Marek Jastrząb – Hodowla białych myszek

0
147

Felieton nie jest pryncypialną i uniwersalną rozprawą naukową i z tej racji nie jest monumentem, drogowskazem, zbiorem nieomylnych instrukcji. Nie jest też poradnikiem z uniwersalnymi receptami dla czytelnika.  Co nie oznacza, że ma go pouczać i strofować To fraszka, błahostka, literacki pyłek. Lekka forma sygnalizacji omawianego zjawiska, na które autor chce  zwrócić uwagę. A tym samym — zmusić do zastanowienia się nad  problemem i skłonić do refleksji; służy jako dodatek do kawy; dla mnie.

*

Sądzę, że nie ma dzisiaj zapotrzebowania na rozsądek, cierpliwość i spokój. Na rozmowy bez wyskakiwania z papci; by mogły odnieść skutek, muszą być rojowiskiem pomówień, oszczerstw i prowokacji.

Tu zaznaczę:  nie jestem wesoły zombie lub karawaniarz. Nie mam w sobie grama małostkowości. Potrafię być spoko, wyluzowanym, zachowującym umiar, proporcje i dystans. Wiem, co to nastrój i balanga. Lecz gdy mam widzieć coś, czego nie ma, to już wolę mieć alergię na czarne, a widzieć wyłącznie różowe strony życia i pasać białe myszki. Czuć się jak krasnoludek i być marzycielem wierzącym w bociany rozmnażające się w kapuście. Bywać w idyllicznym towarzystwie fiołków i nenufarów. Cieszyć się na pełen gaz i chłeptać z życia radochę.

Chcę pisać o łąkach pachnących poezją. Zamiast rozwodzić się nad głupawkami, pragnę zwiedzać, podróżować, być wolnym od przesądów i urojeń. Otaczać się mądrzejszymi od siebie i czerpać z nich wzór. Trzymać się z daleka od kodeksów określających, kto może, a kto nie powinien być moim sąsiadem, przyjacielem, czy wrogiem. Co mam czytać, a przed jakimi tekstami uciekać na drzewo. Do jakiego teatru chodzić, a jakie omijać szerokim łukiem. Do kogo czuć sympatię, a komu pokazać drzwi.

Taśma z geniuszami

Zbigniew Wodecki, niezły przecież estradowiec, kompletnie wyczyszczony z zarozumiałości, powiedział, że nie daje koncertów, tylko występy. Koncerty to dawał Paganini, a on doskonale zna swoje artystyczne parametry i nie robi za pyszałka. Podobnie można by rzec, że poetą był Herbert, pisarzem Faulkner, a rozrośnięte stado dzisiejszych wierszokletów i prozaików, to granda w biały dzień; napisze taki ze trzy cherlawe tomiki i już wije gniazdko na Parnasie, już kupuje na Allegro mało używaną aureolę i zmierza tam, gdzie są gwary, aplauzy i jupitery…

Za tą tendencję do zadzierania nosa obwiniam literatów pokazujących twórców tylko z tej lepszej strony. Nieuzasadnione pokazywanie ich w pozycji uduchowionych wieszczów, wyrządziło i nadal wyrządza szkodę literaturze.

*

Pogardzam umysłowymi imprezowiczami, nie znoszę falsyfikatów i podróbek, tych, co uważają się za „literackich apostołów”. Tych, co każdego dnia publikują wiersz i są nieprzytomnie przekonani, że jest on arcydziełem. W odróżnieniu od poetów publikujących nieczęsto i zdających sobie sprawę, że wiersz, jak dobre wino, musi leżakować, nim zostanie zaprezentowany, influencerzy stanowiący współczesną odmianę wczorajszych elit, miotają swoimi wierszami bez opamiętania.

Ogłaszają je bezkrytycznie, od razu i bez zastanowienia. W ten sposób stają się intelektualnymi terrorystami. Samochwałami uwielbiającymi zwracać na siebie uwagę, być w centrum artystycznego tumultu, zabierać namaszczony głos w dyskusjach o czymkolwiek związanym z dziedzinami, o których mają zerowe pojęcie.

Skowyt o ludzkiej naturze

Jestem świeżo po obejrzeniu dramatu F. Durrenmatta „Wizyta starszej pani”. Jego zawartość w skrócie: tytułowa starsza pani ofiarowuje podupadającemu miasteczku miliard. Za tę cenę pragnie kupić sprawiedliwość. Żąda wydania wyroku śmierci na jednym z nich, a mówiąc krótko — dokonania linczu na byłym kochanku. Dzięki spełnieniu tego warunku mieszkańcy będą mogli nieźle prosperować. Z powodu niespełnienia warunku, grozi, że popadną w jeszcze bardziej rozwojową nędzę. Bohaterzy sztuki pędzili dotąd życie finansowo plugawe, lecz w imię spodziewanego dobrobytu, chowają ad acta swoje skrupuły i decydują się na popełnienie łajdactwa w majestacie bezprawia i od tej pory żyją ze ścierką zamiast twarzy.

*

Ponowne spojrzenie na zawarty w niej problem pozwoliło mi zrozumieć, że zjawiska występujące przed pierwszym przeżyciem dramatu, wzbogaciły się o naukę płynącą z bieżących doznań. O wnioski z tej nauki wyciągane. W stwierdzeniu tym nie ma nic odkrywczego. Większość ludzi zdaje sobie sprawę, że w miarę zdobywania doświadczeń, rośnie im drzewko mądrości.

W utworze tym intryguje mnie maszyneria zbrodni. Niby wszyscy uczestnicy owego dylematu wiedzą, jakim kosztem wyjdą z biedy, lecz, nie bacząc na konsekwencje, ochoczo i z łatwością przystają na oferowane rozwiązanie. Wniosek? Kiedy mamy do czynienia z wyborem pomiędzy przyzwoitością a pieniędzmi, większość z nas wybiera forsę.

*

Od czasu, gdy pałętam się po tym najlepszym padole łez, utwierdzam się w mniemaniu, iż powiedzenie o człowieku, nie brzmi tak dumnie, jakbym sobie życzył. Pocieszam się myślą, że Historia dziejowych turbulencji dowiodła nieraz, że jak w oczy zagląda strach, odżywają społeczne więzi. Wraca do łask i odradza się tęsknota za realnym braterstwem. Sprzężeniem celów.

Wydaje nam się wówczas, że gdy jesteśmy skazani na opluty los, umiemy się zmobilizować. Walczyć o jego poprawę. Że, w imię zdrowego rozsądku, potrafimy zdobyć się na szlachetne odruchy. Wykazać zdyscyplinowaniem i odpowiedzialnością.

Lecz tylko nam tak się wydaje. Nasza troskliwość i odpowiedzialność ograniczona jest do własnego pępka. Bo kiedy strach przemija, rwą się „nierozerwalne więzi”. Znowu jesteśmy sobie obcy i nieprzystępni. Znowu nie mamy wspólnych marzeń i wygląda na to, że łączy nas kocioł ze smołą, który z utęsknieniem nas oczekuje i zachęcająco bulgocze.

Poeta pamięta?

Po przeżyciu obozowych traum, Tadeusz Borowski zastanawiał się, czy można jeszcze pisać w górnolotnej tonacji o ukwieconych łąkach i przeczystych nieboskłonach. Czy drwiący śmiech pokoleń nie zagłuszy zachwytów nad pszczółką, a późnym wnukom zostanie w ręku kawał powroza i cieszyć się będzie brakiem wierszy?

*

Już niebawem okazało się, że ludzie są odporni na wyciąganie wniosków z własnych doświadczeń. I choć po wojnie wydano międzynarodowy krzyk pod wezwaniem NIGDY WIĘCEJ, to krzyk ten trwał krótko, pospiesznie i zdawkowo. Hasło NIGDY WIĘCEJ (np. faszyzmu) przeminęło razem z dymem ofiar. O czym Wisława Szymborska napisała gorzki, lecz jakże aktualny wiersz. Bo po dziarskich, solennych i ekspresowych chwilach zadumy, przepadły wszelkie optymizmy. Deklaracje w temacie powrót wojny, zostały przytłumione i zagryzione przez rejwach codziennych przyjemności.Przez dalsze, ukryte robienie interesów z niedawnym wrogiem. Bo gloryfikatorzy bezrefleksyjnego życia na słodko, upojnie i zabawowo, zwyciężyli zwolenników wyciągania wniosków.

Nic to, że były spalarnie ludzkich ciał i pełną parą odchodziło wyrzynanie całych narodów. Zaraz po odtrąbieniu końca wojny, chwilę po dziejowych okrucieństwach, do głosu dorwali się zmęczeni koszmarnymi widokami, a ich głównym pragnieniem było zapomnieć. I pisali o kwiatkach. Efekt? Dzisiejsza świadomość o czasach pogardy jest mniej, niż znikoma i dzięki tej wiedzy, zalęgło się robactwo zwolenników zbrodniczego ustroju.

Na darmo więc pisarze trudzili się opisywaniem zagłady Żydów i ukraińskiego głodu. Na próżno układali te swoje dramaty i sprawozdania z niedoli. Niepotrzebnie lamentowali o wyniszczeniach całych nacji. Bez sensu wbijali w hedonistyczne czerepy swoje humanistyczne wołania o zbrodniach uczynionych ludziom przez ludzi. Mało kto chce przejmować się ich ostrzeżeniem; Nałkowska, Krall i Grudziński zostali uhonorowani zapomnieniem, a Powstanie Warszawskie, Getto, Katyń, Wołyń, to, czy tamto ludobójstwo, zmartwychwstają w dni namaszczone wspomnieniami. Co prawda mówi się jeszcze o tych wydarzeniach, ale odkurza się je tylko przy okazji rocznic.

Możemy zaobserwować, jak zgnilizna nieczułości i przeliczanie rachunku krzywd na opłacalność ustępstw i sprytne wieszanie się przy silniejszym, zdominowały człowiecze postępowanie. Co, z powodu zbiorowej amnezji, stało się normalnością.

Milion wróbli

Platon, Plotyn, co za różnica? Kogo to teraz obchodzi? Kiedyś kursowało powiedzenie: nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera. I stało się ono pierwszym przykazaniem transformacyjnej religii. Teraz każdy może być kim chce. Nie ma barier, hamulców, wszyscy są cudowni, obdarzeni potencjałem i charyzmą. Ktokolwiek może być autorytetem, guru, ekspertem. Można więc wymyślić następne powiedzenie: „rzeczy nieosiągalnych nie ma”; dla chcącego, nic trudnego, geniuszem może być pierwszy lepszy. Byle by miał w sobie ikrę, dysponował cwanym umysłem i miał smykałkę do niefrasobliwego życia, gdyż są to nieodzowne warunki osiągnięcia sławy, pozycji, majątku. Proszę zauważyć, że o pracy nie ma tu ani słowa. Ma być łatwo, lekko i na gwałt przyjemnie. Nareszcie, z ulgą westchnie wielu. Jaka szkoda, wykrzykną nieliczni.

Kiedy zachodzę w głowę, jaka jest tego przyczyna, zaczynam rozmyślać nad brakiem samokrytycyzmu. Skali porównawczej. I zastanawiam się, dlaczego większość z nas nie potrafi krytycznie oceniać swoich umiejętności. Konfrontować z możliwościami lepszych. Dlaczego mamy same perły i ani jednego wieprza? Miliardy Bergmanów, zwały Koperników, Einsteinów, Leonardów od groma? Co drugi uważa się za większego od Mickiewicza, a co trzeci zna się na kolorach lepiej niż Van Gogh.

Lepszych od Bułhakowa posiadamy do oporu. Cóż wielkiego upichcić Pana Tadeusza, jaka sztuka sprokurować nowe Dziady, machnąć Wielką Improwizację? 

*

Przed wiekami, w czasach kobietonów rasy Dulskiej, wyroby Heleny Mniszkówny cieszyły się opętanym powodzeniem. Panny służące, kucharki i przekupki uczestniczyły w kulturze zajadając się romansami z wyższych sfer. Jednakże świat ruszył z kopyta i nastąpiły czasy, gdy obecny ktoś o niepozornym rozumku otrzymał od losu szansę na szersze zaistnienie: mógł tworzyć.

Wmówiono owym „ktosiom”, że są niepowtarzalni, wybitni, a nawet mądrzy. Że wszystko, co spłodzą, od razu będzie nieskazitelne. Że tylko głupcy przejmują się gramatycznymi zasadami. Albo dbają o interpunkcyjną poprawność.

Nie wszyscy uwierzyli we własną wszechmoc. Niektórzy oderwali się od kadzidlanych mrzonek i poczęli zgłębiać tajniki i subtelności procesu tworzenia. Poznawać historię i jej mechanizmy, a poznawszy prawidła rządzące literacką naturą, zaczęli aprobować fakt, że nie ma rozziewu pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, gdyż obie, tak obecna, jak wczorajsza epoka, są zapowiedzią nadciągającej przyszłości.

Masowość tworzenia uważana jest (prawem kaduka) za pozytywne zjawisko, podczas gdy w dalszym ciągu aktualne jest zdanie Gombrowicza o hierarchii w sztuce: nie każdy może uważać się za artystę i nie jest to wymysł zakutej pały; nie da rady demokratycznie przegłosować wielkości talentu. Natomiast do głosu dorwała się ochlokracja przekonana, że milion wróbli zastąpi orła.

Czytelnictwo pospolite

Prócz wielu tekstów pisanych na kolanie, (lub pisanych z uszanowaniem i w czołobitnym duchu: na kolanach), są i takie, które nie wyczerpują zagadnienia, lecz zmuszają czytelnika do podjęcia własnych przemyśleń. Nazywam tego typu artykuły – niedopowiedzianymi. Czyli, mającymi w zamyśle namowę odbiorcy na ciąg dalszy autorskich refleksji. Na ich konstruktywne rozwijanie. One są pretekstem do kontynuacji zapoczątkowanego wątku. Pozwalają wyobraźni nurkować w spekulacjach. Często odległych od zamierzeń autora, rzadziej –  uzupełniających.

Jak się mawia w kręgach nowomownej socjety, „zachodzi potrzeba” odpowiedzi na pytanie, dlaczego częściej, a z jakiej przyczyny rzadziej. Otóż jest ona łatwa: nikła wyobraźnia i wtórny analfabetyzm.

Być może ktoś uzna za stosowne zlekceważyć sprawę, taktownie obruszyć się i rzec JAK TO? Skąd u nas, w centrum Europy, w trzecim tysiącleciu, analfabetyzm? I do tego, kurna Olek, jakiś WTÓRNY?

Co tam wyjaśniać ciemnemu! Wystarczy przytoczyć dane liczbowe: ilość przeczytanych w roku książek na głowę Polaka – szaraka.  Statystyka jest nieubłagana: czytamy mniej niż mało. Co prawda są jeszcze w narodzie zboczeńcy zafascynowani literaturą, ale są to niedobitki ludzi mądrych. Poprzedni konsumenci słowa publikowanego zostali zastąpieni czytelnikami nie mającymi pojęcia o kulturze innej, niż parciana. Utwory ambitne opuszczają górne półki, a na ich miejsce wtarabania się fabularny motłoch.

*

Obok nałogowego nieczytania, mamy nadmiar bodźców atakujących słuch, wzrok i powonienie. W nich należałoby szukać słabowitej wyobraźni oraz durnoty na literę a. Film, fotografia, ożywiona korespondencja z nieznajomymi, gdzie tu znaleźć okienko na nudną jazdę rozumem po tekście? Toteż poddajemy się ułatwieniom związanym z postępem. Zamiast się wysilać np. czytaniem opisów przyrody lub scen batalistycznych, czy  aby nie wygodniej pstryknąć fotę? Albo poczekać na film zrobiony na podstawie owej książki? Prześlizgujemy się przez gęstwinę zbyteczności i cwałujemy tam, gdzie coś się dzieje.

*

To, jak postępujemy i kim jesteśmy, zależy od środowiska, w którym przebywamy. Jeżeli od urodzenia byliśmy uczeni nie poznawania innego świata, prócz świata pozorów, prócz złudzeń powstających z lęku, jeśli wegetowaliśmy pośród otaczających nas, z grubsza ciosanych przedmiotów i żyliśmy nie mając dostępu do prawdziwego piękna, to skąd mieliśmy dowiedzieć się, że obok intryg, pomówień i egoizmu, istnieje subtelność i wrażliwość? Jak mamy być delikatni i kulturalni, jeśli nie wiemy, że pomiędzy tak uświęconymi  w a r t o ś c i a m i, jak fura, piwko i laski, istnieje Mozart i bywają niezrozumiałe tęsknoty?

Ale wystarczy urodzić się nie w otoczeniu awantur o przesoloną zupę, wystarczy móc chodzić do muzeum, widzieć na jego ścianach nie ramy i gwoździe, a obrazy i rozmawiać z ludźmi mającymi coś istotnego do przekazania, by dostrzec, jak wiele jest do nauki. Jak  niewiele wiemy i jak metodycznie i nieuchronnie kurczą się nasze poprzednie umiejętności. Dzięki  udogodnieniom spływającym na nas, zapomnieliśmy tabliczki mnożenia; bez kalkulatora ani rusz.  Komputer i jego możliwości, Internet i jego zasoby, zamieniły nam życie w raj. Klawiatura zabrała nam osobisty charakter pisma. Cwane poprawiacze bazgraniny czynią z nas arbitrów ortografii. Tezaurus ratuje przed ubóstwem słów. 

Sztuczna inteligencja wdziera się  do świata zwykłych ludzi i cichcem go przejmuje. Mamy więc inteligentne odkurzacze, samoobsługowe domy, drony i smartfony oraz samochody wyposażone w brak kierowcy. Niedługo spodziewać się też możemy inteligentnej literatury. A wtedy czytelnictwo wzrośnie i znowu nie będzie na co narzekać.

Zamówienie

Przez długi czas nie mogłem rozgryźć sprawy; krążyłem wokół niej i nic mi nie przychodziło do głowy. Byłem zawiedziony, bo kiedyś zajmował stanowisko zbliżone do mojego. Nie takie samo, lecz porównywalne: wówczas wyrzucał z siebie heterogeniczne sądy, burzycielskie mniemania, wtedy coś nas łączyło, choćby wspólna membrana. Mogliśmy przerzucać się przekonaniami, a nasze dyskusje kończyły się, zanim na dobre zaczęły. Bo o czym mieliśmy gadać, gdy oboje zachwycaliśmy się tymi samymi książkami, tą samą lekturą wymagającą skupienia, dokładnego obeznania w dziejach literackiej ciągłości, gdy zdawało się nam, że jesteśmy otrzaskani  w tej wibracji znaczeń, w jej przypływach i odpływach, nawrotach i poniechaniach.

*

Byłem rozczarowany jego zmianą, bo przecież dawniej wierzyliśmy razem, ufaliśmy sobie i zakładaliśmy wspólne pisanie. Jednak nic z tego nie wyszło, bo nasze kontakty i myślowe drogi, straciły sens: rozjechaliśmy się, on rzucił się w amoki szukania pracy, ja co rychlej ruszyłem w pogoń za mirażem zmanierowanej poetki.

Na próżno łaziłem za nią trop w trop, starałem się jej przypodobać, postępować tak, by zwróciła na mnie uwagę. Zrazu planowałem zostać jej totumfackim, przybocznym dworzaninem, bym później, gdy już oswoi się ze mną, i zacznie mnie tolerować, tym śmielej mógł wejść w sam środek otaczającego ją wianuszka przyszłych luminarzy,  siedzieć z nimi w kawiarni i pić espresso wśród ożywionych dysput. Bez powodzenia jednak; traktowali mnie z góry. Choć na prawo i lewo serwowałem aprobujące uśmiechy i potakiwania, wszystkie te mimiczne wtręty, spełzały na niczym, odnosiłem więc wrażenie, iż między tymi pajacami sterczę na doczepkę: jak persona non grata, drewniany kołek lub niepotrzebny mebel. Jak się zorientowałem, była to zgraja zarozumialców przekonana o swojej niepowtarzalności..

*

Niekiedy korespondowaliśmy. Przebijaliśmy się niepowodzeniami, donosiliśmy sobie, co i jak. On, że mu ciężko, że tyra za trzech, a zarabia ledwie na połówkę bez korniszona, ja, że nic się nie dzieje i nie ma o czym gadać. Nic o czytaniu, gasnącej i systematycznie odwlekającej się przyszłości naszych arcydzieł, jakby te tematy przestawały być dla nas ważne. I fakt: zaprzestawały. Mnie, odepchniętego przez poetkę, wessało w stronę felietonowego przekomarzania, wtrąciło w zbieranie owoców podróży po sobie, w częste przebywanie poza domem, spędzanie czasu w delegacjach, hotelach i na walizkach, w poznawanie tego i owego:byle z dala od niej: bez romantycznego bagażu.

Z nim natomiast stało się inaczej: gdy w trakcie jednej z delegacji odwiedziłem go, zauważyłem, że utknął w codzienności. Zamarzyły mu się domowe obiadki, zapolował więc na coś urodziwego do leżakowania. A po dokonaniu technicznego przeglądu awaryjnych bab, wybrał najmniej szkaradną i ochajtnął się. W wyniku czego wyłysiał na intelekcie, bo od kiedy przestał być singlem, zapadł się w sobie. Jednego dnia drałował po nieszczęściach i uciekał w milczenie, drugiego, przeszkadzała mu słona zupa, ale przed kamratami udawał zadowolonego i twierdził z uporem, że jest szczęśliwy na umór.

Ostatniego dnia, kiedy żegnaliśmy się i wyglądało na to, że rozmawiamy po raz ostatni, powiedział: wybacz, ale choć śledzę, co publikujesz, to sądzę, że tak się nie mówi! Tego nie sposób czytać! Za dużo belferskich pouczeń, do bicia po łapkach i stawiania do kąta. Dodał, że jak już piszę te swoje smęty, choćby o upadku kultury, to powinienem zaznaczyć, o jakiej kulturze mowa. Parafialnej czy zagranicznej. Powinienem zejść na ziemię i nudzić prościej, bo kiedy mnie sylabizuje, to mu się kitwaszą pojęcia z wyobrażeniami i nigdy nie wie, w imieniu kogo plotę trzy po trzy. Lub czy dworuję z niego, i czy na serio podniecają mnie ciemne strony życia.

Poza tym wytknął mi, że stosuję za dużo metafor i słów nawalonego pochodzenia, uprawiam żonglerkę, językowe zbytki, barokowe pląsy, a na dodatek używam przedawnionych fraz, które są ni w pięć ni w dziewięć, co przyzna większość literatów. I na koniec powiedział: jak chcesz, to pisz tą metodą, ale nie narzucaj jej innym. Może komuś podchodzą tego typu numery, lecz na ogół jest to nudziarstwo bez przyszłości i głębszej wymowy. Im prędzej dam sobie siana i przejdę na owies, tym łacniej przyjdzie mi się uporać z faktem, że na własne życzenie skazałem się na frustrację und brak zrozumienia.

Udzielił mi też rady, bym przestał nawijać o cierpieniach i rozterkach, bo to go dołuje, nie ma ochoty myśleć o nich, a ja na grandę wpycham mu te poparzone refleksje. Za wszelką cenę, zmuszam go do męczących namysłów, gdyż, jak po dniu w korporacyjnych kamieniołomach zasiada do lektury, to nie chce mordować sobie czaszki jakimiś przerostami  formy nad treścią, jakimiś supozycjami, niuansami, egzystencjalnymi anoreksjami, tylko od razu i konkretnie pragnie mieć jasność, o co biega. Chce wiedzieć, że jest tak, a tak, tu poszedł, tam zaszedł. Bez opisów przyrody, kawa na ławę jeno. Domaga się precyzyjnego określenia sytuacji: jakiejś instrukcji zachowania, totalnej podpowiedzi: ma płakać czy śmiać się jak wampir nad pustą trumną.

Czego ode mnie oczekuje? Mam mu spłodzić jakiś poczciwy kawałek do spożycia.Coś przyjemnego i niech to będzie dla ludzi. To ich kręci, tego chcą w obiad, na kolację i zamiast mleczka do kawy. A nie wzniosłych bajań o skomplikowanej rzeczywistości. Chcą wytchnienia, zapomnienia o Bożym półświatku. Ich marzenie, to uchachać się po całości, bo kiedy od bladego świtu muszą zasuwać przy taśmie, kiedy od rana wiedzą, że znów czeka ich filozoficzna młócka, to ani sił, ani ochoty nie mają na brandzlowanie powietrza.

Ja na to, że już Feynman rzekł: Bardzo łatwo krytykować to, co ktoś już zrobił i wyrokować, co powinien był zrobić. I, wystaw sobie, miał cholerną rację, gdyż dzieło literackie nie jest szczegółowym raportem policyjnym, a tekściarz nie pełni w nim roli stójkowego, cicerone, protokolanta czy innego nawigatora. Nie ma przepisu, by autor podawał wszystko „na tacy”, wpychał czytelnikowi namiary na prawidłowe pojmowanie treści. Musi zostawić mu jakiś niełopatologiczny margines. Uwierzyć, zaufać mu, że ma wyobraźnię zdolną do samodzielnego rozszyfrowania utworu.

Jednocześnie przyznałem mu częściową słuszność, a mianowicie powiedziałem, że skoro klient ma zawsze rację, to trudno i darmo, niech będzie, co ma być, wezmę problem na klatę i jako firma usługowa, postaram się dociec, co można z tym fantem zrobić. Zatem, kiedy nawiedziły mnie transy i olśnienia, nadałem sprawie bieg. Z impetem staranowałem klawiaturę i na ośle pożyczonym od Muzy, pojechałem po bandzie: ułożyłem zdanie grzeczne, poprawne i oczyszczone z refleksji. A zachęcony jego lakonicznością, poszedłem za ciosem i strumień krótkich zdań wykolebał mi się z globusa. Były zgodne z jego zamówieniem: na golasa i zrozpaczone niczym podmiot wyzuty z orzeczenia; bez przydawek, wolne od opisów przyrody, wartkie i potoczyste jak bobslejowa jazda bez trzymanki.

Byłem dla siebie pełen podziwu, bo ów tak byczo rozpoczęty tekst nabrał pod moimi  palcami cech zero jedynkowych. Ale już po pierwszym jego akapicie straciłem zapał do dalszego pitolenia: oblazły mnie poprzednie wątpliwości, bo choć czytelnik mógł być usatysfakcjonowany, to mnie zemdliło.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko