węzły
spadające gwiazdy
pocięły niebo
odbijamy się
od ścian papierowej łódki
a każdy oddech
na krótko wstrzymuje świat
jeszcze przed brzaskiem
ptaki zdejmują z nas sen
malowane na szkle
woda rozstępuje się miękko
łaskocze palce
odgarniam trzciny
tak by nie spłoszyć ważki
zimny piach okleja stopy
łódź osiadła na mieliźnie
tylko wytrawni żeglarze
potrafią ominąć rafy
widnokrąg
szklana kula ze śniegiem
odwraca świat
w rozrzuconych włosach
niebiesko odbija się latarnia
z tego czekania
rosną nam skrzydła
należymy do siebie
jak pestki do jabłka
akwarele
kiedy mgła układa się w trawie
zaschnięte pędy
wyciągają szyje do światła
jedziemy tam gdzie kończą się tory
moje wiersze mają posmak
leśnych poziomek
ilekroć wywracasz je
na drugą stronę
plecionka
od zakrętu rozpoczyna się
zakazane pole
podczas przedpołudni utkanych
z czerwonych maków
wsiąkaliśmy w kłosy
tylko leszczyny za domem
pamiętają jeszcze nasze imiona
chabry znaczą osnowę
echo
opustoszały plac portowego miasta
słychać jak mewy wykrzykują
początek i koniec
wśród splątanych linii
twojej dłoni
szukam prostej
po chwili gubię się
w bocznej uliczce
odbicia
dzikie wino
znowu poczerwieniało
plączę się coraz mocniej
chociaż wchodzenie
do tej samej wody
przyprawia o ból stawów
kreślę kółka
na twoim ramieniu
zimne ognie
zastygają w powietrzu
w archipelagu
od kiedy wyschły żagle
nie nakręcam zegara
przez okno wpada niebieskie światło
a kosy wiją gniazda
w moich włosach
po twojej stronie
niebo różowieje
każdego dnia