W dniu 13 grudnia br. odszedł Nestor polskich poetów, Lech Konopiński (ur. 16 marca 1931 r.), autor książek dla dorosłych i dla dzieci, piosenek i widowisk telewizyjnych, laureat wielu nagród. Wewnętrzną pogodę ducha przenosił do swojej twórczości i dzielił się nią z przyjaciółmi, uczestnicząc do późnego wieku w środowiskowych imprezach literackich. W roku bieżącym 92-letni poeta otrzymał odznaczenie „Zasłużony dla Miasta Poznania”.
Dziesięć lat temu Lech Konopiński dał się nakłonić do rozmowy dla magazynu literacko-publicystycznego „ISKRA” (2013, nr 2) w Ciężkowicach. Oto jej zapis:
KRYSTYNA KONECKA: – Lechu, Mistrzu Szanowny! Do rozmowy z Tobą nie trzeba pretekstów. Ale są. Najbardziej aktualne – z roku 2012. Oto Amerykański Instytut Biograficzny (ABI) uhonorował Cię tytułem Człowieka Roku 2012 (Man of the Year 2012), natomiast przez International Biographical Centre w Cambridge (Anglia) zostałeś zaliczony do grona 100 osobistości świata (Top od 100 Professionals 2012). To do kompletu z otrzymanym w roku 2009 srebrnym medalem Gloria Artis. Wcześniej zostałeś Kawalerem Orderu Uśmiechu. Jako autor tysięcy utworów satyrycznych i licznych publikacji książkowych, masz powody do satysfakcji.
LECH KONOPIŃSKI: – Jak wiesz, siedzę teraz nad 180-stronicową książką dla dzieci pt. „Tak się kręci świat zwierzęcy”. Ilustruje profesor Przemysław Tomczak, ten sam, który ozdobił swoimi rysunkami mój tom pt. „Konopiński dzieciom” w 2004 roku. Okazja wtedy była szczególna, bo dzieci z poznańskich szkół i przedszkoli(!) postanowiły mi przyznać „Order Uśmiechu”. Wspaniała uroczystość odbyła się w szpitalu dla dzieci przewlekle (czytaj: nieuleczalnie) chorych. Order przypinał mi sam Wielki Kanclerz Kapituły – znany Ci świetnie – Czarek Leżeński. Jeszcze nie ochłonąłem z wrażenia, a już podbiegły do mnie dzieci z 66. Szkoły im. Marii Skłodowskiej-Curie i odpięły „uśmiechniętą buźkę” odznaczenia: – Ten order otrzymał pan od dzieci, więc one go panu wręczą! Proszę przyjść do nas pojutrze!
Kolejna uroczystość była jeszcze wspanialsza od poprzedniej. Moi młodzi przyjaciele byli wyjątkowo szczodrzy: wycisnęli sok z kilograma cytryn, napełnili puchar i obserwowali, czy podczas picia oczy wyjdą mi całkowicie z orbit. A potem były śpiewy i recytacje moich wierszyków. Wkrótce po Poznaniu rozeszła się wieść, że „ten Konopiński” ma straszną sklerozę , więc musieli mu dwa razy wręczać order, bo po pierwszym razie zapomniał.
Po srebrny jak moje włosy medal „Zasłużony Kulturze – Gloria Artis” pojechałem do Warszawy; był okolicznościowy wieczór w Domu Literatury, później nieprzespana, niezapomniana noc poetycka z Krzysztofem Gąsiorowskim i Andrzejem Waśkiewiczem. A potem pożegnaliśmy się już na zawsze. Ceniłem ich przyjaźń, zwłaszcza, że często traktowano mnie wyłącznie jako późnego wnuka odartego ze skóry – starego satyra Marsjasza.
– Po latach twórczej pracy – można powiedzieć, że odcinasz kupony od wielu lat aktywnego życia. Ale to życie nie przynosiło samych radości. Domyślam się, że Twoim działaniom towarzyszy nieodłącznie trauma wojennego dzieciństwa i osierocenia.
– Urodziłem się w starym Poznaniu przy najbardziej śmierdzącej – ze względu na rzeźnię – ulicy Wielkie Garbary. Zapisałem to tak:
Na świat przyszedłem przy Garbarach,
gdzie kamienica jest czynszowa,
w której do dziś wspomina „wiara”
jak tato skórę mi garbował;
a było za co, bo chrabąszcze
uczyłem latać w domu nocą,
lub brałem kota-domokrążcę
by w łóżku ciotki mej odpoczął;
tu się kąpałem latem w Warcie,
wędkarzom psoty czyniąc głupie,
albo robiłem żarty z żarciem,
próbując żaby w klopsach upiec.
Do pierwszej klasy szkoły powszechnej (podstawówka) imienia bohaterskiego księdza Ignacego Skorupki uczęszczałem z Tadziem Wiśniewskim; ten kolega ze szkolnej ławy jest zasłużonym magistrem geologii i uczestniczy zawsze w moich licznych benefisach. Kolejne klasy powszechniaka kończyłem w okupowanej Warszawie (również na kompletach), a w 1944 roku zdałem tajny egzamin do gimnazjum imienia Stefana Batorego. Miesiąc później wybuchło Powstanie Sierpniowe, na Starówce (Krzywe Koło nr 8) zginął mój tato, Kazimierz, a my (ja z mamą i 8-letnim wówczas bratem, Heniem) cudem się uratowaliśmy.
– To rzeczywiście musiał być cud.
– Nie zapominaj, że na Woli, gdzie mieszkaliśmy, zginęło podczas powstania 50-65 tysięcy cywilów (głównie kobiety z dziećmi). Staliśmy też pod murem do rozstrzelania. Ale zlitował się nad nami młody niemiecki żołnierzyk i wyprowadził mieszkańców kamienicy (tam jest teraz teatr Emiliana Kamińskiego) ulicami – Orlą, Elektoralną i Chłodną pod kościół św. Karola Boromeusza, a stamtąd przepędzono nas do Warszawy Zachodniej. Przez Pruszków wywieziono nieszczęśników bydlęcymi wagonami do Oels (Oleśnica) i rozesłano do robót żniwnych na wsie Dolnego Śląska. My trafiliśmy do Bogschütz (Boguszyce), a po zakończeniu prac polowych – do papierni w Sacrau (Zakrzów). Pamiętam, że mrozy były okrutne, kiedy z drugim 13-latkiem wywoziliśmy wózkiem odpady masy papierowej. Łzy zamarzały nam na policzkach, palce pękały od mrozu. Wtedy myślałem o Amundsenie, który dotarł w gorszych warunkach do Bieguna Południowego, ale przecież powrócił z towarzyszami do swego kraju.
Wieczory w obozowym baraku w Sacrau spędzałem nad utworami Wilhelma Buscha (w oryginale), a po zakończeniu wojny przełożyłem je na polski. Wcześniej jednak, w styczniu 1945 roku, wróciliśmy do Wielkopolski (Edmundowo koło Tarnowa Podgórnego), gdzie zastaliśmy tylko wujka, bo dziadkowie Toczkowscy (rodzice mamy) nie wrócili jeszcze z wysiedlenia. Nota bene: przebywali przez całą wojnę wśród biednych, ale bardzo gościnnych mieszkańców Moszczenicy Wyżnej koło Starego Sącza. Pamiętam, że do bramy gospodarstwa w Edmundowie dobijał się pijany żołnierz sowiecki i żądał ode mnie wódki; podbiegł wujek, odsunął mnie, ale za to dostał 5 kul z pepeszy w łydkę. Tak właśnie przy łóżku ciężko rannego świętowaliśmy „wyzwolenie”.
– Potem był powrót – już bez ojca – do Poznania. Czy tak?
– Zaraz po zakończeniu walk o twierdzę Poznań (Festung Posen), przyjechaliśmy pod koniec lutego do zniszczonego w ponad 50 procentach miasta. Nasz dom rodzinny przy ulicy Czechosłowackiej 24 był spalony, więc dostaliśmy mieszkanie zastępcze przy ul. Wierzbięcice 19 na Wildzie. Nauka w Pierwszym Państwowym Gimnazjum i Liceum im. Karola Marcinkowskiego rozpoczęła się już wcześniej, więc musiałem zdawać indywidualnie egzamin wstępny. W gmachu naszej szkoły przy ulicy Bukowskiej urządzono szpital wojskowy (lazaret), więc popularny „Marcinek” nazywany był na początku „gimnazjum wędrownym”.
Tato mój był elektronikiem. Zginął w Warszawie, więc mama przekształciła jego „Radiomechanikę” w sklep muzyczny. Zaopatrywały nas dwie poznańskie wytwórnie płyt: „Mewa” i „Melodie”. Codziennie po lekcjach zjadałem szybko obiad, żeby pomagać mamie przy sprzedaży winylowych wówczas płyt gramofonowych. Nie było Internetu i dlatego klienci prosili o demonstrowanie każdej piosenki. To była moja szkoła tekściarstwa. Na przeżywanie traumy nie było czasu.
– Bo, jak rozumiem, młodego chłopaka absorbowało dokonywanie życiowych wyborów?
– Maturę zdałem w „Marcinku” w 1950 roku jak absolwent liceum ogólnokształcącego typu matematyczno-fizycznego. Nasza znakomita nauczycielka matematyki, pani doktor Zofia Załęska,nie była zachwycona, że pod wpływem kolegi, późniejszego profesora ekonomii i ministra – Zdzisława Krasińskiego, wybrałem studia w poznańskiej WSE (obecnie: Uniwersytet Ekonomiczny). Po zdobyciu dyplomu szybko się okazało, że nie ma dobrej pracy dla syna tzw. „prywatnej inicjatywy”. Wtedy właśnie napisałem debiutancki wiersz o zwierzęcej centrali, w której zdechł pies. Poszukiwano więc innego gońca; nie przyjęto antylopy bo rodzice byli „anty”, ale zaangażowano prosię, bo było „pro”. Ten wierszyk o polityce kadrowej ukazał się 14 marca 1954 roku w numerze „Młodych Satyryków” tygodnika „Szpilki”. Za rok – jak dożyję – święcić będę 60-lecie debiutu prasowego.
Po napisaniu pracy magisterskiej pod kierunkiem rektora naszej uczelni – profesora dr. hab. Zbigniewa Zakrzewskiego, otrzymałem „nakaz pracy” w Katedrze Ekonomii Politycznej WSR (obecnie: Uniwersytet Przyrodniczy). Prowadziłem zajęcia m.in. z „zaoczniakami” i z przerażeniem obserwowałem ponure efekty obsadzania ważnych stanowisk przez ludzi z „klucza partyjnego”. Wkrótce nadszedł „Poznański Czerwiec”, a ja wspólnie z robotnikami od „Ceglorza” (Zakłady Przemysłu Metalowego im. Hipolita Cegielskiego) szedłem do centrum Poznania, domagając się „Chleba i wolności”. Kilku moich stacjonarnych studentów zaaresztowano. Ich koledzy żądali ode mnie wyjaśnień. Ja, bezpartyjny, na próżno wyjaśniałem, że ekonomia nazywa się „polityczną” od czasów Adama Smitha i Davida Ricardo i nie ma to związku z bieżącą polityką PZPR.
– Czy to wtedy zwróciłeś się ku satyrze?
– W Moskwie odbył się XX Zjazd Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, a w Polsce rozpoczęła się tzw. „odwilż”. W Poznaniu powstało wiele nowych czasopism, a red. Zygmunt Jabłkowski utworzył przy „Głosie Wielkopolskim” tygodnik satyryczny i wszędzie mówił o „triumfalnym marszu KAKTUSA przez Polskę”. Nasze pismo było jednak „zrejonizowane”, a jego nakład – mimo wielkiego zainteresowania czytelników – nie mógł przekroczyć 40 tysięcy egzemplarzy. Zygmunt się załamał i zrezygnował; szefem redakcji „Kaktusa” został Julian Mikołajczak, a ja pełniłem funkcję sekretarza redakcji. Byliśmy bezpartyjni, więc jako „opiekuna” z ramienia „Głosu Wielkopolskiego” wyznaczono nam fotoreportera – Eugeniusza Kitzmana. Tygodnik rozchodził się znakomicie, szybko rozszerzało się grono znakomitych współpracowników i debiutantów; przyjeżdżali do nas – Jan Sztaudynger i Stanisław Jerzy Lec, a także Marian Załucki i wielu innych; podejmowaliśmy też pierwszą damę karykatury polskiej, Maję Berezowską. Z rozrzewnieniem wspominam jakże liczne biesiady satyryków i humorystów w słynnym poznańskim hotelu „Bazar” (stąd 27 grudnia 1918 roku słynny pianista Ignacy Jan Paderewski zachęcał Wielkopolan do rozpoczęcia powstania).
– Rzeczywiście, brzmi to bardzo optymistycznie.
– Niestety, piękne lata „Kaktusa” zakończyły się w 1960r., gdy pierwszym sekretarzem KW PZPR został przybysz ze Śląska: Jan Szydlak. Potrzebował papieru na cotygodniowy „Magazyn Gazety Poznańskiej”. Zamknął więc bez wahania nasze pismo, a także „Tygodnik Zachodni”, „Niedzielę”, studenckie „Wyboje”, „Express Sportowy”, „Kurier Sportowy” i kilka innych. Cóż mi pozostało? Miałem już żonę – lekarkę, Hanię z domu Zapytowską i dwójkę dzieci: Piotra (1957) i Basię (1958); do szczęścia brakowało tylko mieszkania. Byłem bezpartyjny; kiedy jednak zaproponowano mi pracę w dziale rolnym „Gazety Poznańskiej”, natychmiast się zgodziłem, bo alternatywą okazała się tylko nocna praca depeszowca w „Głosie Wielkopolskim”. Był to rok 1960; ukazała się moja pierwsza książka -„AKCJE I REAKCJE” z ilustracjami, znanego wówczas z gdańskiego BIM-BOMU, Jacka Fedorowicza, a tymczasem ja zajmowałem się wprowadzaniem na łamy „Gazety Poznańskiej” najsłynniejszych uczonych WSR (Uniwersytetu Przyrodniczego) z ich najważniejszymi osiągnięciami; wyjeżdżałem też często na wieś. Czas na pisanie satyr i fraszek wykradałem sobie nocą.
W 1959 roku „Świat Młodych” ogłosił konkurs na utwór estradowy dla harcerzy. Napisałem „Druha Ogórka” i wkrótce dostałem zaproszenie do Warszawy na spotkanie z przewodniczącym jury, Janem Brzechwą. Okazało się jednak, że pierwszej nagrody nie przyznano, bo – podobno – sam Mistrz na nią rzekomo nie zasługiwał. Drugą otrzymała autorka znakomitych książek dla dzieci Wanda Chotomska. Wreszcie – trzecia … Lech Konopiński. Brzechwa uścisnął mi dłoń i od 54 lat jej nie myję. Przy okazji wydałem jednak ponad 50 książek i książeczek dla najmłodszych czytelników w niemal pięciomilionowym nakładzie.
– No proszę, z autentycznym milionerem rozmawiam…
– W okresie pracy w „Gazecie” zgłosił się do mnie i do Włodka Ścisłowskiego omc (o mało co) mgr sztuki – Jarosław Kukulski, student Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w klasie oboju. Poleciliśmy go Zygmuntowi Mahlikowi, szefowi Poznańskiej Piętnastki Radiowej i zaczęliśmy pisać teksty do jego kompozycji. Któż mógł wtedy przypuszczać, że z tego sympatycznego wrześnianina wyrośnie jeden z najlepszych kompozytorów polskiej muzyki rozrywkowej?! Po studiach Jarek grał na oboju – początkowo w Objazdowej Orkiestrze Symfonicznej pod dyrekcją Jerzego Młodziejowskiego, a później przeniósł się do Zielonej Góry, gdzie był ozdobą tamtejszej Orkiestry Symfonicznej. Serce ciągnęło go wszakże do muzyki rozrywkowej. Zaprzyjaźnił się zespołem „Jolanie”, przemianował ich na „Wagantów” i pokazywał w całej Polsce. Wkrótce „Waganci” wzbogacili się o solistkę – Anię Szmeterlingównę, a Jarek o żonę – prawdziwy piękny bursztyn, czyli – Jantar. 11 kwietnia 1971 roku byłem świadkiem na ich ślubie w poznańskim kościele św. Anny. Dla Ani napisałem tekst jej pierwszego wielkiego przeboju: „Co ja w tobie widziałam”, chociaż tytuł (szlagwort) bezwiednie wymyśliła ona sama, mówiąc tak do Jarka.
– Kiedy ukończyłeś w Poznaniu studia na Wydziale Handlu ówczesnej Wyższej Szkoły Ekonomicznej (dzisiejszego Uniwersytetu Ekonomicznego), a zwłaszcza po uzyskaniu doktoratu nauk ekonomicznych, miałeś otwartą drogę ukierunkowanej kariery naukowej. Tymczasem – jak na łamach „Przeglądu Wielkopolskiego” napisał w ubiegłorocznym, jubileuszowym artykule Twój przyjaciel, profesor Marceli Kosman – zwyciężył w Tobie „…człowiek pióra, ale lekkiego, przy tym najwyższego gatunku”. Zamiast togi naukowca, włożyłeś szaty Stańczyka z piórem. Musiało o tym ostatecznym wyborze zdecydować coś szczególnego.
– Życie człowieka jest bardzo krótkie, a ja nigdy nie zamierzałem ubierać się dożywotnio w najpiękniejsze nawet szaty. Zawsze miałem ochotę mierzyć się z najlepszymi, ale w różnych dziedzinach. Zachwycała mnie zawsze zwięzłość i dlatego stanąłem do konkurencji ze Sztaudyngerem i Lecem. Tymczasem koledzy z mojej klasy licealnej zostali już profesorami.
W trakcie kolejnego spotkania z rówieśnikami, zapytali mnie: „I co? Jaką fraszkę ostatnio napisałeś?” Byłem wściekły; powiedziałem, że rozprawę doktorską mogę napisać na temat mego imienia i nazwiska, a oni dobrej fraszki nie napiszą. Założyliśmy się o butelkę koniaku. Chyba przesadziłem. Zaszyłem się jednak na dziewięć lat w Instytucie Krajowych Włókien Naturalnych, opublikowałem ponad dwadzieścia prac przyczynkarskich, i wreszcie, w 1973 roku obroniłem jednogłośnie na Uniwersytecie Łódzkim rozprawę pt. „Rynek lnu i konopi”. Wygrałem zakład, ale dla mnie była to najdroższa butelka złocistego płynu na świecie…
– W skromnej objętości naszej rozmowy nie uda się pomieścić wszystkich tematów związanych z Twoimi humanistycznymi pasjami i zainteresowaniami, np. historycznymi czy filatelistycznymi. Może przynajmniej zasygnalizujesz, które z nich miały dla Ciebie – i mają – najwyższą rangę?
– W dzieciństwie, w okupowanej Warszawie nie mogłem uczyć się historii. Postanowiłem więc już wtedy pokazać młodym Polakom korzenie Ojczyzny. Nie miałem na to czasu do chwili obrony rozprawy doktorskiej, ale później, idąc śladem profesorów – Zakrzewskiego i Grodeckiego, sięgnąłem do Annales Regni Francorum i innych roczników frankońskich, gdzie są informacje o Lechu, który zginął w walce z armią cesarza Karola Wielkiego. Tak powstał eposik „Książę Lech i druhów trzech”,
a teraz piszę o kolejnej dynastii: „Książę Siemowit i Ród Piastowy” . Może zdążę przed śmiercią napisać jeszcze o Bolesławie Chrobrym. To przecież pierwszy koronowany król Polski i to z naszego regionu! Zachęca mnie do tego przyjaciel – profesor dr hab. Marceli Kosman.
Od dwudziestu lat jestem prezesem Wielkopolskiego Klubu Filatelistów, a jeszcze dłużej – prezesem Klubu Polarników (filatelistów). Za rok obchodzić będziemy 100-lecie pierwszych w historii świata lotów polarnych. Ich bohaterem był urodzony we Włocławku polski pilot – Jan Nagórski. Już dawno złożyliśmy wniosek w sprawie wydania specjalnego okolicznościowego znaczka z tej okazji. W grudniu 2011 roku nasz klub upamiętnił 100-lecie zdobycia Bieguna Południowego przez Roalda Amundsena. To był wielki przyjaciel naszych najsłynniejszych polarników: profesorów – Henryka Arctowskiego i Antoniego B. Dobrowolskiego. My przyjaźnimy się ze znanym współczesnym zdobywcą biegunów, Markiem Kamińskim i z absolwentem Uniwersytetu Poznańskiego – pierwszym Polakiem, który zimował na kontynencie Antarktydy – docentem dr. Włodzimierzem Chełchowskim. Tacy ludzie imponują człowiekowi, który jako 13-latek cudem przetrwał w letniej odzieży okrutną zimę 1944-45 roku w obozie na Dolnym Śląsku…
Nie wiem, czy wiesz, ale w latach 1994-2011 wydawałem i redagowałem rocznik „FILATELISTA POLSKI”. Dostawaliśmy skromną dotację na druk. Teraz zabrakło władzom pieniędzy…
– Za to nigdy nie brakowało w Twoim otoczeniu przyjaciół. W kręgu tych sprawdzonych miałeś tak znamienite osobowości jak Jan Sztaudynger, Włodzimierz Ścisłowski czy wspomniane już, artystyczne małżeństwo Anny Jantar i Jarosława Kukulskiego.
– Człowiek bez przyjaciół i innych ludzi życzliwych nie jest sam w stanie niczego dokonać. Wśród tych, którzy pomogli mi w życiu najbardziej, wymieniłbym przede wszystkim autorkę ilustracji siedmiu moich książek z fraszkami i limerykami: wspaniałą Maję Berezowską; teraz też przygotowuję nowy tom epigramatów z Jej ilustracjami: pt. „UŚMIESZKI I ŁEZKI”. Autorem ilustracji do kilkudziesięciu moich książek dla dzieci (5 milionów egzemplarzy!) był wielki miłośnik przyrody, znakomity artysta plastyk – Stanisław Mrowiński. Teraz Jego dzieło kontynuuje ze mną świetny malarz zwierząt – artysta i profesor – Przemysław Tomczak.
Włodek Ścisłowski był moim rówieśnikiem i serdecznym przyjacielem, był też, jak ja, uczestnikiem Powstania Warszawskiego. Napisaliśmy wspólnie wiele sztuk dla dzieci i szopek satyrycznych, jeden wodewil, mnóstwo tekstów piosenek, wierszy, limeryków, a nawet fraszek. Od dziewiętnastu lat Włodek jest już po drugiej stronie błękitu, ale ludzie śpiewają piosenki z jego tekstami, a dzieci uczą się czytać z jego książkami pod pierzyną. Anię Jantar pożegnaliśmy stanowczo zbyt wcześnie! Po kilkudziesięciu latach, które minęły od śmierci, jej piosenki są chyba nadal tak popularne jak dawniej. Dla mnie przyjaźń z Eleni jest kontynuacją tamtej przyjaźni. Z Jarkiem Kukulskim pożegnałem się miesiąc przed jego śmiercią. Obiecaliśmy sobie, że wkrótce będziemy znów razem pisać piosenki chórom anielskim i Panu Bogu.
– Ale nie spiesz się do tego duetu, proszę. Wracajmy do pogodniejszych klimatów. W listopadzie 2009 roku w Collegium Heliodora Święcickiego UAM w Śremie – Uniwersytet Ludzi Ciekawych Świata wygłosiłeś wykład pt. „Lech Konopiński dla dorosłych”. Przez dwie godziny miałeś o czym mówić na temat humoru i satyry. Tutaj masz kilka linijek na streszczenie owego wykładu. Czy podejmiesz taką próbę?
– Nie lubię wykładów; wolę szczerą przyjacielską rozmowę. Taki charakter miał mój „wykład” w Śremie, przeplatany wieloma frywolnymi tekstami. Może nie wiesz, ale – oprócz frywolnych fraszek – napisałem też tzw. XIII księgę „Pana Tadeusza” po poznańsku. Podczas „narodowego czytania” tej naszej narodowej epopei recytowali mój tekst pod pomnikiem Adama Mickiewicza w Poznaniu – znakomici aktorzy: Daniela Popławska i Michał Grudziński. Napisałem też „Bajkę o czarnoksiężniku” – frywolny wiersz w stylu Fredry. Próby streszczenia śremskiego wykładu się nie podejmę, bowiem:
Ile w seksie jest treści,
to się w pale nie mieści!
– Może nie uwierzysz, ale w moich zbiorach od 1971 roku znajduje się zbiór fraszek „Rajskie jabłuszka” – jedna z aż pięciu Twoich książek ilustrowanych przez samą Maję Berezowską. Wracałam do nich wiele razy, bo wbrew frywolnemu tytułowi, sygnalizują one również gorzkie prawdy o życiu. Podobnie zresztą jak wszystkie Twoje publikacje, zawierające namysł nad światem i nad komplikacjami ludzkiej natury.
– Szczęśliwy jestem, kiedy na półkach prywatnych bądź publicznych bibliotek odkrywam moje tytuły sprzed kilkudziesięciu lat. W „Rozrywce” i innych tytułach szaradziarskich odnajduję po trudach rozwiązywania – moje epigramaty z ubiegłego wieku. Zwróć uwagę, że 50-lecie wydania pierwszej książki obchodziłem w 2010 roku, a w ubiegłym roku święciłem półwiecze członkostwa w ZLP.
– Rozprawiamy o twórczości dla dorosłych, wciąż znakomicie odbieranej, niezależnie od upływu czasu. Ale jedną z równorzędnych dziedzin Twojego ”pisania” są utwory dla dzieci, do których adresujesz wiersze mądre, a jednocześnie zabawne i bardzo przystępne, jak chociażby od niedawna wychodząca seria „Pierwsze kroki”. Twoje fotografie na okładkach, zapewne z wnukiem, świadczą o świetnym porozumieniu z najmłodszymi. Bardzo odpowiada mi to „partnerstwo” z nimi, kiedy w zbiorze „Haiku bez liku” mówisz: Choć zło szaleje/ razem z dziećmi rozniećmy/ w sercach nadzieję.
– Ktoś powiedział, że dla dzieci pisze się tak samo jak dla dorosłych, tylko że to jest trudniejsze, bo teksty dla dzieci należy pisać ośmio- lub dziesięciozgłoskowcem. Pamiętam jednak zawsze, co pisał Marian Załucki, który w tym żył i podtatusiał: Autor ma męczyć się tak długo, żeby Czytelnik już nie musiał.
– Spotykamy się na wielu imprezach literackich: Na Warszawskiej Jesieni Poezji, Międzynarodowym Listopadzie Poetyckim w Poznaniu czy na Międzynarodowej Galicyjskiej Jesieni Literackiej. Podczas tej ostatniej imprezy uczestnicy zwiedzają m.in. Skamieniałe Miasto, słynące z fantastycznych skalnych form, takich jak np. monumentalny profil Czarownicy. Tam właśnie „uhonorowałam” kiedyś Ciebie małą kolorową czarownicą z miotłą. Potem, podczas powiększania zdjęć zauważyłam, że tę zabawną maskotkę nosiłeś przypiętą do swojej kurtki, a nawet specjalnie prezentowałeś do obiektywu. Dla mnie jest to jeszcze jeden dowód Twojego znakomitego poczucia humoru.
– Sama to chyba rozumiesz: jesteś czarująca, a ja niestety czuję na sobie ciężary starości. A czy znasz moją fraszkę: Raz czarująca przyszła do pana, aliści wyszła rozczarowana ?
– No, proszę. Czy z Tobą w ogóle można rozmawiać poważnie? Wrócę jeszcze do Międzynarodowej Galicyjskiej Jesieni Literackiej. Pogórze – Kąśna Dolna i Ciężkowice – to bardzo daleko od Poznania, a jednak gościsz tam od wielu lat. Co o tym decyduje? Program? Pejzaże? Ludzie? A może – równie jak Ty, niestrudzony – organizator tej imprezy, poeta Andrzej Grabowski?
– Powiedziałaś dokładnie to, co ja myślę. Wynika to z tego, że w Galicji żyją i działają wspaniali ludzie: kochają literaturę i pisarzy. Nie tylko zresztą; jak wspomniałem wcześniej – moi dziadkowie znaleźli podczas wojny w Moszczenicy Wyżnej wielkich przyjaciół i gościnnych gospodarzy. Tego się nie zapomina!
– Podobno satyra tak długo będzie miała w literaturze rację bytu, jak długo będą istniały ludzkie wady. Jak oceniasz kondycję współczesnego Polaka: czy nadal zasługuje na – jak to mówił biskup Ignacy Krasicki – „karcenie”?
– Apollo odarł ze skóry mego protoplastę – satyra Marsjasza. Uważam, że satyra jest również poezją; uśmiech nikomu nie zaszkodził, a nudziarstwo – tak. Satyrycy nikogo ze skóry nie odzierają, zaś karcenie z przymrużeniem oka dodaje otuchy. Nie pamiętam już, kto napisał fraszkę:
Nie śmiej się, dziadku,
z cudzego wypadku!
– Lecz śmiech to zdrowie! –
dziadek odpowie.
– Jedna z Twoich najnowszych książek to „Fraszkopis z Konopi”. Ale powstają kolejne. Podziel się, proszę, z Czytelnikami swoimi twórczymi planami na najbliższe lata.
– Na ten rok przygotowujemy z Przemkiem Tomczakiem gruby tom: „Tak się kręci świat zwierzęcy” (około 200 wierszy – oktostychów o zwierzętach); będą też nowe tomiki „Pierwszych kroków” z ilustracjami Kamili Czerwińskiej: „Tyle recept w aptece”, „Jedynie w kinie” i „Sto pociech w namiocie” (o cyrku). Przygotowuję do druku gruby tom: „Baw się z nami trioletami” (wcześniej bawili się nimi Filareci i Filomaci). Po „Fraszkopisie z Konopi” wydam tom z ilustracjami mojej znakomitej współpracowniczki – Mai Berezowskiej: „Uśmieszki i łezki” . Może też uda mi się wreszcie wydać obie kolejne opowieści o korzeniach Ojczyzny.
A teraz najserdeczniej pozdrawiam wszystkich moich ukochanych czytelników – obecnych i przyszłych, a szczególnie tych, którzy cenią zwięzłość, a jednak potrafią mi wybaczyć ględzenie.
– Dziękuję bardzo za rozmowę.
Dziękuję, Krysiu.