Katarzyna Wołczko – ZAWSZE MIAŁEM  SZCZĘŚCIE DO LUDZI

1
328
Poeta Edmund Borzemski w gabinecie czyta teksty. Foto arch. domowe 2022 r.

ZAWSZE MIAŁEM SZCZĘŚCIE DO LUDZI…

Wywiad – rozmowa z poetą i historykiem Edmundem Borzemskim.
(Z historykiem poetą niepełnosprawnym rozmawia Katarzyna Wołczko)

Katarzyna Wołczko: Zgodziłeś się na przeprowadzenie tego wywiadu. Na wstępie proszę, byś powiedział parę słów o sobie.

Edmund Borzemski: Nazywam się Edmund Borzemski, mam 63 lata, z wykształcenia jestem nauczycielem historykiem, skończyłem Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Opolu, obecnie Uniwersytet Opolski. Pracowałem jako muzealnik w Centralnym Muzeum Jeńców Wojennych w Łambinowicach.

K.W. Jesteś w stanie opowiedzieć mi trochę o swojej niepełnosprawności?

E. B. Moja niepełnosprawność dotknęła mnie praktycznie od urodzenia, ponieważ urodziłem się jako wcześniak w siódmym miesiącu ciąży i moim schorzeniem jest czterokończynowe porażenie. Jest to niepełnosprawność przewlekła, nigdy się nie skończy i będę się z nią borykał do końca życia.

K. W. Jak postrzegasz niepełnosprawność rozumianą w ogóle?

E.B. Na pewno wszelka niepełnosprawność jest czymś, co utrudnia człowiekowi życie, bo człowiek żyje po to, by pomagać innym, wszystkim tym, którzy jej szczególnie potrzebują, a wszelka niepełnosprawność utrudnia życie samemu niepełnosprawnemu jak i jego otoczeniu. Trzeba ją w jakiś sposób zastąpić, bo dogadać się z nią nie da, zwłaszcza z niepełnosprawnością przewlekłą. Traktuje się wówczas o każdy dzień, zawiera się coś w rodzaju pacta conventa każdego dnia i stara się żyć jak gdyby w cieniu tej niepełnosprawności. Niestety, trzeba o niej ciągle pamiętać w każdym momencie swojego życia.

K. W. Gdybyś miał wskazać, które cechy Twojego charakteru są pomocne w przezwyciężaniu codziennych trudności związanych z życiem z niepełnosprawnością, jakie cechy byś wskazał?

E.B. Na pewno, to nie tylko moje cechy, ale takimi cechami powinien legitymować się człowiek, którego dotknęła niepełnosprawność. To przede wszystkim konsekwencja w działaniu oraz zorientowanie już na początku życia z niepełnosprawnością, jakiego rodzaju jest to niepełnosprawność i jak ona będzie determinowała jego życie. Do tej determinacji przez niepełnosprawność musi dostosować… swoje życie.

K.W. Czy postrzegasz swoje otoczenie jako dostosowane do potrzeb osób niepełnosprawnych?

E.B. Tak, to jest najważniejsze. By zachować godność życia w niepełnosprawności, trzeba przede wszystkim dostosować swoje otoczenie do warunków życia, jakie masz. Najważniejszym punktem jest dom, w którym mieszkasz. Musi być pozbawiony wszelkich barier architektonicznych, musi być dostosowany do rodzaju niepełnosprawności i człowiek musi istnieć w tym domu tak, jakby niepełnosprawności w ogóle nie było. Dobrze, jeśli miejscowość, w której się mieszka jest pozbawiona barier, a Korfantów jest takim miastem, ponieważ jest tu szpital rehabilitacyjny –  Wojewódzkie Centrum Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Z tego względu jest to miasto dostosowane do potrzeb niepełnosprawnych. Większość instytucji jest dostępna dla mojej grupy. Osoba niepełnosprawna nie jest w Korfantowie osobą egzotyczną, jest widoczna na spacerach, w mieście, w sklepie. Są to tutaj pełnoprawni członkowie społeczeństwa. W wielu innych miastach myślę, że wygląda to podobnie, bo akurat teraz jest tak, że problem osób niepełnosprawnych jest problemem na szczeblu rządowym i obecny rząd te bariery architektoniczne znosi i otwiera programy pomocowe dla osoby niepełnosprawnej. To bardzo pomaga w życiu. Program Asystent Osoby Niepełnosprawnej, w którym jestem już 3 lata, a Twój brat jest moim asystentem, jest mi bardzo pomocny, bo dzięki niemu mogę wyjechać do miejsc, w które kiedyś było mi bardzo trudno trafić i mogę realizować te przedsięwzięcia, których wcześniej nie byłem w stanie, bo nie mogłem wyjść z domu. Teraz, przy pomocy asystenta, a ściślej mówiąc Jakuba, mogę wyjść i dojechać do miejsc, gdzie nie  mogłem dotrzeć.

K. W. Czy uważasz, że poza dostosowaniem rozumianym w kontekście otoczenia fizycznego, mentalność ludzi, którzy Cię otaczają również jest dostosowana do potrzeb niepełnosprawnych?

E.B. To zależy gdzie. Tu, w Korfantowie, jest ta otwartość i dobre nastawienie do osób niepełnosprawnych. Osoba niepełnosprawna jest integralną częścią społeczności miejskiej, ale mamy ogólnie bardzo duże opóźnienia w tym względzie i musimy się tej otwartości ciągle uczyć, bo nie zawsze mentalność ludzka jest na odpowiednim poziomie. Kto nie doświadczył kalectwa, po prostu nie rozumie tego tematu i należy taką osobę tego uczyć, pokazać jej, naświetlić jak powinno być. Z tym bywa różnie.

K.W. Chciałabym zapytać o Twoje największe pasje i obszary, którym oddajesz się w życiu najbardziej.

E.B. Człowiek żyje w momencie, kiedy ma swoje pasje i może je realizować. To jest motor, energia, która ładuje człowieka i pozytywnie nastawia do życia. Jeśli mogę realizować swoje pasje i przebywać z kimś ważnym dla mnie, kogo kocham, kogo lubię, to jest dla mnie ogromna radość, bo żyję przede wszystkim nie dla siebie. Życie ma sens na tyle, na ile żyjemy dla innych. Dlatego trzeba mieć wokół siebie takich ludzi i trzeba mieć swoje pasje. Tak się złożyło, że jeżdżę samochodem. Mimo że mam czterokończynowe porażenie, robię to bez przystosowań pojazdu. To mnie kosztowało rok ćwiczeń i to, że jeżdżę w sposób normalny to zasługa dwóch osób : mojego Śp. Taty, który zaryzykował i nauczył mnie jeździć już w 5 klasie szkoły podstawowej. Mówił, że jest to moje okno na świat. Zawsze twierdził, że skoro nie mogę poruszać się o własnych nogach, muszę mieć jakiś inny środek i najlepszym z nich jest właśnie samochód. Dlatego postawił sobie za cel nauczyć mnie jeździć. Drugą z tych osób był mój instruktor nauki jazdy, który powiedział : „Edmund, jeśli Ty nie uzyskasz prawa jazdy, to zwalniam się z pracy”. Wziął to sobie bardzo do serca. Mogę więc powiedzieć, że to głównie dzięki nim. Jazda samochodem to jedna z wielu barier, którą musiałem pokonać, żeby, mimo kalectwa, normalnie żyć. Podobnie wygląda rzecz z moją szkołą i wykształceniem. Dorastałem w czasach, gdy panował taki pogląd, że jeżeli człowiek jest niepełnosprawny (bez znaczenia był rodzaj niepełnosprawności i brak niepełnosprawności intelektualnej), nadaje się tylko do szkoły specjalnej. To było wrzucenie do jednego worka, zaszufladkowanie. Wielu ludzi właśnie w ten sposób przegrało swoje życie. Dzięki determinacji moich rodziców i dobroci ludzi, którzy mi pomogli przeciwstawić się temu poglądowi, skończyłem „normalną” szkołę podstawową, „normalną” szkołę średnią i „normalne” studia. Naprawdę musiałem pokonać wiele ograniczeń, także w mentalności ludzi. Gdy poszedłem pierwszy raz na wykład, to jeden z wykładowców, który nigdy nie miał do czynienia z niepełnosprawnością w ogóle, zapytał mnie, co ja tu robię. Odpowiedziałem mu : „Panie Profesorze, przyszedłem skończyć studia”. I je skończyłem – z wyróżnieniem.

K. W. Znamy się nie najgorzej, dlatego wiem, że ważnym elementem Twojego życia jest poezja. Opowiedz mi jak to się zaczęło.

E. B. Tak, tak się złożyło, że od wielu lat piszę wiersze. Ale zastrzegam od razu – to nie jest moja pasja. Tworzenie, jakiekolwiek by nie było, to nie pasja, tylko talent, który otrzymuje się z Góry. Ks. Jan Twardowski stwierdził, że tworzenie, czy ogólnie rozumiany talent, to jedna z łask, którą trzeba pielęgnować, bo nie dostajemy jej za darmo. Talentem, jak wiadomo, trzeba się dzielić. Można je zakopać, zgodnie z „Przypowieścią o talentach”, a można je też pomnożyć. Ja otrzymałem ten talent i staram się go pomnażać. Zaczęło się od recytacji wierszy, nie swoich – to rzeczywiście była moja pasja, uwielbiałem recytację. Powiem Ci, może nieskromnie, że nawet trochę się znam na recytacji.  Może nawet nie trochę, bo jestem jurorem w konkursach recytatorskich różnego typu. Ja te swoje recytacje nagrywałem magnetofonem na taśmę i realizowałem się w ten sposób. Również brałem udział w wielu konkursach recytatorskich, nie ukrywam, że z powodzeniem. Mój przyjaciel, który zawsze mi towarzyszył w tych nagraniach, powiedział : „Edmund, a może Ty byś wreszcie coś napisał?”. Nagle zrozumiałem, że być może mam coś do przekazania ludziom, mimo swojej niepełnosprawności, i postanowiłem napisać pierwszy wiersz. Do pierwszej grupy literackiej, która ukonstytuowała się w Opolu przy Wojewódzkim Domu Kultury i nazywała się „Prezentacje”, trafiłem z ogłoszenia. W gazecie zostało napisane przez Panią Hanię Gryczmańską takie ogłoszenie, że ona chce założyć grupę literacką i szuka ludzi, którzy by tę grupę zasilili. Ona sama była redaktorką Trybuny Opolskiej, osobą piszącą – też pisała wiersze. Zgłosiłem się tam, razem ze mną było 8 osób, w tym obecny redaktor Radia Opole, który pisał opowieści science – fiction, kontynuując w tym niejako dzieła Lema. Był też mój znajomy Piotr, który później rozwinął swoje życie literackie w sposób profesjonalny i oddał się poezji, tak jak ja. Tak to się zaczęło. Ja miałem, jak zwykle, szczęście do ludzi, bo trafiłem na kogoś, kto wówczas w środowisku literackim był już osobą znaną. Mam na myśli Pana Zbyszka Bednorza, który w tej chwili nie żyje – to był nestor środowiska. W muzeum, gdzie też pracowałem, miałem możliwość spotkania różnych ciekawych ludzi. To była moja taka trampolina do świata. Ten rzeczony pan Zbyszko Bednorz, gdy zobaczył moje wiersze, powiedział, że powinienem pisać. To był drugi taki moment w moim życiu, gdzie ludzie niejako popchnęli mnie w stronę twórczości. Pierwszy z nich to, gdy były Rektor UO, Profesor Stanisław Sławomir Nicieja, zapytał nas o pasje, tak jak Ty teraz. Napisałem mu wtedy na kartce, że piszę wiersze, oglądam, filmy, lubię samochody, itd., itd. I on mi dał wtedy możliwość napisania referatu biograficznego o ciekawej postaci. Nie byłem zdecydowany jaka to miała być postać. Zapytałem więc swojego Dziadka, którego bardzo szanowałem i który był, i pozostał nadal, moim mistrzem. Powiedział mi : „Edmund, jak masz problem, napisz o Hajle Syllasje, cesarzu Etiopii”. I tak napisałem ten esej – liczył 5 stron maszynopisu. Oddałem to Niciei, a on to przeczytał, popatrzył na mnie i nic nie powiedział. Na następny wykład przyniósł mi książkę i mówi : „Przeczytaj to i zrobisz mi z tego recenzję”. Oczywiście, przeczytałem to zgodnie z prośbą Profesora, napisałem też recenzję. Przeczytał i nic nie powiedział, zabrał to i poszedł. Przez miesiąc nic się nie działo, była cisza. Po miesiącu mama przynosi mi miesięcznik Opole – to był ówczesny miesięcznik literacki. Otwiera mi  na konkretnej stronie, a tam moja recenzja książki. Książka, notabene,  nie była zbyt ciekawa, bo to biografia lewicowego polityka, ale ważne, że ukazała się moja recenzja. I tak się rozpoczęła moja przygoda z pisaniem, bo dzięki  Stanisławowi Sławomirowi Niciei rozpocząłem czteroletnią stałą współpracę z miesięcznikiem Opole i tak w ogóle zaczęła się moja praca dziennikarska. Byłem też dziennikarzem w gazecie Dla Ciebie. To też profesor Nicieja przyczynił się do mojego debiutu literackiego na terenie Opola. Zacząłem więc coraz śmielej pisać, zatrudniłem się we wspomnianej gazecie Dla Ciebie, bo miałem mocną smykałkę dziennikarską, ale to był dopiero początek. W moim życiu literackim pojawił się Harry Duda, ponieważ, dzięki panu Zbyszkowi Bednorzowi, pojawiła się decyzja o wydaniu moich wierszy. Oddał to Harremu, który wówczas był prezesem Opolskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Przy tym oddziale istniało prowadzone przez niego Wydawnictwo Wers. Po miesiącu czekania na odpowiedź z jego strony i związanej z tym niepewności czy moje wiersze są cokolwiek warte, otrzymałem od Harrego Dudy list, w którym mówi : „Może Pan być dobrym poetą, proszę dać 70 wierszy, wydam Pana tomik debiutancki”. W ten sposób powstał mój pierwszy tomik „Podzielmy się słowem”.

K.W.  – W którym roku to miało miejsce?

E. B. Zacząłem pisać w 1987, a sam tomik został wydany w 1992 roku. Liczył 70 wierszy – wtedy to było bardzo dużo. Dostałem też propozycję  wstąpienia do Związku, najpierw jako kandydat, potem jako rzeczywisty członek. Harry do tej pory jest moim Mistrzem i właściwie towarzyszy mi bardzo mocno w moim życiu literackim. Wydałem ogólnie, mogę już powiedzieć, 13 książek, bo 13 tomik jest w tej chwili w realizacji. W czerwcu wyjdzie pierwsze 20 egzemplarzy, we wrześniu ma wyjść reszta. Będzie to 91 tekstów zatytułowanych „Maraton cienia”.

Wybacz, że powrócę do poprzedniego tematu. W tym miejscu koniecznie muszę wspomnieć o ważnym zdarzeniu, które odmieniło i ukształtowało całkowicie moje życie wewnętrzne. Otóż, po skończeniu studiów, ośmieliłem się mieć jedno marzenie – jak się jest człowiekiem niepełnosprawnym, to nie powinno się mieć marzeń. Właściwie nie ma się marzeń, tylko wszystko realizuje się tak, by żyło się jak najlżej. Zdałem prawo jazdy po to, by móc jeździć do szkoły. Pewnie nigdy bym się nie zdecydował na ten dokument, gdyby nie chrześniak mojego Taty, który przyjechał do Ojca pochwalić się prawem jazdy. A ponieważ miał taki talent, wspominałem wcześniej o talentach, że na co siadł, na tym jeździł, wychodziło mu to. Pokazał Ojcu ten dokument, co ja widziałem i mówię : „Oj, Leszek, jak ja bym chciał mieć prawo jazdy”. A on mi odpowiada : „Prędzej mi tu kaktus na ręce wyrośnie jak Tobie dadzą prawo jazdy”. W tym momencie przechodzimy też do kwestii postrzegania niepełnosprawności przez ludzi. Ja się mocno zawziąłem, żeby udowodnić mu, że nie ma racji. Z tego też powodu Tato zaczął mnie uczyć jeździć. Postanowiłem zapisać się na kurs, co też nie było rzeczą łatwą, ponieważ wymagali ode mnie samochodu przystosowanego do moich potrzeb, a ja przecież już potrafiłem jeździć i nie potrzebowałem tych ułatwień.

K.W. Zechcesz opowiedzieć mi dokładniej jak to wyglądało?

E. B. Ówczesny kierownik kursu, zresztą mój imiennik, przeżegnał się i wsiadł do fiata mojego Ojca. Gdy go przewiozłem, wyszedł z auta spocony, ale z podziwu. Jechałem bardzo dobrze, robiłem z autem co chciałem. Kierownik powiedział Ojcu : „Jak tak będzie jeździł na kursie, to go zda”. To była jedna z wielu osób, które były bardzo życzliwe. Rzeczywiście, poszedłem na kurs i zdałem go, ale instruktor, który uczył mnie jeździć, brał mnie w najgorsze warunki, gdy była ulewa lub padał śnieg (to był listopad i grudzień). Uznał, że muszę świetnie jeździć w każdych warunkach. Pamiętam, że gdy raz akumulator przestał działać, niósł mnie na własnych rękach przez 2 km do bazy, żebym innym samochodem dojechał do domu. Powiedział mi, że gdy egzaminator mnie zobaczy,  ze strachu nie dopuści mnie do egzaminu i musimy wymyślić jak zrobić, żebym już siedział w samochodzie zanim przyjdzie egzaminator.

K.W. Znając Twój upór … i podejrzewając instruktora o pomysłowość, zakładam, że Wam się to udało. To musi być fascynująca historia.

E.B. To była zima, dokładnie 10 lutego. Wyobraź sobie, że on mi rozgrzał ten samochód do czerwoności praktycznie i pojechaliśmy na przystanek autobusowy, bo egzaminator miał przyjechać do Opola autobusem, a prawo jazdy zdawałem w Prudniku. Instruktor schował do bagażnika moje kule, tak, żeby nie było ich widać, wzięliśmy jeszcze jednego kursanta i pojechaliśmy. Egzaminator wsiadł do samochodu, zorientował się, że za kierownicą siedzi już kursant. Wziął moją kartę egzaminacyjną i żeby nie tracić czasu, zrobił od razu egzamin. Siedział z tyłu i nakazywał mi, co mam robić. Wszystko, co kazał, robiłem dobrze. W końcu polecił wycofać i zaparkować. Patrzę na niego i powiedział mi, że zdałem. Odparłem : „Świetnie, niech Pan wpisze, że zdałem”. Wpisał mi 4, bo na 5 to przecież tylko on potrafi. Siedzę w tym samochodzie, nie do końca jeszcze doszło do mnie, że zdałem ten egzamin. W pewnym momencie egzaminator pyta dlaczego nie wychodzę z auta. To pytanie obudziło mnie z mojego letargu. Mój instruktor na całe szczęście siedział z boku, a egzaminator z tyłu, bo wtedy to jeszcze było możliwe. Mieliśmy opracowany taki manewr, że on szybko przeszedł na moją stronę, otworzył drzwi, drugi kursant się przesunął w stronę egzaminatora, a instruktor przesadził mnie na rękach na tylne siedzenie. Gdy egzaminator to zobaczył, zbladł i powiedział : „Cholera jasna, z kim ja jechałem? Pan nie potrafi chodzić?” Odparłem, że nie potrafię, bo mam porażenie czterokończynowe. W tym momencie mężczyzna zaklął i ponownie spytał z kim jechał, więc pewnie odpowiedziałem : „ze mną”. Poprosił, żebym się przeszedł, ale nie byłem w stanie tego zrobić, bo kule były w bagażniku. Spytał, dlaczego je schowałem, a ja wiedziałem, że gdyby je zobaczył, nie dopuściłby mnie do egzaminu. Z wrażenia nie był w stanie egzaminować drugiego z kursantów. Instruktor usiadł za kierownicą i pojechaliśmy do bazy. Wypił herbatę i zaczął przeprowadzać ponownie egzamin .  Oczywiście ja zdałem, co już wcześniej oficjalnie wpisał, i był pełny podziwu, bo byłem pierwszym sparaliżowanym w jego karierze, który potrafił normalnie prowadzić samochód. W kursie uczestniczyło 70 osób, ale zdało tylko 20. Egzaminator stwierdził, że skoro ja mogłem zdać, to oni powinni to zdać. Uważam to za pokonanie kolejnej bariery. Uderzyła mnie w tym wszystkim życzliwość ludzka, bo gdyby nie dobrzy ludzie i determinacja moich rodziców, nie pokonałbym kalectwa w tym względzie, nie próbowałbym normalnie żyć.

K. W. Można by rzec, tak trochę abstrahując, że to nie tyle środowisko było przystosowane do Ciebie, tylko to Ty na różne ciekawe sposoby musiałeś się przystosować do niego i obejść pewne schematy.

E.B. Dokładnie. Na tyle, na ile mogłem, zrobiłem to.

K.W. Bardzo mnie zafascynowała ta historia ze zdaniem prawa jazdy. Mam świadomość, że to inny kontekst czasowy, że to się wydarzyło X lat temu, ale to wskazuje jak bardzo społeczeństwo jest podatne na stereotypizację osób z niepełnosprawnościami.

E. B. Tak, bardzo. Miałem wtedy 16 lat, więc wymagało to zgody rodziców. Moja Mama, przy całej determinacji, jeśli chodzi o przystosowanie mnie do życia w społeczeństwie, gdy chodziło o prawo jazdy, miała obiekcje, bo bała się o mnie. Tato natomiast był odważny i dawał mi samochód na przejażdżki, uspokajając przy tym Mamę. W pewnym momencie, gdy zobaczyła jak jeżdżę, przestała się bać.

K.W. Nie wiem czy orientujesz się jak obecnie wygląda zdanie egzaminu na prawo jazdy przez osobę niepełnosprawną ruchowo?

E.B. Orientuję się, bo ten temat, ze względu na moje zamiłowanie do motoryzacji, szczególnie klasycznej, jest mi bliski. Teraz jest o tyle lepiej, że każdy niepełnosprawny, bez względu na rodzaj, ale wyłączając niepełnosprawność intelektualną i wzroku, nie ma przeszkód do zdania tego egzaminu. W Konstancinie jest specjalny ośrodek, gdzie można przejść ten kurs i go zdać, bo mają tam samochody przystosowane do różnych potrzeb. Szacuje się, że na polskich drogach jest ok. 100 tys. niepełnosprawnych kierowców. To bardzo dużo. Inna sprawa, że otrzymanie specjalnego samochodu wymaga spełnienia określonych warunków i procedur, ale prawo jazdy można zdać bez większych przeszkód.

Katarzyna Wołczko


K.W. Chciałabym wrócić jeszcze do tematu poezji i spytać konkretnie o motywy w Twoich utworach. Zastanawia mnie też czy napisałeś wiersz, który dotyka konkretnie Twojej niepełnosprawności.

E.B. Zacznę może od drugiej części. Na początku mojego życia literackiego zapytałem Harrego Dudy, który zaprosił mnie na imprezę literacką towarzyszącą Konfrontacjom Teatralnym w Teatrze Kochanowskiego w Opolu, jak wejdę na scenę. On się zdenerwował i odparł : „Przecież nogami nie piszesz, tylko głową i wyobraźnią. Jak będzie trzeba, to Cię wniesiemy”. Przez bardzo długi czas uważałem, że o niepełnosprawności nie należy pisać. „Jaki jest koń, każdy widzi”, przyjeżdżam na spotkania na wózku, moja niepełnosprawność jest widoczna. Uważałem, że nie należy o kalectwie pisać, bo jest wystarczająco bolesne, by się nim dzielić. Musiałem do tego dojrzeć. Zawdzięczam to jednemu z moich przyjaciół – był nim artysta fotograf, który jeździł na wózku i którego poznałem w 8 klasie. On zupełnie odmienił mój światopogląd w tym temacie. Oświadczył mi kiedyś w rozmowie, że niepełnosprawnością trzeba się dzielić, trzeba uczyć jej w społeczeństwie. Jeżeli nie pokażemy siebie, to nas nie zobaczą i będziemy widziani jako obywatele drugiej kategorii. Miał rację. Owszem, napisałem wcześniej wiersze o niepełnosprawności, ale ich nie drukowałem. Dopiero kiedy zmienił moje postrzeganie w tym zakresie, zacząłem mówić o niepełnosprawności (dzięki temu jest też ten wywiad) i wydałem pierwsze wiersze o niepełnosprawności zadedykowane Wojtkowi właśnie. To wcale nie zdziwiło ludzi. Na jednym ze spotkań zostałem zapytany czy pisanie wierszy to forma terapii. Zaprzeczyłem, to nie jest terapia, tylko moja ciężka praca i nieprzespane noce. Nie ma to nic wspólnego z terapią i odpoczynkiem. Udało mi się ten pogląd wyrzucić ze świadomości moich słuchaczy. Teraz, jeśli zdarzy mi się wiersz o niepełnosprawności, drukuję go bez wahania.

K.W. Myślę, że potrzebny jest swego rodzaju złoty środek. Z jednej strony mówi się  o tym, że niepełnosprawność nie jest, a przynajmniej w mniemaniu osoby niepełnosprawnej nie powinna być, główną cechą człowieka, tylko raczej faktycznym stanem rzeczy, z którym się żyje.

E. B. Tak, nie powinna determinować życia i działania, ale jednak determinuje, ponieważ utrudnia mu to życie w sposób znaczny.

K.W. Z drugiej strony jest też nieodzowną częścią życia i w wielu przypadkach nie da się nic z tym zrobić.

E. B. Może inaczej postawmy tezę. Nie powinno postrzegać się człowieka przez pryzmat jego niepełnosprawności, tylko przez to, co sobą reprezentuje i co może dać drugiemu.

K.W. Ale przyznasz, że istnieje taka potrzeba mówienia o tej niepełnosprawności, bo ona jest nieodzownym  elementem Twojego życia.

E.B. Masz rację. Jest potrzeba mówienia, jest potrzeba nagłaśniania tematu i jest potrzeba otwierania różnych programów pomocowych dla osób niepełnosprawnych. One niejako uaktywniają, dają pole manewru. To, że mam asystenta osoby niepełnosprawnej, sprawia, że mogę być tam, gdzie nie mogłem wcześniej, o czym już wspomniałem. Jeżeli asystent rozumie, co dany człowiek robi na co dzień, a Jakub to bardzo dobrze rozumie, bo często czyta moje wiersze na spotkaniach, to jest to druga wartość dodana.

K.W. Zbierając powoli temat w całość, chodzi mi o to, że Twoje wiersze, których też nie uważam za formę terapii, są sposobem na opowiedzenie światu o tej niepełnosprawności.

E.B. Tak, to jest dobry komunikator, bo wiersz jest niczym innym jak szyfrowaniem uczuć. Autor chowa swoje lęki, marzenia, pragnienia, swój stan – obecny czy dawny – właśnie przy pomocy wyobraźni i każdy czytelnik odszyfrowuje te uczucia, które autor chowa w wierszu. I albo je odszyfruje poprawnie, albo nie. Ja często mam do czynienia ze stwierdzeniem ze strony czytelników, że to co napisałem, to są ich uczucia, których nie byli w stanie ubrać w słowa. To jest bardzo dobra recenzja, bo to znaczy, że czytelnik czy słuchacz odnajduje kawałek swojego świata w moim utworze. Nie ma lepszej nagrody dla piszącego.

K.W. Myślę, że o to chodzi w poezji. Przynajmniej tak to postrzegam, a, jak wiesz, ta tematyka nie jest mi obca.

E .B. Słuchaj, jeśli mowa o tematyce moich wierszy, to może Cię zaskoczę, ale nie za bardzo wiem, o czym one są.

K. W. (Śmiech)

E. B. Ja wiem jedno – jestem lirykiem, więc one są na pewno o uczuciach. Nie wybieram sobie tematów, dyktuje mi je wyobraźnia. Wyobraźnia twórcy, niezależnie czy pisze, rzeźbi, czy maluje, żyje zupełnie innym życiem. Ja tylko notuję, w sposób lepszy lub gorszy, co wyobraźnia mi dyktuje. Spisuję co dla mnie ma.

K. W. Gdybym miała scharakteryzować, bo jestem na bieżąco z Twoją twórczością, myślę, że częste są u Ciebie nawiązania do mitologii.

E. B. Tak, wrócę tu do mojego historycznego wykształcenia. To jest jakby pole mojego działania. Mitologia jest doskonałą platformą, by czerpać tematy. To sprawa zastępcza, bo nie mogę zbytnio podróżować, a twórca powinien to robić. W ten sposób ładuje się wewnętrzne akumulatory wyobraźni. Mitologia czy historia są dla mnie bardzo pomocne.

K.W. Z jednej strony mitologia, czasy starożytne, a z drugiej strony też historia II wojny światowej osadzona w naszych miejscowych realiach.

E.B. Tak, ponieważ byłem od początku z historią za pan brat. Moja Mama była kustoszem w Centralnym Muzeum Jeńców Wojennych w Łambinowicach – Opolu, więc siłą rzeczy miałem z tym styczność. Byłem zabierany na prelekcje, na oprowadzanie wycieczek – Mama się mnie nie krępowała, zawsze miałem ją przy sobie i pokazywała mi tę historię. W momencie wyboru drogi życiowej mogłem wybrać historię, ponieważ nie miałem problemu z zatrudnieniem. Miałem też materiał do ewentualnej pracy magisterskiej. Przyznam jednak, że historia nie była szczytem moich aspiracji, o czym powiedziałem Mamie. Lubię tę dziedzinę, ale marzyło mi się prawo i na 3 roku studiów złożyłem papiery na ten kierunek, ale w Opolu nie było wtedy prawa. Musiałem więc z tej drogi zrezygnować, choć pragnąłem być adwokatem, bo, jak wiesz, nie mam problemu ze słowem i chciałem bronić ludzi. Niestety, tutaj kalectwo postawiło mi taką tamę i wybrałem historię. W sumie to dobrze, bo pomogła mi w poezji i w życiu zawodowym. Była ona elementem mojego życia, ale nie była szczytem marzeń.

K.W. Pojawił się już temat Twoich rodziców, ale chcę dopytać w jaki sposób pomagali, i nadal pomagają, w osiąganiu celów i założeń?

E. B. Kasiu, mam już 63 lata i wszystkie cele, które w swojej sytuacji mogłem osiągnąć, wszystko, co było do osiągnięcia, to osiągnąłem, a może nawet więcej. Oczywiście, w niektórych dziedzinach życia, jak np. założenie rodziny, podzieliłem los większości moich braci i sióstr – jestem sam. Jak się jest w tym wieku, nie powinno osiągać się już celów, tylko odcinać kupony od tego, co już się osiągnęło. Na moje 60 urodziny, gdy Mama zgromadziła bliskich ludzi z mojej przestrzeni, pewien bard z Głogówka, z którym nagrałem wspólną płytę „Spojrzenia – strofy i struny”, powiedział : „Edmund, nie martw się, że 60 rok życia to już jest początek nieistnienia” (drugie 60 lat nikt nie będzie żył, biblijny Matuzalem był tylko jeden). Uświadomiłem sobie, że to jest już powolne odchodzenie i korzysta się z tego, co osiągnęło się wcześniej – o ile się osiągnęło. Chciałbym teraz odpocząć, być aktywny jak do tej pory i mieć w miarę dobre zdrowie. Chciałbym też jeszcze raz zaznać miłości – ona powinna towarzyszyć człowiekowi zawsze. Daje mu ogromną siłę na życie. Gdy człowiek kogoś obchodzi (i nie mam na myśli miłości rodzicielskiej), gdy sam wybierze sobie miłość, ona go uskrzydla. Człowiek bez miłości, choćby materialnie był najbogatszy, jest biedny.

K.W. Wracając jednak do tej miłości rodzicielskiej, zapewne bardzo dużo zawdzięczasz swoim rodzicom.

E.B. I dziadkom.

K.W. Chciałbyś mi o tym więcej opowiedzieć? O paru rzeczach już dziś wspomniałeś, zresztą miałam możliwość poznać obydwoje Twoich rodziców i uważam, że warto poświęcić im więcej czasu.

E. B. Rodzice cały czas byli przy mnie, na każdym etapie życia. Opowiadałem już co zawdzięczam Ojcu i myślę, że to jest materiał na następną rozmowę. Powiem tylko, że rodzice, teraz Mama, i Dziadkowie byli ze mną w każdym momencie. Dziadkowie nawet sprzedali gospodarstwo w Graczach i zamieszkali w Łambinowicach w momencie, gdy szedłem do szkoły podstawowej.  Wiedzieli, że będę potrzebował pomocy, a rodzice byli zajęci pracą zawodową. Na dodatek, Dziadek ukształtował mnie wewnętrznie. Wszystkie wartości, które wyznaję, zawdzięczam głównie jemu i mojej Mamie.

K.W. Czyli można powiedzieć, że już od początku miałeś szczęście do ludzi.

E.B. Tak, zdecydowanie. Co Ty na to, żeby tak zatytułować ten wywiad?

K. W. Jasne.

E. B. Mogę to powiedzieć z pełnym przekonaniem, że miałem szczęście do ludzi. Większość z nich w mojej przestrzeni zawsze byli dobrzy, chcący pomóc, otwarci. Zdarzało się też odwrotnie, byli tacy, którzy postrzegali mnie wyłącznie przez pryzmat mojego kalectwa. Może opowiem o jednej z takich sytuacji, bo nadal wywołuje we mnie emocje. W 8 klasie byłem jednym z lepszych uczniów. Miałem same 5 i 4 z matematyki, bo matematykę, jak na humanistę przystało, traktowałem po macoszemu i stać mnie było tylko na 4. Zresztą, jakoś nie wypada mieć samych 5 (śmiech). Zawsze w 8 klasie szło się do psychologa, który dawał rodzicom wytyczne jak ukierunkować dziecko, do jakiej szkoły je wysłać. Byłem bardzo wrażliwym chłopcem. Wygadanym, ale wrażliwym. Koleżanka mojej mamy, psycholog, co ciekawe, po przebadaniu mnie testami oświadczyła : „Edmund nadaje się wyłącznie do szkoły specjalnej. Szczytem marzeń będzie zawodówka, bo w normalnej szkole sobie nie poradzi”. Moja Mama była zadziwiona tym faktem. Psycholog wydała opinię zgodną ze swoimi przekonaniami. Na szczęście, Mama jej nie posłuchała i przebyłem drogę, o której już powiedziałem. Po latach zadzwoniła do niej – byłem już wtedy po studiach i pracowałem jako nauczyciel.

K.W. Rozwiń motyw kariery nauczycielskiej.

E.B. Miałem problem z praktykami ze względu na swój stan zdrowia, ale uczelnia wyszła naprzeciw  (i tu kolejny dowód na dobroć ludzi) i w Szkole Zawodowej w Łambinowicach pojawiła się historia. To był dla mnie szczególny moment. Byłem na III roku studiów i uczelnia wystosowała prośbę do dyrektora zawodówki, żebym mógł tam odbyć praktyki. O dziwo, zgodził się bez problemu. Po praktykach doszedł do wniosku, że mnie zatrudni, bo uważał, że jestem dobry. Przez 4 lata uczyłem tam historii. To też było ciekawe, bo potrzebowałem zaufanych uczniów, którzy by mi pomagali, np. przy noszeniu map, statywów. Chciałem też po prostu czuć się bezpiecznie. Chyba miałem poważanie wśród uczniów, bo zostałem wychowawcą 3 klasy. Pamiętam, że kiedyś przyszedł do mnie na hospitację wizytator z Kuratorium, a ja ubierałem się raczej jak uczniowie : w trampki, moro (miałem wujka oficera, więc zaopatrywał mnie w tego typu rzeczy). Siedzę tak wśród uczniów, a wizytator pyta gdzie jest nauczyciel, bo właśnie zaczęła się lekcja. W tym momencie dwóch uczniów podeszło, wzięło mnie pod ręce i przenieśli za katedrę. Wizytator zdębiał, bo na przerwie siedziałem wśród uczniów i nie zwracałem uwagi na tego faceta. Oczywiście lekcja wypadła tak jak powinna. W ogóle uczniowie mnie bardzo lubili. Gdy odchodziłem z pracy ze względu na stan zdrowia, niektórzy nawet płakali. Byłem z nimi blisko : przedstawiali mi swoje dziewczyny, zapraszali na wesela.

K.W. Byłeś obecny w ich życiu także po zakończonej edukacji.

E. B. Byłem w ich życiu pozaszkolnym. Bywało, że z niektórymi miałem wspólnych znajomych. Odwiedzałem często kolegę, który miał sporą kolekcję winyli Led Zeppelin. Uwielbiałem ten zespół, mogliśmy słuchać tej muzyki godzinami. Okazało się, że na słuchanie tych i innych płyt przychodzą też moi uczniowie., Przychodzę do niego kiedyś, a tam siedzą moi wychowankowie z winem w ręce i papierosem w ustach, patrzą na mnie i nie wiedzą co zrobić.

K.W. Nie wiem czy to ciekawsze było z Twojej perspektywy, czy jednak z ich.

E. B. Mówię im : „Słuchajcie, macie tyle lat, że nie będę Was za to ganił. Tylko w szkole mi nie pijcie i nie palcie. Z mojej klasy nikt tego nie robił.

K.W. Chyba nie mieli odwagi (śmiech). Chciałabym wrócić jeszcze na moment do tego telefonu po latach do psycholog, która wystawiła Ci diagnozę.

E. B. Mama do niej zadzwoniła. Rozmawiają i psycholog pyta : „Co robi Mundek?” Mama mówi : „Wiesz, właśnie skończył studia i jest na lekcji, bo jest nauczycielem historii”. Nie uwierzyła jej, uznała, że to niemożliwe. Moja Mama odpowiedziała tylko : „Jak dobrze, że Cię nie posłuchałam wtedy. Żal mi tylko matek, które posłuchały Twojej diagnozy, bo zmarnowałaś życie tym ludziom”. Odłożyła słuchawkę i od tej pory nie rozmawiały ze sobą.

K.W. Przyznam szczerze, że nie do końca wiem co powiedzieć. Ty miałeś szczęście dorastać we wspierającym Cię środowisku. Stwierdziłabym wręcz, że oddanym Ci całkowicie.

E.B. Miałem szczęście do ludzi – po prostu.

K.W. Racja, ale pragnę zaakcentować środowisko, w którym mogłeś wzrastać. Gdyby Twoje szczęście do ludzi nie zaczęło się już w domu rodzinnym, Twoje życie albo nie wyglądałoby tak jak wygląda, albo musiałbyś przejść o wiele bardziej krętą drogę, a Twoja i tak nie była prosta.

E.B. Mogę Ci opowiedzieć jeszcze jedną ciekawostkę?

K. W. Jasne, proszę.

E.B. To jest coś, czego nie zapomnę do końca życia, a w związku z tematyką rozmowy myślę, że ona musi się tu znaleźć. Co roku organizuje się Dzień Osób Niepełnosprawnych – zwozi się niepełnosprawnych z okolicy w jedno miejsce, pokazuje ich twórczość, efekty terapii zajęciowej, itp. Mówiło się wtedy (mam na myśli okres poprzednich rządów) o inwalidach tylko z okazji tego dnia. Zaproszono mnie i mojego Śp. Przyjaciela Wojtka (fotografa, o którym już rozmawialiśmy) na taką imprezę i był panel dyskusyjny : „Jak dogadać się z niepełnosprawnością?” – pokazywano ludzi, którzy, mimo niepełnosprawności, żyjąc w jej cieniu, coś osiągnęli, nadali życiu godność. Zapytano mnie jak dogadałem się ze swoją sytuacją. Po pierwsze, odpowiedziałem, że nie będę siedział za katedrą, tylko usiądę wśród tych ludzi na wózku, bo to automatycznie stawia ich w pozycji niższej ode mnie, a jestem tu dla nich. Tak też zrobiłem i powiedziałem im, że z kalectwem w życiu nie da się dogadać. Można z nim tylko paktować. Niestwarzanie ludziom możliwości wyjścia do społeczeństwa to zamykanie ich jakby w gettach. Ostatecznie, tak im nagadałem, że 70% słuchaczy wypisało się z terapii zajęciowej, a mnie więcej  nie zaproszono na kolejne edycje tej niesamowitej imprezy. Zamiast zwozić ludzi raz w roku w jedno miejsce, należy wspierać na co dzień, np. przez finansowanie sprzętu, rehabilitacji.

K. W. Rozumiem co chcesz przekazać. Przede wszystkim powinno się kłaść nacisk nie na „uczczenie” raz w roku Dnia Niepełnosprawnych, tylko dbać, by codzienne środowisko dawało możliwość godnego życia.

E. B. Dokładnie. Żyjemy w cieniu niepełnosprawności (bo żyjemy w jej cieniu i nie mów, że tak nie jest) na co dzień, a nie tylko raz w roku, kiedy kieruje się na nią wszystkie reflektory. Ona w zasadzie powinna być niewidoczna, powinno nam się tak żyć, byśmy mogli korzystać z życia na miarę możliwości i nie bać się tego życia. Najgorszym wrogiem niepełnosprawnych, bez względu na rodzaj dysfunkcji, nie jest ból, z którym musisz się pogodzić, ale jest strach przed tym, co przyniesie następny dzień i jak spojrzy na Ciebie drugi człowiek.

K.W. Spotkałeś się z sytuacją, gdy ten człowiek nie patrzył na Ciebie ze zrozumieniem i akceptacją i dał temu wyraz?

E. B. Tak, poruszałem się po ulicy i pewna kobieta powiedziała do dziecka : „Jak będziesz niegrzeczny, będziesz wyglądał tak samo jak ten pan”. Wiesz co zrobiłem? Zawróciłem wózkiem, dogoniłem tę panią i powiedziałem jej, że gdyby głupota miała skrzydła, szybowałaby bardzo wysoko. Ale ponieważ nie ma tych skrzydeł, to pani chodzi po ziemi… nie wiadomo nigdy jak długo.

K.W. Ta sytuacja pokazuje tylko jak wiele powinno się zmienić, na jakim etapie jest społeczeństwo, by w pełni zrozumieć potrzeby osób niepełnosprawnych. Nie wiem też jak dawno miało to miejsce, bo uważam, że w tej kwestii powoli, ale idziemy w dobrym kierunku.

E. B. Niepełnosprawności i jej akceptacji ludzie muszą się nauczyć. Dopóki człowiek tego nie zazna, odsuwa to jakby od siebie, nie uświadamia sobie tego. Tylko istnieje ryzyko nabycia niepełnosprawności w trakcie życia i wtedy to jest tragedia, bo znalazł się w świecie, którego nie zna. Gdyby człowiek nauczył się niepełnosprawności, gdyby chciał się jej nauczyć – byłoby mu lżej. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć co nas spotka. W krajach, gdzie niepełnosprawni są integralną częścią społeczeństwa, można powiedzieć, że tego problemu praktycznie nie ma. Ale zgadzam się, że powoli czynimy postępy.

K.W. Powoli też lądując już, chciałam spytać o Twoje marzenia, tak po prostu.

E. B. Wiesz, człowiek w cieniu niepełnosprawności powinien zachować godność i robić wszystko, żeby tę godność zachować. Gdyby miał wielkie marzenia, może tę godność stracić. Na przykład w momencie, gdy odważy się powiedzieć, że kogoś kocha i nie zostanie przyjęty, traci tę godność całkowicie. Tak się stało z moim przyjacielem Wojtkiem, który miał w sobie tę odwagę. Między nim a kobietą, którą kochał było dobrze do momentu, kiedy tego nie usłyszała. Gdy się o tym dowiedziała, stracili kontakt zupełnie z dnia na dzień. Przeżył to i mogę powiedzieć, że przyczyniła się do jego śmierci. Stwierdził, że stracił tę godność i pragnął odejść. Próbował odzyskać tę godność poprzez portal randkowy – odradzałem mu to. Gdy opisał co robi i czym się zajmuje, miał mnóstwo odpowiedzi, ale jak pokazał swoje zdjęcie, wszystkie zniknęły. Pozostała jedna, szczera. Wiesz co mu powiedziała jedna kobieta? Że nie po to zdjęła z ramion jeden krzyż, by wziąć następny.

K.W. Wracamy do punktu wyjścia i spojrzenia społecznego wciąż zbyt zamkniętego na potrzeby ludzi z niepełnosprawnościami.

E. B. Społeczeństwo nadal patrzy głównie w kategorii wygody czy strachu i brak odwagi, by podjąć odpowiedzialność. Istnieją takie związki, ale to wymaga ogromnej siły i odwagi, na którą nie wszystkich stać. Znam takie osoby – to szczęściarze. Większość braci i sióstr po losie zwykle jednak są sami. I uważam to za nawet większą tragedię niż samo kalectwo. W cieniu kalectwa można jakoś żyć, w cieniu samotności raczej się nie da. To przyspiesza umieranie.

K.W. Gdybyś miał wskazać wartości, którymi kierujesz się na co dzień, które by to były?

E. B. Już Ci powiedziałem : otwartość, miłość, dobroć, empatia, rozsądna tolerancja, nieszkodzenie drugiemu człowiekowi.

K.W. Dziękuję za poświęcony czas i za to zaufanie, że zechciałeś uchylić przede mną te aspekty swojego życia.

E. B. Dziękuję!

 Wywiad – rozmowę przeprowadziła:
 KATARZYNA WOŁCZKO STUDENTKA III ROKU PEDAGOGIKI SPECJALNEJ UNIWERSYTETU  WROCŁWSKIEGO W MAJU B.R.

Reklama

1 KOMENTARZ

  1. To wszystko prawda. Edmund Borzemski zawsze wzbudzał we mnie podziw i szacunek. Nie jeden Heros jest słabszy mentalnie, a nawet fizycznie. W swej twórczości szczególnie mocno akcentowane są pokolenia rodziny, dom rodzinny, przyjaciele.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko