Piotr Müldner-Nieckowski – KTO PIERWSZY, TEN LEPSZY

0
139
Fot. Mira Müldner

Jeśli w tym samym czasie, ale w innym miejscu powstają identyczne dzieła, nie mamy wątpliwości, że jest to dzieło przypadku. Tak się złożyło, powiada się, że dwóch ludzi wpadło na ten sam pomysł, bo tak podyktował charakter czasów, w których to się stało. Większy kłopot sprawiają niezależne dokonania w różnym okresie. Za wszelką cenę ustala się prekursorstwo, co trochę przypomina spór dzieci na podwórku o to, kto „kto zaczął pierwszy”. Można by sądzić, że wyraz „pierwszy” nie jest tu niepotrzebny, ale „zaczynanie” w nauce i sztuce nie ma dokładnych wyznaczników i nie jest tym samym, co start do biegu, a na pewno nie tym, co „bycie pierwszym”. Odruchowo zastanawiamy się także, czy ten, kto był drugi, nie posłużył się osiągnięciami pierwszego. Nie jest to piękna reakcja, ma w sobie coś z zawiści.

Kiedy Christiaan Barnard w 1967 roku przeszczepił człowiekowi serce, świat oniemiał do tego stopnia, że zapomniano sprawdzić, jakim cudem sztuka ta udała się nieznanemu chirurgowi w południowoafrykańskim, a więc dla świata prowincjonalnym Kapsztadzie.

Dlaczego nie w USA, gdzie słynni operatorzy Adrian Kantrowitz, Norman Shumway, Clarence Lillehei, James Hardy od dawna byli do tego zabiegu przygotowani? Ledwie Shumway w połowie listopada 1967 powiedział: „Sądzimy, że droga do przeszczepiania serca od człowieka do człowieka jest utorowana”, a przyuczony u Lilleheia Barnard zrobił to już 3 grudnia. Za pięć dwunasta wrócił z USA do kraju i tam dokonał dzieła.

Jego nauczyciele przeżyli wielki zawód. Nie oni otrzymali nagrodę za to, co stworzyli. W encyklopediach nie ma ich nazwisk. Ktoś zaangażowany uczuciowo w tę sprawę powie z pewnością: Barnard popełnił lekarski plagiat. Choć krew się burzy na myśl o tym zadufanym przecherze, sądzę, że taka opinia nie jest w pełni sprawiedliwa. Liczą się fakty.

Profesor Jan Nielubowicz kazał kiedyś umieścić w klinice tablicę z napisem „Naucz się godnie znosić sukces drugiego”. Wisiała w sali wykładowej imienia Antoniego Leśniowskiego, który jako pierwszy opisał jedną z chorób jelita cienkiego. Zachód przypisał odkrycie Burrilowi Crohnowi, bo co prawda ów pracę na ten temat ogłosił 23 lata później, ale w lepszym języku – angielskim, i dopiero wtedy świat zaczął poszukiwać przyczyn i metod leczenia tej choroby. Słowa Nielubowicza są święte: odkrycia i wynalazki nie powinny służyć doraźnym ambicjom, ale ludzkości. Trzeba je tylko umieć podać tak, żeby dotarły do świata. Ambicje osobiste to rzecz wtórna. Wątpię, by Crohn ukradł coś Leśniowskiemu, prawdopodobnie o jego osiągnięciu nic nie wiedział. Winni są obserwatorzy.

Niedawno wykryto, że wielka powieść Władimira Nabokowa Lolita napisana w 1955 r. ma liczne wspólne cechy z opowiadaniem Lolita niemieckiego dziennikarza Heinza von Lichberga z 1916 roku. Gazety zaczęły się prześcigać w dociekaniach, czy książka Nabokowa jest plagiatem. Niektórzy dziennikarze nawet wydali wyrok. Ale bliższe przyjrzenie się zagadnieniu ujawnia, że gdyby Nabokow chciał ukryć korzystanie z czyjegoś pomysłu, zrobiłby to tak, że nikt by się nie zorientował. Umiejętności mu nie brakowało. Mógł napisać swoją Lolitę inaczej, a przede wszystkim zmienić tytuł, imię bohaterki, miejsce akcji. Nie zrobił tego. Warto podkreślić, że nawet jeżeli opowiadanie von Lichberga jest pierwowzorem arcydzieła Nabokowa, to pod każdym względem mu ustępuje.

Nie minęły echa sprawy Lolity, kiedy na horyzoncie pojawił się nowy hit. Wydawnictwo Fronda wydało powieść Władysława Reymonta Bunt (pierwsze wydanie 1924). To przypomniało nam, że słynny Folwark zwierzęcy George’a Orwella (1946), który zatrząsł dwudziestowieczną Europą, jest oparty na identycznym pomyśle. Orwell podobnie jak Reymont przeniósł rewolucję komunistyczną w świat baśni o zwierzętach, napiętnował ludzkie zło i wymierzył cios tragicznej utopii, ale napisał rzecz nieporównanie słabszą artystycznie, za to znów – w dobrym języku angielskim. I tym razem ktoś napomknął o plagiacie, jednak nie znaleziono żadnych przesłanek, by sądzić, że Orwell mógł korzystać z pomysłów Reymonta.

Niesprawiedliwość ukazana w tych historiach polega na tym, że świat pamięta o jednym odkrywcy lub wynalazcy, a o drugim zapomina. Polega też na skłonności do oskarżania o kradzież pomysłów, a przecież prawo autorskie wyraźnie mówi, że sam pomysł nie stanowi dzieła podlegającego ochronie. Istna komedia pomyłek. Opinia publiczna skupia się na osobach, które z jakichś powodów wysunęły się na czoło, lecz nie dostrzega dokonań tych, które zaczęły. Dzieje Nagrody Nobla są tego najlepszym przykładem.

Przekonania ogółu są spaczone, ale nie bez przyczyny. Zabiegi o pierwszeństwo w nauce i sztuce czasem przybierają postać dzikiej walki o byt w stylu Barnarda. Twórcy zapatrzeni w siebie sami dają pożywkę spekulacjom, każdy z nas może wymienić kogoś, kto jak kukułcze pisklę wypiera konkurentów z gniazda. Może istotnie jest to osoba godna pokazywania, ale najlepiej palcem.

W POSZUKIWANIU SENSU SYSTEMU

Zamachy samobójcze w Palestynie, Iraku i innych krajach muzułmańskich przypominają nam, że życie ludzkie nie jest tak święte, jak się sądzi w ciągle chrześcijańskiej Europie. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że tradycyjne zawołanie bandyty „pieniądze albo życie” już nie ma żadnego sensu.

Pieniądze bywają ważniejsze niż życie, i nie tylko one.

Dla Hitlera czy Stalina życie ludzkie nie stanowiło żadnej przeszkody w realizacji nawet małych planów, nie mówiąc o strategicznych. Putin niczym się od nich pod tym względem nie różni. Bez trudu skazywali na śmierć wszystkich, którzy stawali na drodze, i to bez względu na liczbę i narodowość.

Choć znamy z drugiej wojny światowej instytucję kamikadze, terrorystyczne samobójstwo zabijające innych wciąż wydaje się szokujące, bo trudno pogodzić się z tym, że ktoś zabija siebie dla tak mizernych efektów, jakie oglądamy. Na skutek wybuchu bomby przyczepionej do pasa samobójcy ginie kolejna grupa niewinnych ludzi, a przecież widzimy, że zamachowiec nie osiągnął celu, nawet odległego. Osama ben Laden i wodzowie palestyńskiego Hamasu rozumują prostacko. Rzeczywistym skutkiem zamachów nie jest paraliżujący strach, ale uruchamianie odwetu i środków zaradczych, które prędzej czy później zawsze stają się skuteczne. Ufam, że ta choroba zostanie kiedyś zlikwidowana, tak jak ongiś Czerwone Brygady we Włoszech, choć niestety to nie oznacza, że nie pojawi się następna. Bo pojawi się na pewno. Ginie Hitler (z własnej ręki), ale oto już się rodzi jego następca.

Fryderyk Nietzsche zaplątał się ongi w teorię „złych systemów”, co doprowadziło go do obłędu. Sądził, że powstały one na podstawie idei platońsko-chrześcijańskich i że świat jednostek silnych może zostać uratowany tylko dzięki likwidacji jednostek słabych, to znaczy w dwudziestym wieku wraz z systemem chrześcijańskim, który je chroni. Innymi słowy uważał, że zależność pan-niewolnik zniknie, jeśli nie będzie niewolników. Nie podał jednak przekonującej definicji ani słabości ludzkiej, ani siły, ani niewolnictwa, ani także kim staną się słabsi panowie wśród panów silniejszych. Nie przewidział też, że z jego koncepcji (za sprawą siostry filozofa) skorzysta Hitler, w gruncie rzeczy czołowy reprezentant słabości. Okazało się, że właśnie idee chrześcijańskie po raz kolejny stanęły w obronie podstawowych wartości, przede wszystkim życia, i że to stanowisko wciąż decyduje o wielkiej sile tego „systemu”. Nietzsche stał się ostatnio znowu modny, zwłaszcza w pewnych kręgach młodych filozofów, również polskich. Ze zdziwieniem oglądam strony internetowe jego entuzjastów, bo przecież gołym okiem widać, że powstałe na papierze hipotezy nietzscheańskie nie sprawdzają się w rzeczywistości. Są to jedynie nieudane dystopie, chaotyczne marzenia.

Każda koncepcja, która zakłada różnicowanie ludzi po to, żeby nad nimi panować, prowadzi do samozagłady, nawet w wymiarze małej grupy. Wiemy doskonale, że zespół daje sobie radę dopóty, dopóki działa ramię w ramię. Ale wystarczy, że ktoś nabierze przekonania, że jest w tej grupie silniejszy albo lepszy, albo co gorsza – gorszy, mechanizmy zaczynają zgrzytać, działanie się psuje i grupa się rozpada. Z tego doświadczenia korzystają mądrzy organizatorzy, którzy obserwują podległe sobie zespoły i usuwają z nich osoby próbujące się wybić ponad interes całości. Tak działają też przywódcy polityczni. Wyłamujących się – likwidują, i to fizycznie, zabijając.

Jednak trzeba pamiętać, że ambicje ludzkie bardzo często nie liczą się z kryteriami racjonalności ani krytyką. Stosują liczne znane chwyty psychologiczne, które mają na celu zamaskowanie prawdziwych intencji i ukrycie metod działania. Chwyty znane, ale takie, na które inni niezmiennie dają się nabierać i idą na wiec popierający bez cienia refleksji. To tak, jak z wirusami komputerowymi. Każdy wie, że nie wolno otwierać podejrzanych załączników e-mailowych, bo mogą zawierać bombę, a jednak mimo ostrzeżeń i nauk wielu stale to robi, wywołując falę zagrożeń.

Albo jak z mass mediami. Najpierw słyszymy negatywne opinie o przywódcy pewnej partii, wręcz kpiny z niego, a potem tygodniami oglądamy liczne programy z tą osobą, tak jakby telewizja, która go dyskredytowała, teraz chciała wymóc jego popularność i wesprzeć siłę. Wyśmiany i wciąż atakowany przywódca po cichu śmieje się z atakujących i wyśmiewających, pełnymi garściami korzystając z tej reklamy. Nieważne, jak się o nim mówi, ważne, czy pokazuje się jego twarz i podaje nazwisko. Jeszcze mniej ważne, co on sam mówi, byleby mówił. Byleby istniał, a że cena nie jest tak wysoka jak niewspółmiernie duże efekty. Publiczność nie umie oceniać istoty sprawy. Nie potrafi odróżniać faktów od wyobrażeń. Ocenia tylko częstotliwość obecności na ekranie i w gazetach. Tak było i pięćset lat temu i za faraonów też, kiedy ani ekrany, ani gazety nie istniały. Mechanizm jest ten sam – istnieje i ma sens tylko to, co czujesz jako więź z grupą i obietnicę bezpieczeństwa.

Zadajemy sobie pytanie, czy popularyzowanie drani to przypadkowa, nierozumna sprzeczność w postawie mediów, czy może jednak postępowanie celowe. Nie znajdujemy odpowiedzi, bo myślącym odbiorcom fakty te wydają się niespójne. Powinniśmy jednak szukać logiki tego zjawiska, ponieważ gdzieś się ukrywa. Wbrew obiegowym poglądom o niedorzeczności spiskowej teorii dziejów, za każdym działaniem kryje się jednak pewien system, a więc chyba ów spisek, tajemne dogadanie się pewnej grupy. Jedni mówią, że chodzi o pieniądze, inni że o władzę, zaś scenarzyści seriali, że o miłość. Ale wcale nierzadko się zdarza, że to po prostu głupota i krótkowzroczność.

Głupota zbiorowa, a wiedział o tym Gustave Le Bon, pisząc o psychologii tłumu, jest systemem najgroźniejszym i najtrudniejszym do zdefiniowania. To taki typ spontanicznego spisku, z którym walka jest beznadziejna. Jak głupcowi wytłumaczyć, że jest głupi? Nigdy w to nie uwierzy. Podobnie jak nie uwierzyli terroryści ben Ladena w bezsens terrorystycznego samobójstwa. Dlatego Ameryka w końcu ich dopadła.

Piotr Müldner-Nieckowski

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko