Franciszek Czekierda – KIEDYŚ – DZISIAJ

0
145

           
SŁOWO „MURZYN”                    
Dawno temu moja nastoletnia córka oburzyła się, gdy w jakiejś rozmowie użyłem  obraźliwego – jej zdaniem – słowa „Murzyn”.
– Nie mów tak! – zaprotestowała.
 – W wierszu Tuwima Murzynek Bambo jest sympatycznym mieszkańcem Afryki. „Murzyn” nie kojarzy się z czymś obraźliwym – broniłem się.
– Kojarzy się – powiedziała twardo.
– To słowo jest neutralne – upierałem się.
– Nie jest! – była nieprzejednana.
Kiedy emocje opadły, zastanawiałem się nad tym. Przypomniałem sobie, że w polszczyźnie funkcjonują związki frazeologiczne z tym wyrazem, na przykład: „Robić za Murzyna”,albo „Być czyimś Murzynem”, czyli wykonywać ciężką pracę, często za kogoś. Niewątpliwie słowo to wbudowane jest w negatywny kontekst.
Zajrzałem do Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN (1966), w której występuje hasło MURZYNI [od. łac. Maurus], jako „potoczne określenie ludzi o czarnym kolorze skóry. W znaczeniu antropologicznym nazwy M. używa się przede wszystkim w odniesieniu do czarnych mieszkańców Afryki (…)”. Kolejnym hasłem w encyklopedii związanym z interesującym mnie wyrazem jest MURZYŃSKA MUZYKA, jako muzyka ludności Afryki. Jak widać wyraz ten nie był kiedyś w Polsce obrośnięty negatywnym znaczeniem, a przynajmniej encyklopedyści nie mieli takiej świadomości. Czując niedosyt w tej kwestii odszukałem w Wielkim słowniku angielsko-polskim Jana Stanisławskiego (1964) hasło „nigger” tłumaczone jako „Murzyn”. Jednak najistotniejszym dla mnie znaleziskiem przy tym haśle jest przypisek: pog oznaczający określenie pogardliwe. Tak więc w latach sześćdziesiątych w języku angielskim określenie „nigger” miało już negatywne konotacje. Żeby nie mieć żadnych wątpliwości co do kontekstu znaczeniowego wyrażenia „nigger”, sięgnąłem do słownika oksfordzkiego (Oxford Advanced Learner’s Dictionary of Current English, 1981); hasło „nigger” opatrzone jest wykrzyknikiem w trójkącie, oznaczającym tabu oraz przypiskiem w nawiasie: impolite and offensive word for, co w wolnym tłumaczeniu znaczy: słowo nieuprzejme, niegrzeczne i obraźliwe.
Od wspomnianej rozmowy minęło ładnych parę lat. W sierpniu 2020 roku przeczytałem w gazecie komunikat dr hab. Marka Łazińskiego, członka Rady Języka Polskiego. Wyjaśnił w nim przyczyny, z powodu których odbiór słów «Murzyn» i «Murzynka» „niegdyś neutralnych i podstawowych wśród możliwych nazw oznaczających osoby czarnoskóre, dziś niewątpliwie jest obarczony bagażem negatywnych konotacji”. Marek Łaziński podał cztery powody pejoratywnego odbioru tych wyrazów:

  • w językach świata zachodniego (łącznie z językiem polskim) nazwy osób czarnoskórych w epoce niewolnictwa ustąpiły lub ustępują nazwom nowszym;
  • słowo „Murzyn” w języku polskim obrosło wyjątkowo silną frazeologią obraźliwą (np.: „Sto lat za Murzynami”). Stereotypizacja osób czarnoskórych jest w polszczyźnie wyjątkowa i nieporównywalna z sytuacją w językach sąsiednich;
  • czarno- i ciemnoskórzy Polacy oraz mieszkający w Polsce czasowo czarnoskórzy Amerykanie w zdecydowanej większości traktują to słowo obraźliwie, warto uszanować wrażliwość odbiorców;
  • w wielu kontekstach słowo „Murzyn” było i jest używane za niepotrzebne. Określa nie narodowość, ani pochodzenie geograficzne, tylko kolor skóry, a ta cecha, podobnie, jak kolor włosów, wzrost i typ figury, nie musi być istotna w opisie człowieka.

Na zakończenie dodał, że słowo „Murzyn” powinno być dzisiaj używane wyłącznie na prawach historycznego cytatu. Tak więc mój dawny spór z córką został rozstrzygnięty na jej korzyść. W duchu przyznałem się do braku wyczucia języka współczesnego.
Po kilku dniach od wydanej opinii Marka Łazińskiego przeczytałem w prasie oświadczenie Rady Języka Polskiego, że jego komunikat był – tu zrobiłem duże oczy – prywatnym stanowiskiem, natomiast Rada nie podjęła w tej sprawie żadnej uchwały, dodając, że „Rada Języka Polskiego nie ma kompetencji, by zakazywać używania jakiegokolwiek słowa lub wyrażenia, ani też, by nakazywać posługiwanie się jakimkolwiek wyrazem. Byłoby to zresztą niezgodne z poglądami członków Rady, którzy nie uważają się ani za właścicieli polszczyzny, ani za osoby mogące ingerować w rozwój języka. Rada wyraża tylko opinie dotyczące kwestii językowych”.
Wychodzi na to, że orkiestrant wyskoczył przed orkiestrę, zaś pozostali członkowie zespołu zareagowali na to z oburzeniem. Jednak kroku orkiestranta nie odebrałem negatywnie, przeciwnie, uważam, że w przedstawionej sytuacji był potrzebny.

KASIA BALLOU
Pewnego dnia w 1967 roku starszy brat był we Wrocławiu w kinie Warszawa na amerykańskim filmie Kasia Ballou. Po przyjeździe do domu z pasją opowiadał o nim. Western wyświetlany był w Polsce zaledwie dwa lata po światowej premierze, co było rzadkością, ponieważ zachodnie obrazy trafiały do nas najczęściej po pięciu latach od pierwszego pokazu.
Od tamtego czasu minęło…, bagatela, pięćdziesiąt lat. Któregoś dnia przeczytałem w programie telewizyjnym, że Kasia Ballou będzie wyświetlana w kanale TVP Kultura. Od razu zatelefonowałem do brata, informując go o tym.
– To był świetny film – stwierdził Leszek. – Nie pamiętam wszystkich szczegółów, ale dobrze zapamiętałem plakat z dziewczyną mającą na głowie wielki kowbojski kapelusz i kuplety śpiewane przez Nat King Cole’a i jakiegoś grubaska. Obaj komentowali przygody bohaterki, przygrywając sobie na bandżolach.
– Dziewczyną była Jane Fonda. A ten drugi to Staubby Kaye – uzupełniłem.
– O, właśnie… Podobne kuplety śpiewał Tadeusz Chyła w Małżeństwie z rozsądku Stanisława Barei.
– Przypuszczam, że Bareja ściągnął pomysł przyśpiewek z Kasi Ballou – stwierdziłem.
– Nie wiem. Możliwe… – Leszek nie był przekonany do mojej hipotezy.
Film obejrzałem z przyjemnością. Prawdopodobnie  kiedyś widziałem jego fragmenty. Z dawnej relacji brata zapamiętałem, że była to komedia oraz że Kasia Ballou to Kasia balu rozumiana, jako królowa balu. Po projekcji dotarło do mnie, że film był parodią westernu (choć parodia mieści się w wielkim worku komedii), natomiast tytułem filmu było imię i nazwisko bohaterki. Jak to zwykle bywa podczas konfrontacji między zdarzeniem z dzieciństwa, a aktualnym stanem pamięci, te dwie rzeczy rozjechały mi się. Szczególnie ubawiło mnie dziecinne zrozumienie tytułu, który miałem niewłaściwie zakodowany w głowie przez wiele lat.
Gwoli kronikarskiej rzetelności przypomnę, że w film został nagrodzony Oscarem, który otrzymał Lee Marvin za rolę kowboja-alkoholika, Kida Shelleena.

MAGIA
Truizmem jest, że człowiek im starszy, tym częściej nachodzą go wspomnienia z zamierzchłej przeszłości. Jednak niektóre pojawiają się w nieoczekiwanych sytuacjach, wywołując zaskakujący efekt. Czy może być coś cudowniejszego od powrotu do świata dzieciństwa przy pomocy wehikułu czasu? Owym wehikułem było dla mnie pewne spotkanie…Na początku lat dziewięćdziesiątych ub. wieku Studio Opracowań Filmów, w którym pracowałem, odwiedził przedstawiciel Disneya, Blake Todd. Po ponad trzydziestoletniej przerwie Amerykanie zamierzali nawiązać z nami współpracę. Przerwa spowodowana była nielegalnym wypływaniem ich filmów z Polski do Związku Radzieckiego, gdzie je wyświetlano bez licencji, czyli z naruszeniem prawa; każdy akt filmu miał ukryte znaczniki, dzięki którym wiedziano, skąd pochodziła piracka kopia. Ostatnim obrazem z fabryki snów z Burbank zrealizowanym w polskiej wersji dźwiękowej w 1966 roku był film 101 dalmatyńczyków (premiera światowa odbyła się w 1961 roku), do którego głosów użyczyli m.in. Ludwik Benoit, Irena Kwiatkowska i Aleksander Fogiel, reżyserem dubbingu była Maria Piotrowska.
Z Blakem Toddem negocjowaliśmy umowę w sprawie realizacji polskiej wersji Pięknej i bestii, za którą Disney zobowiązał się zapłacić (po wykonaniu dubbingu studio otrzymało sowite wynagrodzenie). Po zakończeniu oficjalnych rozmów, gdy atmosfera się rozluźniła, podzieliłem się wspomnieniem o tym, jak na początku lat sześćdziesiątych ub. wieku oglądałem w telewizji cykliczne programy Cudowny świat Walta Disneya i Klub Myszki Miki. Pierwszy wyświetlany był co niedzielę, a drugi w środy. Przez pewien czas oglądałem je w pegeerowskiej świetlicy pośród chmary dzieciaków. Po roku, może po dwóch latach, kiedy ojciec kupił telewizor, oglądałem je w domu.
Blake Todd słuchał mnie w skupieniu. Po chwili opowiedział o tym, jak podczas realizacji Klubu Myszki Miki w 1955 roku pracował jako dźwiękowiec. Zauważyłem, że zaświeciły mu się oczy. Chyba się wzruszył, przypominając sobie czasy młodości i słysząc historię o dzieciach z kraju na drugiej półkuli oglądających efekty jego pracy. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że jego melancholijny nastrój udzielił się także mnie. Klamra czasu połączyła dwie odległe przestrzenie: migotliwą materię dziecięcych chwil związanych z disneyowskimi programami i obecny moment. Otulony ową materią, niczym czarodziejską peleryną, poczułem magię czasu w przenośni i dosłownie, bo w końcu miałem do czynienia z przedstawicielem wytwórni, która zawodowo specjalizowała się w tworzeniu magii.

GOŁĄB I WRÓBEL                     
Kilka wróbli i dwa gołębie stały obok siebie na trawie przed moim balkonem i z przyjemnością coś dziobały. Ten sympatyczny obrazek przypomniał mi zdarzenie z dzieciństwa, gdy obserwowałem wróbla goniącego gołębia. Ptaki długo krążyły po niebie nad naszym podwórkiem, nad ruiną poniemieckiej piekarni i gospodarstwem wujka Walerka. Byłem zdziwiony, że wróbel gonił większego od siebie gołębia, który wcześniej odłączył się od stada gołębi pocztowych sąsiada Gołuchowskiego.  
– Dlaczego duży gołąb ucieka przed wróbelkiem? – zapytałem starszego brata, z którym obserwowałem ptaki.
– Tak bywa – stwierdził filozoficznie. – Za parę minut wróbel spuchnie, a gołąb ucieknie.
– Dlaczego spuchnie? – dociekałem.
– Bo jest mały, zabraknie mu sił.
Po chwili słowa Leszka ziściły się, zmęczony wróbel zrezygnował i poszybował w kierunku krzaków, gołąb zaś powrócił do gołębnika.
Nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego wróbel gonił gołębia. Po latach zauważyłem – o czym już wspomniałem – że w mieście te dwa gatunki żyły w zgodzie. I znowu pojawiła mi się przed oczami wyobraźni klamra czasowa spinająca zamierzchłą gonitwę agresywnego wiejskiego wróbla i płochliwego gołębia oraz współczesną bukoliczną scenkę takich samych stworzeń „pasących się” obok siebie na trawie. „Życie w mieście łagodzi obyczaje” – pomyślałem, uśmiechając się pod nosem.

NA PLACU TRZECH KRZYŻY
Niedawno byłem na placu Trzech Krzyży, rozejrzałem się wokoło i  poczułem atmosferę starej warszawskości zakotwiczonej w tradycji i literaturze. Przypomniałem sobie kilka sytuacji z nim związanych. Po raz pierwszy odwiedziłem to miejsce w lipcu 1971 roku, gdy jako autostopowicz zwiedzałem z bratem stolicę. Moją uwagę zwrócił neon tygodnika satyrycznego „Szpilki” zainstalowany na dachu budynku z kolumnami pod numerem 16A, gdzie mieściła się redakcja. Drugą sprawą były felietony Hamiltona – Jana Zbigniewa Słojewskiego, ukazujące się w owych latach w tygodniku Kultura. W kilku numerach opisywał wrażenia ze spacerów po placu. Zainspirowany jego tekstami pragnąłem zrobić wokół niego rundę, by poczuć realną, nie gazetową, atmosferę miejsca. Niestety wtedy nie mogłem tego uczynić, ponieważ mieszkałem daleko od stolicy. Ostatnia sytuacja związana z tym skwerem wydarzyła się ponad dwadzieścia lat później, gdy pracowałem w jego pobliżu. Któregoś dnia, mając więcej wolnego czasu, zrobiłem poranny obchód. Zrealizowałem wówczas dawne marzenie, które – co „oczywizda” (ulubione słówko Hamiltona) – sięgnęło, bo sięgnąć musiało, bruku. Niewiele bowiem pozostało z dawnej hamiltonowej atmosfery tej przestrzeni. Niegdysiejszy wyidealizowany widok zakłócały mi nowe gmachy: biurowiec po lewej stronie od Instytutu Głuchoniemych i hotel Sheraton, który co prawda nie został wybudowany przy samym placu, jednak kawałkiem bryły o niego zahacza. Jedynie kościół św. Aleksandra i stare magnolie za przystankiem autobusowym pomogły mi w rekonstrukcji dawnego nastroju. Tegoż słonecznego poranka, gdy niespiesznie spacerowałem, było rześko, a powietrze było tak gęste, że mógłbym je kroić nożem. Właśnie owo warszawskie powietrze skroplone w historycznym miejscu dało mi impuls do refleksji: nie trzeba mi morza, gór, kanionów, wulkanów, gejzerów, wodospadów, ani innych fantastycznych widoków, wystarczył skromny widok placu, żebym mógł się zanurzyć w moim mieście i chwilowo ukoić różne troski. Nie przeszkadzały mi nawet nowe reklamy na budynkach.
„Szkoda tylko – pomyślałem, opuszczając plac – że nie ma już neonu „Szpilek”. I tygodnika. Ale czy szkoda starego zielonego blaszaka WC, o którym na koniec sobie przypomniałem? Nie, nie żałuję go, ponieważ był ohydnym pod każdym względem peerelowskim obiektem.

Franciszek Czekierda

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko