiany dążyć. Uciekając w wyobraźnię wykrawają sobie kawałeczek wolności, świata, którym rządzą i układają go tak jak uważają za stosowne. Pisanie jest dla nich ratunkiem i równocześnie oznaką nadziei.

Tymczasem Lovecraft nie ma nadziei. W jego tekstach także jej nie znajdziemy. Rozprawia się z ze swoimi bohaterami jak ze szmacianymi lalkami. Rozrywa je na strzępy bez mrugnięcia powieką, bo śmierć dla niego nic nie znaczy, bo ból i ta śmierć nie ma kogo zainteresować. Jego zdaniem to nie prawda, że gdzieś na niebie jest dobry Bóg, Który współczuje rozpaczy i cierpieniu ludzi, Który ma dla nich nagrodę i obietnicę, że zbawi ich dusze. On jest przekonany, że jeśli gdzieś we wszechświecie istnieje jakaś istota obdarzona mocami, to jest to istota zła, bo człowiek jest zły.

Już samo pisanie o stanie ducha Lovecrafta sprawia, że czujemy się jakbyśmy wkraczali w mroczny, nieprzyjazny świat i mnie samej daleko do zachwytu jego tekstami i jego postawą. Odnosimy wrażenie, że coś musiało go złamać, coś do czego nie dotarli nawet jego biografowie, coś co sprawiło, że zaniechał. Zaniechał wszystkiego. Odrzucił życie z takim wstrętem, że aż trudno to zrozumieć.

Czymże jest zaniechanie?

„Nic nie zmienia się w krajobrazie, gdy jedne udręki zastępuje się innymi” [D. Bitner „Wciąż jesień” s.7].

Żyjemy by pozostawić po sobie jakiś ślad, nawet jeśli tych śladów pozostawiać nie chcemy i tak coś zostaje. Jakieś otarcie na meblu, na gałce od szuflady, szczelina w wysłużonych drzwiach, dziura w spodniach, przykrość, którą wyrządziliśmy drugiemu. Nie jest możliwe takie całkowite „nic.”

Być może niewiedza, jak twierdzi Bitner, jest tym, co pozwala żyć. A nawet życiem się cieszyć. Nieraz mówimy, że lepiej nie być świadomymi tego wszystkiego, czego świadomi jesteśmy. Tylko znowu, czy tak się da? Człowiek obserwuje ludzi w galeriach, tłumy przepychających się osób, które czas spędzają na zakupach, spotykają się ze znajomymi, pomiędzy stoiskami z ciuchami za tysiąc i więcej złotych, kotłują się przy ladach z deserami i daniami obiadowymi ­– wyglądają na zadowolonych. I taki człowiek, który dusi się w tych galeriach, nie znosi tłumu i ciasnoty…gorzej nie wydałby tego tysiąca złotych na sukienkę, którą ubierze raz w życiu, taki on/nikt zastanawia się, co z nim jest nie tak? I nawet zazdrości tym wszystkim osobom, że one w tym świecie zbudowanym ze stoisk handlowych tak świetnie się odnajdują a nawet wspaniale bawią.

Może to outsider, który pozostaje na zewnątrz, bo od środka oddzielają go szklane ściany, czy nie potrafi się zintegrować? Czy po prostu nie ma jak przez nie przejść, bo nie zna osób, które mają do tych drzwi klamki. Sam stanął na uboczu, czy tam go wyrzucono? I czy jego ślad jest ważny? Pytań jest mnóstwo, odpowiedzi nie ma, bo nie może być. Gdyż ślad zostawia każdy, zaniechać zaś potrafi mało kto, bo  to sztuka.

Zaniechanie, czyli przestaję dążyć do celu. Jednak w tekście Bitnera zaniechanie to oszustwo, bo zawsze ktoś kogoś oszukuje i udając kapitulację podaje drugiemu kielich z zatrutym winem, udając przyjaciela pragnie zjeść jego ciepłe jeszcze ciastko. Żeby mieć pewność, że tamten zaniechał, zrezygnował, załamał się, wypadł z gry, asystuje przy jego upadku…a gdyby tego nie wiedzieć? Czyż życie nie byłoby piękniejsze? Jednak to niemożliwe. Zaniechanie w wypowiedzi Bitnera nie jest tak niebezpieczne jak w przypadku Lovecrafta. U niego jest grą, szardą jaka uprawiamy każdego dnia. A u Lovecrafta nie było oszustwem czy chęcią zwrócenia na siebie uwagi. On naprawdę zaniechał wszystkiego, ale swoje teksty kończył, nie przerywał w połowie, czyli jakiś motor pchający go do przodu w nim pracował.

Zaniechał całkowicie w wieku osiemnastu lat, kiedy przez dziesięć lat nie wstawał z łóżka, rozmawiał tylko z matką. Jeśli z łóżka wstał, to wałęsał się po domu w nocnej bieliźnie. To wtedy uznał, że nie chce brać udziału w tym wszystkim, co niesie z sobą dorosłość. Niewiele wtedy czytał, niewiele też pisał, nie ma pewności czy w ogóle.

Całe życie narzekał na kłopoty ze snem. Nawet krótka drzemka potrafiła go przerazić, bo zazwyczaj śniły mu się widma i potwory, które go atakowały, a sen był tak sugestywny, że budząc się, był przekonany, że musi się bronić, albo że jest zgubiony, że nie ma sensu się bronić, bo i tak zostanie pożarty. Te sny tłumaczą w pewnym sensie jego postawę w stosunku, do bohaterów swoich tekstów. Tłumaczą jego przekonanie o tym, że widma, które opisywał nie były wymyślone, a prawdziwe. Uważał, że gdzieś niedaleko się czają. Tylko czekają, aż przymknie powieki, aby go zaatakować.  

Aby lepiej zrozumieć jak mity tworzone przez Lovecrafta działały na wyobraźnię czytelników – mity, które Houellebecq nazywa rytuałami, autor eseju wspomina o tym, co się działo w Anglii, kiedy Conan Doyle uśmiercił Sherlocka Holmesa. Anglię ogarnęła wielka frustracja. Tak wielka, że Doyle musiał detektywa wskrzesić. Jednak niedługo później sam musiał złożyć broń, bo zmarł. Wówczas całym światem zawładnęła nieprawdopodobna rezygnacja. Czytelnicy musieli się zadowolić spuścizną po pisarzu, mając świadomość, że już nic nowego nie powstanie. Nie dość na tym, musieli zmierzyć się jeszcze z naśladowcami (sprawniejszymi i mniej sprawnymi) oraz z komentatorami. Musieli nauczyć się „Przyjmować z gorzkim uśmiechem nieuniknione (i czasem zabawne) parodie, kryjąc w sercu nostalgię za niemożliwym dalszym trwaniem centralnego jądra, absolutnego serca mitu. Za starą szkatułką z Indii, w której leżały zachowane w magiczny sposób niewydane książki o Sherlocku Holmsie…” [M. Houellebecq].

Lovecraft podziwiał Doyle’a i jemu również udało się stworzyć podobnie żywotny mit. Jednak nie zawdzięczał tego nieprzeciętnej umiejętności narracji, jaką posiadał – podobnie jak i Doyle ją posiadał. Jednak warto zwrócić uwagę, że Dumas czy Verne również operowali świetną narracją, ale im się podobnego mitu stworzyć nie udało. Nic w ich opowieściach nie może równać się z postacią detektywa.

W przypadku Lovecrafta zastanawiać może również poczytność jego utworów, mimo tego, że wyznawał wartości różne od naszych. Był rasistą, wychwalał purytańskie zakazy, przejawy erotyzmu były dla niego odpychające. Zdecydowany przeciwnik komercji, gardził pieniędzmi, demokracja była dla niego głupotą a na słowo „wolność” reagował chichotem. Do końca życia zachował arystokratyczny pogardliwy stosunek do ogółu ludzkości, przy czym niektóre osoby potrafił lubić.

Zapisał się w literaturze jako prekursor fantastyki naukowej i ta oryginalność, według mnie przyniosła mu powodzenie. Mimo jego ekscentrycznego sposobu prowadzenia się miał dar przemawiania do wielu ludzi. Nie do wszystkich, ale do wielu. Co ciekawe nie miał tego świadomości. Uważał, że po jego śmierci wszystkie utwory przepadną.

„Każdy nieunikniony i tajemniczy marsz ku przeznaczeniu” jest dla niego niezastąpionym elementem grozy. I w tym miejscu mógłby podać rękę Witkacemu.

Może dziwić zestawienie tych dwóch twórców. Jednak nie łączę tematyki ich tekstów, a postrzeganie świata jaki przedstawiali obaj panowie.

„Witkacy dech zapieralski” jak razu pewnego siebie sam nazwał cały czas wieszczył zagładę świata. Jeżeli przyjrzymy się jego obrazom, nie tylko portretom to nie odnajdziemy w nich słodkiego, sielskiego życia a w pewnym sensie strachy, potwory i zdegenerowane lub zniekształcone twarze ludzkie, jak i odrealnioną rzeczywistość. Nie mogę powiedzieć, że ta rzeczywistość jest przerysowana. Raczej odbieram ją jako rzeczywistość, z której zdarto zasłonę, którą obnażono. Niczym salonową wyuczoną rozmowę, wystudiowane dygnięcia i słodkie uśmiechy – przykrywające to co brudne, obelżywe i zatrważające – a światu ukazujące jedynie pogodne oblicza i przystrzyżone trawniki.

U Witkacego możemy się pokusić o stwierdzenie, że starał się nam pokazać sposób nowego czytania świata. W „największych tekstach” Lovecrafta (tak są roboczo nazywane) nie mamy już naszego świata. On oferuje czytelnikowi świat obcy, dlatego też nieludzki, ale nie w znaczeniu, że okrutny chociaż on jest okrutny, ale jest także pozbawiony ludzkich istot. W związku z tym czujemy, że ten twórca „położył lagę” na nasz świat. Przekreślił go.

Witkacy powtarzał, że zbliża się katastrofa, z której się nie uratujemy jako społeczeństwa, ale także jako jednostki. Nie widział szans dla ludzi, nie widział również szans dla siebie. W rozwijającym się świecie nie widział postępu dla ludzkości, który przyniesie jej dobrobyt i spokój. Twierdził zaś, iż ludzkość tego postępu nie zniesie. Człowieczeństwo jego zdaniem polega na przeżywaniu tajemnicy istnienia. Zaś nowoczesność zaczyna tę umiejętność zabijać. Wieszczył, że świat ginie, ich świat, stary świat. I jeśli zerkniemy na historię to miał rację. Tamten świat zginął bezpowrotnie. Świat przedwojenny znamy tylko z opowieści, ale my już nawet mentalnie do niego nie należymy. Ukształtowały nas inne warunki. Jednak jego przeczuwanie katastrofy możemy odnieść i do naszego, obecnego świata. Przeczuwanie katastrofy, z którą w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku Witkacy konfrontacji nie zniósł. I być może Lovecraft miał rację, że ludzi w swoich tekstach najlepszych zastąpił potworami, może zerwał po prostu ludziom maski z twarzy. Obnażył ich, pokazał jacy są naprawdę.

Jednak skoro życie nie ma sensu ani śmierć go nie ma, to co tutaj robimy?

Jarosław Rymkiewicz zastanawia się nad czymś innym, nad czymś co jest jaśniejsze, chociaż dotyczy życia po tamtej stronie, co łączy się z refleksjami dzisiaj poruszanymi. Mamy życie, mamy śmierć, ale nie wiemy co po śmierci. Czy w ogóle coś? Rymkiewicz uważa, że coś tak, tylko nie wie w jakim stanie. Kiedy byłam dzieckiem i słyszałam w kościele, że kiedy nastąpi koniec świata to zmarli powstaną z grobów. Nie potrafiłam tego rozpracować w swojej dziecięcej główce, jak to się dokona. Przecież ciał już nie będzie, może kości? Ale jeśli stare, to i kości nie. To jak? Jak to się stanie? Pytałam babcię, a ta niestrudzenie powtarzała, że zdrowi, rumiani, wyglądający jak żywi z grobów powstaną. Ale mnie ta odpowiedź nie wystarczała, bo przeczuwałam w niej jakiś kruczek.

Nad podobną sprawą zastanawia się Rymkiewicz, że wszystko zostanie przywrócone: „to co wyższe i to co niższe, to co dobre i to co dobra pozbawione, to co doskonałe i to co niedoskonałe”. Autor powołuje się na św. Grzegorza. No dobrze, sobie myślę. Mówiono, że kiedy Trąby Jerychońskie zagrają wszyscy, ci co powstaną będą doskonali. Nie będzie chorób ani ułomności. Ale może tak byśmy chcieli? Na, co święty tłumaczy, że zostanie przywrócone to, co pierwotne, czyli boskie, a wszystko, to, co należy do niemowlęctwa, dojrzewania i starości, do tego pierwotnego nie należy. Ale pada też stwierdzenie, że „naprawiony zostanie rozkład”.

„Chcę być przywrócony razem z drewnianą bramą pałacu Radziwiłłowskiego, rynsztokiem tamże oraz drzewkiem jarzębiny. A także z moimi wytartymi dżinsami, zadartym nosem, maszyną do pisania  marki Erika, szklanką czerwonego wina i tą oto paczką gauloises blondes”.

Czyli Lovecraft były przywrócony z całym swoim szaleństwem i tym wszystkim co mu się działo w głowie a Witkacy z narastającym przerażeniem, bo wietrzyłby kolejne katastrofy? Nie. To byłoby zbyt bolesne. Lepiej wierzyć, że po tamtej stronie jest świat dobry, ale dobro nie jest komercyjne.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko