Właśnie skończyłam czytać fajną książkę. Słowo „fajna” nie bardzo pasuje do poważnej lektury, bo to życiowe wspomnienia znanej osoby, będącej w centrum światowej polityki. Ale mnie zainteresowała przede wszystkim warstwa obyczajowa i psychologiczna tamtej społeczności. To było tak frapujące, że gęsto zapisane 500 stron dużego formatu, śledziłam z zapartym tchem. I wielką przyjemnością. Ale nie powiem, że szybko. Ja ją zwyczajnie smakowałam. A więc dla mnie to było fajne. Zaraz powiem, o kogo chodzi.
Najpierw wyjaśnię, iż książka jest wielowymiarowa, bo zawiera kawał historii wielkiego kraju z jego wielką polityką i jej małymi sekretami, zawiłościami społecznymi i filozofią życia ogółu oraz przemianami w kraju, na co bliskie środowisko autorki miało przemożny wpływ. To książka wspomnieniowa żony prezydenta Obamy – Michelle pod tytułem: „Becoming. Moja historia”. Tak ją napisać mogła tylko kobieta.
Dawno temu popularny dowcip wyjaśniał, że kobieta zajmuje się sprawami małymi, bo decyduje o przeprowadzce do innego miasta, zakupie mebli i miejscu gdzie rodzina spędzi urlop, a mężczyzna decyduje o sprawach wielkich, czyli o rozbrojeniu ogólnoświatowym i polityce. Tu naprawdę to widać, jak kobieta organizuje te sprawy małe, czyli życie codzienne. I dzięki temu zauważa tysiące spraw, jakie dla wielkiego polityka – mężczyzny nie docierają. Wielki polityk nie może zawracać sobie głowy drobnostkami, ale dobra żona to i owo podpowie i zorganizuje.
Na przykład pani Obama tak przejęła się zdrowiem dzieci i młodzieży w kraju, że podjęła działania, jak wprowadzić zdrową żywność w miejsce śmieciowej. Oprócz wielkich akcji uświadamiających oraz wymuszaniu zmian u koncernów żywieniowych, sama dała przykład i koło Białego Domu, pilnie strzeżonego przez widoczną i niewidoczną straż, zorganizowała ogródek warzywny, czego tam dotąd nie było. Chciała mieć nie tylko dla rodziny świeże warzywa tak ważne w zdrowym odżywianiu, ale przede wszystkim dać przykład społeczeństwu. Wiedziała, że media śledzące i komentujące każdy jej krok, będą to szeroko ujawniać. I zrobiła swoje.
Podobnych przykładów w książce jest więcej. Podoba mi się bardzo, jak bazując na własnym doświadczeniu, zachęca dziewczęta ze skromnych, nawet biednych, rodzin, aby się pilnie uczyły, bo dzięki temu będą miały szansę wyrwać się z biedy, nieważności, marazmu. Ona sama przeszła tę drogę, zachęcana przez rodziców, bo – co stale podkreśla – otaczali ją (i brata) miłością i podsycali jej ambicje, że stać ją na więcej, że może się wybić. Uczyła się więc usilnie i ukończyła studia prawnicze na liczącej się uczelni. Miewała wprawdzie okresy niepokoju: „Czy ja jestem wystarczająco dobra”, ale osiągała, co zaplanowała. Oprócz zakuwania uprawiała sport i prowadziła życie towarzyskie, jak wszyscy młodzi.
Trochę zabawne jest, gdy powtarza, że jej cztero-osobowa rodzina miała ograniczone możliwości, bo jej ojciec (chory na stwardnienie rozsiane) nie zarabiał dużo, więc gnieździli się w ciasnym, 80-metrowym mieszkaniu (4 osoby) i mieli – zdaje się – tylko jeden samochód. W Polsce do niedawna taki metraż, a nawet o 20m kwadratowych mniejszy, powodowałby powiększenie czynszu o wysoki nadmetraż, albo dokwaterowanie sublokatorów, często pijaczków z firmy, czyli „złotych ptaków” pracujących okresowo na budowie. A Michelle ponadto od małego uczyła się gry na pianinie. Miała 4 lata, gdy jej babka, nauczycielka muzyki, prowadząca własną szkółkę muzyczną, zaczęła ją z powodzeniem uczyć.
Nie miała więc tak źle. Ale co mnie najbardziej zainteresowało, to to, że spotykała na swej drodze osoby życzliwe, które pomagały jej realizować swe ambicje. Tylko raz doradczyni zawodowa zbiła ją z tropu podczas obowiązkowej konsultacji przy wyborze szkoły średniej, mówiąc, że chyba nie nadaje się do tej renomowanej. Wtedy to zrodził się u Michelle kompleks: „czy ja jestem na to wystarczająco dobra?” Ta wątpliwość odezwie się zawsze, gdy osiąga kolejny szczebel w górę. Nawet podczas kampanii wyborczej na prezydenta swego męża i czasem już w Białym Domu, bo media nieraz złośliwie komentowały jej poczynania, każde nieopacznie powiedziane zdanie, gest. Na szczęście inni dodawali jej otuchy. Jedni z życzliwości, Inni z obowiązku, bo taki tam mechanizm społeczny.
Michelle bardzo potem zabiega, aby rozwinąć aspiracje u dziewcząt ze skromnych rodzin. Zaprasza takie do zwiedzania renomowanych uczelni, i powtarza im, że i one mogą tu studiować, mogą się wybić, wyjść z biedy, bo tylko nauka daje taką możliwość. Budzi w tych dziewczętach ambicje i entuzjazm. Wyrywa z marazmu. To bardzo ważne.
I tu niemal z niedowierzaniem czytałam o postawach i całych mechanizmach społecznych, pomagających każdemu uczniowi w szkole, potem pracownikowi w nowej pracy, dobrze poczuć się w nowym środowisku, bo wtedy będzie lepszym uczniem, szybciej stanie się wydajnym pracownikiem i przyniesie wymierne korzyści dla firmy. To nie do uwierzenia!
U nas w Polsce to jest utopia! Odkąd zaczęłam sama chodzić do szkoły nauczyłam się, że pani może się na kogoś uwziąć, ale „podchlibkom” uda się wszystko. Na szczęście mnie nauka przychodziła łatwo. Ale zauważyłam, jak niektórzy nauczyciele boją zdolnych uczniów, by nie okazali się mądrzejsi od nich. Tak pytają, aby piątki nie postawić. W mojej szkole mawiano: na 5 umie tylko Pan Bóg, nauczyciel na 4, a uczeń najwyżej na 3. Nie ruszą tylko syna dyrektora i doktora, ale te akurat dzieci nie wysilają się na piątki. Wolą inne przyjemności życia. I tak osiągną swoje. Tato załatwi.
Pracowałam krótko w szkole, gdzie prawie wszyscy uczniowie kończyli edukację na klasie ósmej, albo szli do zawodówki, a wyjątkowo do technikum, żeby szybciej zarabiać. Ja zaczęłam zachęcać co zdolniejszych do wyższych aspiracji. I to chwyciło. Ale wzbudziło niechęć koleżanek z pokoju nauczycielskiego, że to, co mówię dla uczniów niezrozumiałe. Myliły się. Na koniec roku jeden uczeń przyniósł mi bukiet kwiatów i podziękował, że go zachęciłam do nauki w liceum.
A jak u nas w pracy? Często ostra konkurencja pomiędzy równymi, a szef – niczym pan na włościach, robi co chce. A w zespołach sfeminizowanych – pani dyrektor miewa humory i dobrze ma tylko „jej ucho”, czyli osoba donosząca na innych lub… znowu „podchlibek”.
Gdzie u nas miejsce dla osoby wprowadzającej życzliwie nowo przyjętą na studia czy do pracy, osobę? A tam to cały mechanizm poprawiający stosunki międzyludzkie. Potem Michelle też się tym zajmowała i ona wprowadzała w zasady zawodowe Baracka. Tak się poznali. A on jeszcze wtedy był animatorem społecznym. Działał na rzecz inicjatyw społecznych i pobudzania różnych grup do podejmowania wspólnych działań, poprawiających ich życie wokół miejsca zamieszkania.
U nas, gdy sami skopaliśmy zbitą glinę wokół naszego wieżowca i posadziliśmy drzewa, żywopłot, trawę, to administracja tak krzywo patrzyła na nasze poczynania, że pomimo obietnic, nie dała nam płotków zabezpieczających zieleń przed samochodami, a dała wszędzie indziej. I potem cichcem tu drzewo wycięli, jedno, drugie, tam usunęli trawę, żywopłot, i wysypali żużel na parkowanie aut, a w końcu z 70 drzew zostało może 20, ale jaki olbrzymi parking pod oknami! Z sąsiednich bloków tu zjeżdżają, bo oni mają bez i róże. Śmiecie też znoszą do naszego śmietnika. Niby po drodze dźwigają połamane krzesła, coś wyładowują z bagażników…
A z książki o architekturze wyczytałam, że każdy właściciel domu jednorodzinnego stawia najchętniej swoje auto koło domu sąsiada. Nie przy swoim.
Jakie to u nas inne postawy społeczne. Te nasze takie jeszcze pierwotne, od Kalego.
Ale i tam pod koniec urzędowania prezydenta Obamy nasiliły się walki młodzieżowych gangów narkotykowych. W końcu zabijanie dzieci w szkołach, przedszkolach. Wcześniej już czytam, że tam, gdzie szaleniec wystrzelał kilku nauczycieli i 22 pierwszoklasistów, te siedmiolatki podchodziły w kolejce do zabicia.
Michelle w I klasie miała też przykry incydent. W stołówce kolega niespodzianie uderzył ją pięścią w twarz. Mama pomogła jej to przeżyć. Wytłumaczyła, że ten chłopak zrobił tak, bo sam ma jakiś ubytek psychiczny.
Tak, my nawet w internecie widzimy, ile ludzi ma jakieś braki psychiczne, kompleksy, ilu zazdrości, nienawidzi, bo muszą to sobie rekompensować hejtem, wrednymi komentarzami. Tacy znajdują przyjemność w dokuczania innym, których nawet nie znają, nic o nich nie wiedzą. A co dopiero, gdy mogą przyłożyć znanemu politykowi! Tak rozładowują swój kompleks niższości! Ejże, chyba tylko tak im się zdaje na początku. Znana kandydatka na wysokie stanowisko pobiegła z uśmiechem przywitać się z kilkoma osobnikami, którzy na uroczystości państwowej zakłócali przemówienie prezydenta okrzykami: „Będziesz siedział!” I co wkrótce jej notowania spadły w sondażach tak, że zmuszono ją do wycofania się z kandydowania.
Ale wolę wrócić do książki amerykańskiej pani prezydentowej i pamiętać o panującym tam pozytywnym nastawieniu do ludzi. Wynika, że tam wyższa kultura społeczna. No, wprawdzie walczą tam zażarcie ze sobą kandydaci podczas kampanii wyborczej. A media czyhają na każdy grzech, każde potknięcie się już wybranego. I co i raz opinię publiczną wstrząsa wieść o nowej strzelaninie, gdzie giną Bogu ducha winni obywatele, często młodzi, mający niby życie przed sobą. Ale ogólnie widzę, nawet z relacji ustnych osób, które tam były, że nie ma tam tyle zawiści między ludźmi. Nie ma tak nieustannej zażartej konkurencji. U nas aż się opowiada, że w piekle diabeł nie musi już pilnować polskiego kotła, bo sami rodacy ściągają w dół, każdego, co wspina się do góry, aby wyjść.
A tam, jak słyszałam, w dzielnicy podmiejskiej każdy mijany po drodze uśmiecha się do tego drugiego. Następnym razem wita go już: „Hallooo”, czy jakoś tak. A przeczytane czasopismo, jakiś niezniszczony drobiazg, ubranie, wkłada się w plastikową torebkę i wynosi w miejsce, gdzie ktoś może to sobie zabrać.
Mam nadzieję, że i u nas będzie więcej życzliwości i uśmiechu. A zamiast śledzić komentarze w internecie i denerwować się, albo też wyzwalać wrednie złość, będziemy czytać dobre powieści oraz poezję. I pamiętniki ciekawych osób.
Krystyna Habrat
11.11.22r.