Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
159

„Na chuj mi to” czyli Henryka Berezy poetyckie gry i zabawy

Coś tam to i owo wiedziałem, że Henryk Bereza był nie tylko wybitnym krytykiem literackim, ale że ma na swoim koncie twórczym także wiersze, Nigdy jednak nie zwróciłem na to wnikliwej uwagi, ponieważ czytelnicze doświadczenie podpowiada mi, że wybitni krytycy, eseiści czy prozaicy rzadko są wybitnymi poetami (tak jak skądinąd wybitni eseiści, analitycy i koneserzy literatury rzadko też są wybitnymi, a nawet tylko dobrymi prozaikami – wystarczy    zajrzeć do opowiadań Karola Irzykowskiego czy Kazimierza Wyki, by się o tym przekonać).  Ekspresja poetycka stanowi dla nich na ogół rodzaj albo emocjonalnego uzupełnienia potrzeby wypowiedzi lirycznej, albo sposób na stylistyczne ćwiczenie się w metaforycznej zwięzłości, umiejętności formułowania precyzyjnej lakonicznej syntezy, czego pisanie prozy w tym stopniu nie zapewnia. Bywa, że kontrast między kalibrem myślowym i stylistycznym wielkiego krytyka a „pensjonarskim” poziomem jego „poezji” jest tak duży, jak między wybitną prozą a rymowanym wpisem do uczniowskiego sztambucha, w moich szkolnych latach nazywanego „pamiętnikiem”.

Konstatację tę zastosowałem także do poezji Berezy i nie szukałem do niej ścieżki, kontentując się jego wybitnymi, oryginalnymi dokonaniami krytycznymi i eseistycznymi. Tym większe było moje zaskoczenie podczas lektury „wierszy zebranych” krytyka. To co uderza w nich przy pierwszym zetknięciu, to ich „aforyzmowa”, „limeryczna”, „haikowa” zwięzłość. Każdy z wierszy Berezy składa się na ogół z trzech krótkich zdań składających się z siedmiu do dziesięciu słów. To poezja dobra dla czytelników niecierpliwych, względnie leniwych, bo do kluczowej konkluzji poetyckiej, do esencjonalnego sensu można dojść w kilka, góra – kilkanaście sekund, a gdy ktoś myśli wolniej lub metafora jest zbyt mocno zaszyta, to kilka minut. Odnoszę wrażenie (ale podkreślam, że to tylko wrażenie, hipoteza, a nie konstatacja), że tak lakoniczną formę wybrał Bereza z kilku powodów. Po pierwsze sam był zbyt leniwy, by pisać długie wiersze. Po drugie, jako indywidualność wyposażona w ponadprzeciętną świadomość i samoświadomość literacką, zdawał sobie sprawę, że nie jest obdarzony wielkim talentem poetyckim, więc szkoda mu było czasu i atłasu na pisanie sążnistej objętościowo poezji. Dlatego odkrywszy w sobie jednak jakąś szczyptę imperatywu poetyckiego, postanowił dać mu ujście w sposób możliwie najbardziej oszczędny i racjonalny, z wykorzystaniem własnej, rozległej i głębokiej profesjonalnej wiedzy o formie, treści i duchu poezji, co zdaje się potwierdzać późna metryka tych utworów, od roku 2003 począwszy, na roku 2014 skończywszy, i co pokazuje, że nie są to juwenilia. Po trzecie, i to jest hipoteza najbardziej dowolna z odrobiną brawury, poetyckie próbki Berezy były z jego strony formą inteligentnej gry i zabawy poezją z dodaniem elementu kpiarskiego. Mam wrażenie, że bawiąc się rozmaitymi chwytami poetyckimi, metaforycznymi, Bereza trochę dobrotliwie sobie z fenomenu poezji podkpiwa. Nie jest to oczywiście podkpiwanie złośliwe, nihilistyczne, pogardliwie, przeciwnie, wynika z miłości do poezji, z doceniania jej wartości. Przecież czytając literackie parodie Artura Marii Swinarskiego, gdzie kpinkował sobie ze stylu wielkich pisarzy naśladując ich z talentem najbardziej brawurowych parodystów estradowych, ani przez chwilę nie podejrzewamy, że autor żywił nienawiść do parodiowanych, przeciwnie, powodowany był miłością, a tylko miłość owocuje takimi dobrotliwymi drwinkami, zgodnie zasadą, że „kto się lubi, ten się czubi”. Wiersze zebrane są w zbiorach „Miary” (2003), „Względy” (2010), „Zgłoski” (2011) i „Zgrzyty” (2014), co może wzbudzić skojarzenia być może z Białoszewskim, a może też tradycją lakonicznego poezjowania czasów starożytnych, renesansowych czy klasycystycznych (z ową praktyką zwięzłości w poezji zerwał dopiero, jako pierwszy, gadatliwy i grandilokwentny romantyzm). Drugą część zbioru tworzą „Nagrobki” (bardzo znanych, a może raczej bardzo wybitnych ludzi pióra), poetyckie, równie lakoniczne jak tamte utworki, epitafia poświęcone umarłym. Na koniec – „Próba epiki” z 1956 roku, składająca się z siedmiu krótkich wersów (43 słowa łącznie ze spójnikami), co nakazuje przyznać, że w prozie był Bereza jeszcze oszczędniejszy ( w użyciu słów) niż w poezji. Na zakończenie zbioru Karol Maliszewski w interesującym posłowiu-eseju ciekawie i detalicznie analizuje poezję Berezy oraz jego poetycką jaźń, którą to lekturę stanowczo polecam, bo bardzo ułatwia zrozumienie niektórych zawiłości metaforyki przygodnego poety. A na na koniec, na zachętę (bo warto!!!) kilka próbek z wierszy Berezy, z „Miar” ( „Defekt rozpusty nie zastąpi miłości pusty bieg ciała”, „Złoto na grzbietach poezja w celofanie życie umarłych”, „Regały w holu książek ile się zmieści w książkach  kurz i syf”, „Drewniana winda góra dół czterdzieści lat jak ja wciąż czynna”), z „Względów” („Kołomyjki”) – („dwa razy choć prawiczek miałem mendoweszki spał ze mną leśny kiedy się ukrywał”, „bluzg prawdy pierdolony świat nie do zniesienia”, „poeta odbiera wiersze jak położna płód”, ze „Zgrzytów” („na chuj mi to i to i to” – ten wiersz pojawia się w zbiorze dwa razy). I ten, który mi się najbardziej podobał, z „Miar” – „Jabłka w czerwieniach jabłonie rzędem płoną spektakl Nerona”. A z „Nagrobków” – „Wyrąb pouczeń ciosanie słów trud drwala wybranka sztuki, Zofia Nałkowska; „Epik zagłady widzi wszechświat przez wojnę trwa w bitwach słowa”, Leopold Buczkowski; „Mania wielkości wybuchy wielkości pięknoduch gestu”, Jerzy Andrzejewski; „Co chwyci trzyma do pracy rąk za mało śmierć od nadmiarów”.

Henryk Bereza – „Sprawa wyboru. Wiersze zebrane”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022, str. 343, ISBN 978-838196-282-7

Raport z „zaginionego świata”

Jednym z najciekawszych atrybutów tego obszernego, dwutomowego zbioru szkiców, głównie literackich, jest ich tematyczna niejednorodność. To niejednorodność rodem z zaprzeszłej epoki, kiedy autorzy nieczęsto jeszcze mieli ambicje formułowania jednolitej, spójnej, koherentnej, zazębiającej się jak tryby mechanizmu wizji świata, co jest dziś powszechną modą. Częściej za to mieli ambicję i potrzebę, bez nadmiernego eksponowania swojego egotyzmu i „autopiaru”, dawania świadectwa temu, co widzieli i czego doświadczyli  W swoim „Orfeuszu w piekle XX wieku” Józef Wittlin  (1896-1976) interesująco sportretował współczesny mu świat, ale uczynił to, w najszlachetniejszym znaczeniu tego słowa, staromodnie, bez napinania się na efektowną, a tym bardziej efekciarską formułę całościową, ogólny algorytm, czy na jakąś obejmującą wszystko puentę. Do tego, choć mamy do czynienia z XX wiekiem, czyli epoką w końcu nie aż tak bardzo odległą, szkice Wittlina pełne są odniesień do kultury antycznej, greckiej, rzymskiej, klasycznej, od samego tytułu zbioru począwszy. Jeszcze pół wieku temu, a tym bardziej lat temu sześćdziesiąt, a tyle właśnie upływa od pierwszego, emigracyjnego wydania „Orfeusza” (1962), motywy czerpane z kultury starożytnej (klasycznej) były normalnym elementem humanistycznego przekazu, czymś żywym, aktualnym, inspirującym tu i teraz. Dziś ten antyk byłby dla wielu czytelników raczej utrudnieniem lektury niż kulturowym wspomożeniem. Czegoż owo silva rerum Wittlina nie zawiera…. Są Homer i Goethe, Hitler, Piłsudski i Franz Josef, Tomasz Mann i Aleksander Fredro, a Cześnik i Rejent z „Zemsty” sąsiadują z Hansem Castorpem z „Czarodziejskiej góry”. Jest też „lwowski florentyńczyk” Leopold Staff i Joseph Conrad. Jest „Doktor Żywago” Borysa Pasternaka. Są pełne literackich zawartości walizy: włoska, francuska, niemiecka, jugosłowiańska. Jest Wiedeń, Kraków, Praga, Zagrzeb, czyli tak modna jeszcze przed kilku laty w eseistyce Mitteleuropa. Jest Rzym i Paryż z jego „Sekwaną, pracowitą rzeką”, są Zbigniew Uniłowski, Anatol France, Franz Fiszer. Są dziesiątki innych, personaliów, tematów i dygresji. To ponowna krajowa edycja „Orfeusza” po 22 latach (poprzednie wydanie –  rok 2000), wzbogacona o aparat krytyczny i przypisy, w tego typu edycji nie tylko bardzo ważne, ale wręcz konieczne, z uwagi na kulturowo-personalno-erudycyjny charakter tomu. Nie sposób też nie wspomnieć w kilku zdaniach o autorze, Józefie Wittlinie, eseiście, poecie, prozaiku, który jest reprezentantem „zaginionego świata” w stopniu podobnym jak tenże, przez niego opisywany. Jego los, polskiego Żyda z kresów wschodnich (Wołyń), który po latach życia i „kariery” literackiej w II RP (Lwów, Łódź, Warszawa) znalazł się na wojennej emigracji na Zachodzie (Francja, USA) i dopełnił życia Nowym Jorku, podobny był, w swoim ogólnym zarysie, do losu młodych Żydo-Polaków tego pokolenia. Literackie opus magnum jego życia to powieść „Sól ziemi” (1935), owoc jego przeżyć żołnierskich z czasu Wielkiej Wojny (1914-1918, służba w armii austriackiej), będąca jednym z najciekawszych artystycznie oskarżeń wojny w dziejach literatury polskiej i światowej.

Józef Wittlin – „Orfeusz w piekle XX wieku”, Instytut Literatury, Kraków 2021, tom. I i II, str. ISBN 978-83-66765-50-4, str. 552,  tom 2, Kraków 2022, str. 568, , ISBN 978-83-66765-51-1

Prowokujący erudyta, zadziorny eseista, zaskakujący intelektualista.

Kolejne edycje zbiorów współczesnej eseistyki literackiej, to w obecnych czasach rzadkość. Ta wysmakowana literatura nie przyciąga szerokiej publiczności. Świetne zbiory eseistyczne znakomitych autorów (n.p. Jerzego Jarzębskiego, Lidii Burskiej czy Tomasza Mizerkiewicza) leżą często w księgarniach latami i można je w końcu odnaleźć pośród tanich książek i innych przecen za bezcen. Dlatego kolejne, i to zaledwie po sześciu latach, wydanie tomu Ryszarda Koziołka „Dobrze się myśli literaturą”, to ewenement, ale jakże wspaniały i krzepiący, bo być może oznacza, że publiczność tego Autora po prostu – jak to się mówi – dopisała. I nic dziwnego, bo profesor Koziołek wspaniałym eseistą jest. Takim, że mógłbym jego eseje  łyżkami jeść.

 „Literatura nauczyła nas pragnąć czegoś „innego”, wychodzić poza krąg codziennych przyzwyczajeń, poza rytuał wyznaczany bądź przez konwencję życia wspólnoty, bądź po prostu przez potrzeby ciała, które każe nam jeść, spać i tak dalej. Romantycy eksponowali te funkcje literatury, definiując człowieka jako jedyną istotę, która chce być kimś innym, niż jest (…) Lektura zasiewa w nas coś, czego w nas nie ma, z czym się nie rodzimy, czego nawet nie przejmujemy przez zwyczaje życia rodzinnego (…). I nagle rodzi się czytelnik” – czytamy w słowie od Autora.

Deklaracja autorska, której wyselekcjonowany fragment przytoczyłem, a którą autor sformułował nie w trybie chłodnego wstępu, lecz nieskrywanie osobistego wyznania, wywołała we mnie, niczym proustowska magdalenka, wspomnienia czasów minionych, niestety. Tym właśnie była dla mnie kiedyś lektura – aż do pewnego momentu, który nastąpił już w okrutnych czasach świadomościowej dojrzałości, gdy iluzyjna siła literatury przestała na mnie, niestety, podkreślam to z autentycznym bólem, działać. Tęsknię za tamtymi doznaniami, za tamtym klimatem lektury, która spływała na mnie z całą swoją słodyczą iluzji, ale już wiem, że to „se ne vrati”. Nie mniej, znalazłszy  w tej deklaracji kilka wątków, które usposobiły mnie w stosunku do autora kredytowo pozytywnie, jako do, poniekąd, „bratniej duszy”, przystąpiłem do dalszej lektury z najlepszymi nadziejami. I nie zawiodłem się. Ma chyba rację Michał Paweł Markowski, gdy deklaruje brak wątpliwości co do tego, że „nikt nie czyta dziś w Polsce literatury tak wnikliwie i tak namiętnie jak Ryszard Koziołek. Prowokujący erudyta, zadziorny eseista, zaskakujący intelektualista”. „Chyba” ma MPM rację, bo ja bym Koziołkowi dodał do towarzystwa jeszcze co najmniej kilka osób „czytających literaturę tak wnikliwie”, choćby, na przykład,  Jana Tomkowskiego czy Jana Gondowicza, ale niewątpliwie jako „zaskakujący intelektualista” jest Koziołek w swoim rodzaju jedyny.  Koziołek zdobył mnie już pierwszym z esejów pomieszczonych w tym tomie, esejem o „Lalce” Prusa zatytułowanym, nomen omen, „Trzeba kupić tę miłość”. O „Lalce” jako o portrecie rodzącej się polskiej nowoczesności, także w jej aspekcie kapitalistyczno-handlowym napisano już sporo, nawet weszło to ostatnimi laty w modę u literaturoznawców. Koziołek napisał o „Lalce” jako o powieści o przedmiotach-fetyszach, ale tylko na pozór dopisał jedynie ot tak, swój głos do tego nurtu. Oto bowiem na koniec swego eseju zaserwował nam, czytelnikom, brawurową i błyskotliwą pointę-woltę. Skonstatowawszy z rezygnacją, że z „Lalki” płynie nauka, iż „nawet w naszych najbardziej szlachetnych czynach i uczuciach zawsze mamy wspólnika, a imię jego jest … Pieniądz”, wyprowadza, niczym „manewr znad Wieprza” i zażywając nas „z mańki”, taki oto wywód: „Tu jednak dostrzegam szanse na opór. Nie tyle w uporczywym przeciwstawianiu tego, co można kupić, temu, co nie ma ceny, ile w przewrotnej zgodzie na to, aby istotnie wszystko stało się przedmiotem refleksji ekonomicznej. Konsekwencją tej zachłanności jest bowiem ostateczna klęska mitu ekonomii jako czystej nauki. Rynek rozpostarty na całokształt życia wciela także wartości nieekonomiczne; brudzi pieniądze. Należy zatem przymusić rzeczników komercjalizacji życia do przyjęcia konsekwencji tej totalności. Jeśli chcemy, aby ekonomia zajmowała się opisem zachowań ludzi pobudzanych mechanizmami rynku, niech obejmuje wszystkie relacje, w jakich jesteśmy ze światem. A zatem także uczucia, moralność, metafizykę, ideologię, bezinteresowność. Spodziewany efekt to implozja, z której mogłyby się wyłonić na powrót inne opisy świata”. Postulat to i ryzykowny i utopijny, ale, trzeba przyznać, że brawurowy, godny właśnie zaskakującego intelektualisty. Rozgrzany esejem o „Lalce” łykałem już z satysfakcją kolejne: „Kod QV”, rzecz o sienkiewiczowskim „Quo vadis”, odczytanym jako wyrafinowany szyfr kulturowo-polityczny ubrany dla niepoznaki w zgrzebną szatę  powierzchowności i prostoty strawnej dla masowego czytelnika; „Ban, Ban Kali(Ban)” o Sienkiewiczu i jego grach z postacią Kalibana,  a nawet wcielaniu się pisarza w tę postać i to na różne sposoby; „Maszyna do pisania”, gdzie Józef Ignacy Kraszewski, ów poczciwy, brodaty dziadunio z kanonicznych portretów, pan Jowialski polskiej prozy historycznej, dla wielu uosobienie nudnej poczciwości literackiej („Znacie? To posłuchajcie”) pokazany jest jako „neurobiologiczna maszyna do pisania”, człowiek XIX-wiecznej nowoczesności i brawurowy, nawet awanturniczy sel-made-men, hedonista, kosmopolita a przy tym prozaik przekorny i bynajmniej nieoczywisty, jak się zwykło powszechnie uważać; „Szary geniusz”, który opowiada o Bolesławie Prusie jako o „mordercy pozytywizmu” raczej niż jego najbardziej emblematycznej postaci, jako o protoplaście Houelebecqa i jako o humoryście paradoksalnym, bo do gruntu smutnym; „Kto jeszcze umrze przez Robespierre’a” – o Stanisławie Przybyszewskiej, polskim Nietzschem i Hölderlinie płci żeńskiej w jednym, zdychającym z biedy i w uniesieniu duchowym w gdańskim baraku i o tym, czy pewna angielska pisarka popularnych powieści historycznych poradzi sobie z biografią tej płomiennej polskiej pisarki, córki „Szatana”, o przedziwnej mądrości Hanny Malewskiej, o „Życiu z Brzozowskim”, i wieloletnim zmaganiu się z nim – Andrzeja Mencwela, o nieustannie uciekającym Marku Bieńczyku – współczesnym polskim „kuzynku mistrza Rameau”, o powieści historycznej w wybornym eseju „Szkopuł i koniektura” i o szeregu jeszcze innych współczesnych i mniej współczesnych autorach (Parnickim, Mrożku, Pilchu, Stasiuku, Tokarczuk i innych), ze szczyptą tematyki nieliterackiej (choćby architekturze), a też i nawet o Bogu, teologii i o Johnie Donne w kontekście pewnej tragikomicznej przygody sepulkralnej autora.

Biegając za Ryszardem Koziołkiem, za jego myślami, tematami, kaprysami, niespodziankami, paradoksami, rozdziawiając gębę na niektóre jego wolty i numery prestidigitatorskie, na zaskakujące wnioski i pointy, można się zadyszeć, można czasem zwątpić w siłę własnej przenikliwości, popaść w kompleksy z powodu nieruchawości i sztywności własnych procesów myślowych. Jednak ten sport bardzo jest zdrowy, pomaga zrywać zwapnienia we własnych komórkach myślowych. Koziołek jest jak taki trener, jak taki nauczyciel gimnastyki, którego się lubi. Nie męczy ćwiczeniami polegającymi na nudnym toczeniu piłki lekarskiej, ale dba także o przyjemność czytelnika, pisząc z wdziękiem i finezją stylu. Myśl Koziołka bywa często na tyle oryginalna i ekstrawagancka, a przy tym wystrzeliwana z szybkością bębenkowego colta, że nie każdemu czytelnikowi, nie w każdym momencie i nie zawsze uda się za nią nadążyć i na czas pojąć. Ba, być może niektóre passusy nadal będą skrywać się dla tego czy innego czytelnika w obłoku tajemnicy, będącej owocem kreatywnego i nieszablonowego umysłu autora, który (jak wiele oryginalnych umysłów nie jest wolny od pewnej dawki autyzmu), ale rzecz nie w tym, żeby wszystko literalnie pojąć, lecz w przyjemności intelektualnej przygody. Koziołek zresztą, przy całej jasności stylistycznej na poziomie języka, nie ułatwia lektury o tyle, że nie dąży (na ogół) w swoich esejach do jakiejś syntetyzującej pointy, konkluzji, resumé, do ujęcia zagadnienia w pigułkę łatwą do przełknięcia. Przeciwnie, zgodnie z duchem i praktyką heurystyki zostawia czytelnikowi pole do własnych poszukiwań, stawia przed nim pole do dociekań, podsuwa mu tylko tropy, ale nie włącza mu interpretacyjnego „dżipiesa”. Koziołek podjął się udowodnienia, że ciągle „dobrze się myśli literaturą”. Wykorzystam jego formułę, by wyrazić przekonanie, że również „dobrze się myśli takimi esejami”. Mało, że dobrze – wyśmienicie. Co do mnie, czekając na nowy tom esejów Ryszarda Koziołka, będę wracał porcjami do tych, już przeczytanych. Bo naprawdę bardzo dobrze, a nawet doskonale myśli się tymi esejami.

Ryszard Koziołek – „Dobrze się myśli literaturą”, Wyd. Czarne, Wołowiec 2022, str. 288, ISBN 978-83-819-1412-3

Oświecony mieszkaniec Soplicowa

Dariusz Karłowicz (rocznik 1964) należy do kręgu eseistów i publicystów konserwatywno-katolickich. To bardzo interesujący autor i wybitny erudyta. Choć przynależy ideowo do prawej strony sporu politycznego, nie ma w nim tyrtejskiego zapału, agresji, prozelityzmu. Karłowicz zawsze mówi w niezmiennie spokojnym tonie „angielskiego dżentelmena”. Może dlatego nieobecny jest w szerokim spektrum debaty publicznej, która już od dawna przekształciła się w obopólną bijatykę, w której na argumenty racjonalne nie mas miejsca. A Karłowicz, mimo że zdeklarowany fideista, jest także równie zdecydowanym racjonalistą? Połączenie ognia w wodą? Skoro to niemożliwe, to w grę wchodzi inne wyjaśnienie: Karłowicz wierzy w ramach innego porządku niż ten, w którym rozumuje. Tytuł zbioru jego szkiców („Teby-Smoleńsk-Warszawa”) nie wyczerpuje całej jego zawartości, a tylko fragmentu, dotyczącego smoleńskiej katastrofy. Owe tytułowe „Teby”, to nawiązanie do postaci sofoklesowej Antygony, do idei konieczności pogrzebania umarłych jako jednego z podstawowych imperatywów ludzkiej moralności. Mówi Karłowicz o tym oczywiście w kontekście „Smoleńska” 2010 roku. Do tego wątku wraca też w „Dziadach” na Krakowskim”. W „Kreonie i Dionizosie. O tragedii politycznego rozumu” opowiada się za dionizyjskim, czyli emocjonalno-moralnym modelem postaw politycznych przeciw kreonowemu, czyli na zimno racjonalnemu. Gdy stawia pytanie, „czy żyjemy w czasach posthistorycznych”, to nie liczmy, że odpowie na nie wprost, ale całym swoim filozoficznym i publicystycznym jestestwem stanowczo odpowiada: „nie”. Jak w ogóle ktoś mógł wpaść na absurdalny, a nawet niemądry koncept o kończącej się historii? Ona trwa nieustannie, nie przystaje ani na moment, a tylko forma jej marszu się zmieniła, na tyle, że niektórych to zwiodło prowadząc do nonsensownego wniosku. Ma też świętą – nomen omen, biorąc pod uwagę jego katolicki fideizm – rację, gdy stawia diagnozę, że „Modernizacji nie da się skserować”. Próba implantacji w „łacińskiej” Polsce po 1989 roku zachodniego modelu politycznego powiodła się połowicznie, o czym niemal empirycznie świadczy rozpołowienie Polski na dwa zacięcie zwalczające się obozy-plemiona. Rozważa też meandry „pamięci aksjologicznej” i jej relacje z historią, przy czym wydaje się, że nie chce oddzielenia tych dwóch przestrzeni, nie chce uznać, że nauki historyczne powinny być wolne od nacisku „pamięci aksjologicznej”, zwłaszcza administracyjnego. W szkicu „Ta karczma Rzym się nazywa” Karłowicz podejmuje spór z tradycyjną wizją Polski jako terytorium między Wschodem a Zachodem, jako krainą „na Zachód o Wschodu i na Wschód od zachodu”, jako nomanslandu („Mętna woda, błoto. Niby słowiańszczyzna, ale nie słowiańszczyzna, niby Zachód, ale nie w pełni”), mieszaniny wschodniej dziczy i okcydentalnej cywilizacji. Widzi w tym deprecjację Polski, konieczność jej przypisania do jednej ze stron (albo albo). On wybiera  „trzecią drogę”, „polską tradycję republikańską” w której wartość i potencję wierzy. Ani „marzenie o Petersburgu”, ani „marzenie o Paryżu” – tylko polski stop patriotyzmu-republikanizmu z katolicyzmem. Wierzy w „polski model nowoczesności”. W nim widzi przyszłość Polski, a nadzieję dla wsparcia tego modelu postrzega z intensywną i – zdaniem piszącego te słowa – płonną – nadzieją w rzymskim katolicyzmie. Te jego pełne uniesienia inwokacje do Jana Pawła II jako „króla Polski” i określanie czasu po jego śmierci jako „bezkrólewia”, to najsłabsze fragmenty zbioru i najsłabsze pasma myśli Karłowicza. Warto przy tym, jak i przy innych szkicach Karłowicza odnotować, że najpóźniejsze z nich mają już metrykę sześcioletnią, a w tym czasie wiele się zmieniło. W „Konfederatach z Soplicowa” portretuje Karłowicz polskie modus społeczny postępowania politycznego jako konfederacyjny właśnie, czyli akcyjny, sytuacyjny, wskazując na jego zalety, ale i ograniczenia. W „Traktacie o trutniach” analizuje tytułowe zjawisko występujące w każdym świecie politycznym – kasty ludzi, którzy pasożytniczo korzystają z owoców pracy reszty społeczeństwa, z tym że sens tego tekstu jest obosieczny, bo  o kim innym traktuje ten tekst w roku 2007, a inne skojarzenia może budzić dziś. W „Bitwie i wojnie” zajmuje się „Gorgiaszem” Platona jako traktacie o walce z wrogiem, a „Reset czy rewolucja” dylematami łamańcami współczesnego kapitalizmu.

Dariusz Karłowicz – „Teby-Smoleńsk-Warszawa”, Teologia Polityczna, Warszawa 2020, str. 289, ISBN 978-83-62884-82-7

Stary – ale jeszcze młody – dobry Sciascia

Leonardo Sciascia (1921-1989), wielki pisarz sycylijski, był przed laty wydawany w Polsce często. „Dzień puszczyka”, „Każdemu, co mu się należy (od mafii)”, „Todo modo”, „Kontekst”, „Zniknięcie Majorany”, to arcydzieła kunsztu prozatorskiego, w tym stylu, właściwie doskonałego, mocnego, a przy tym niemal całkowicie przezroczystego, które to połączenie samo w sobie jest wielką sztuką, wymagającą kolosalnego kunsztu. Do tego Sciascia zawsze ubierał swoją kunsztowną prozę w kostium gatunku albo kryminalnego, albo „ogólnosensacyjnego”. „Rada egipska”, to jeden z jego najwcześniejszych utworów (1963).

Akcja tej niewielkiej powieści rozgrywa się u schyłku XVIII wieku na Sycylii rządzonej przez przekonanego zwolennika i herolda Oświecenia,  Domenica Caracciolę, wicekróla w imieniu Karola III Hiszpańskiego. Rządzone przez niego Palermo, to kraina rzadkiej urody naturalnej i artystycznej, ale opleciona siecią spisków i knowań, snutych przez klerykałów sprzyjających Inkwizycji i reakcyjną szlachtę. Świat o prawie sto lat wcześniejszy od tego z „Lamparta” Lampedusy, ale prawie „taki sam”, pozostający w bezruchu. Na wyspie, wskutek sztormu, ląduje „ambasador Maroka przy dworze neapolitańskim”, który zostaje przyjęty przez wicekróla z honorami.  Nikt jednak na dworze nie zna języka arabskiego. Z jednym wyjątkiem – w osobie kapelana królewskiego  Velli, który dzięki tej umiejętności „staje się bohaterem wielkiego oszustwa”. Oszustwo polega na sfałszowaniu pewnego starego arabskiego manuskryptu. Taka jest esencja intrygi w maksymalnym skrócie.

Od strony formalno stylistycznej utwór Sciasci polega na grze konwencją powieści sensacyjnej. Poza tym, co bardzo charakterystyczne dla tego sycylijskiego pisarza, operuje on konstruktem tajemnicy, nie odsłania wszystkiego przed czytelnikiem, liczy na jego inwencję, przenikliwość i inteligencję. I na tym polega jego gra z czytelnikiem, który w intencji Sciasci ma być współuczestnikiem deszyfrowania tajemnic narracji. Elementem tej literackiej gry są też niektóre wątki i poglądy postaci. N.p. jedna z nich, adwokat bliski wicekrólowi, żywi poglądy niemal socjalistyczne, co raczej trudne jest do wyobrażenia w realnej XVIII-wiecznej Sycylii. To najwyraźniej oko puszczone do czytelnika. Sciascia ukazuje fenomen długiego trwania społecznych struktur w katolickim społeczeństwie Sycylii, pojawienie się idei reformatorskich i oświeceniowych, które miałyby wyspę wydobyć z krańcowego, średniowiecznego w istocie zacofania, obrazuje zjawisko zaniku wiedzy i kult „ciemności”, a także osobliwy, zadziwiający  w swych wybujałych formach, typowy dla XVII i XVIII wieku kult „orientalizmu”, który znalazł odzwierciedlenie m.in. w „Mieszczaninie szlachcicem” Moliera. Dlaczego w burzliwych latach sześćdziesiątych XX wieku, tak pełnych bieżących i gorących inspiracji, Sciascia napisał powieść o XVIII-wiecznej Sycylii? Być może nie jest pozbawiona podstaw hipoteza, że w niepewności czasów przedrewolucyjnych, pośród idei oświeceniowych napierających na „stary świat” zobaczył prefigurację burzliwej ideologicznie połowy wieku XX?

Gdy się czyta Sciascię, nie sposób uwolnić się od myśli, że to być może „Rada egipska” zainspirowała młodszego o lat piętnaście Umberto Eco, który lata później napisał „Imię róży”. Inna sprawa, że historia literatury pełna jest wątków związanych z fałszerstwami manuskryptów, pełna średniowiecznych reminiscencji i penetracji kulis władzy. Jako się rzekło, „Rada egipska” doczekała się polskiego przekładu o kilka dziesięcioleci później niż jego późniejsza proza. I tego debiutanckiego rysu tej powieści nie sposób nie dostrzec – brakuje jej tak dojrzałej finezji, jaka odznacza się „Todo modo”, „Zniknięcie Majorany” czy „Kontekst”. Bardzo dobrze jednak, że „Rada egipska” wreszcie do polskiego czytelnika dotarła, bo mimo swojej niedoskonałości jest jednak lekturą wyborną. W końcu napisał ją ten sam wielki Leonardo Sciascia, tylko nieco młodszy. 

Leonardo Sciascia – „Rada egipska”, przekł.  Halina Kralowa, Wydawnictwo Próby – Wydawnictwo Austeria, Warszawa 2020, str. 193, ISBN 978-83-959-036-0-1

Zapis świadomości w „czasie marnym”

„Z niezrozumiałych dla mnie powodów z wydania drukiem okupacyjnych zapisków Aurelii Wyleżyńskiej – bez cienia wątpliwości najbardziej wartościowego diariusza jaki powstał w Polsce podczas II wojny światowej – zrezygnowała instytucja tak zasobna w środki finansowe jak Instytut Pamięci Narodowej. Zadania tego podjął się o ileż uboższy Państwowy Instytut Wydawniczy” – napisał w przedsłowiu profesor Tomasz Szarota.  Wydaje się, że przynajmniej cząstkowa odpowiedź na to pytanie tkwi w sylwetce autorki – intelektualistki, publicystki, literatki o rysach feministycznych, sceptyczki, frankofilki, ateistki, dalekiej od sentymentalnych nastrojów patriotycznych. Sam proces edycji diariusza Aurelii Wyleżyńskiej (1891-1944) był bardzo trudny, pracochłonny i długotrwały, ponieważ poszczególne części tekstu były przez lata rozproszone i przed wszystkimi pracami edytorskimi niezbędne było żmudne dokonanie ich scalenia. Zapiski Wyleżyńskiej odznaczają się – jak napisali autorzy wstępu – wnikliwą „analizą stanu ducha i umysłu jej samej i otaczającej ją społeczności”. Rzeczywiście, to świadomość jest główną bohaterką diariusza Wyleżyńskiej, w znacznie większym stopniu niż mimetycznie pokazana materialna, fizykalna strona rzeczywistości. Są tu wprawdzie uwagi o n.p. cenach rzodkiewek i innych tego rodzaju praktycznych detalach, ale dominuje analiza psychicznego wymiaru rzeczywistości. Choć jednak Wyleżyńska jest, jako się rzekło, kobietą pióra, intelektualistką, publicystką, krytyczką literacką, to materia jej zapisków nie ma cech typowo intelektualnych, głębinowych, erudycyjnych deliberacji. Więcej jest w jej zapiskach intuicji, myślowego funkcjonowania po omacku, instynktownie, niż zdyscyplinowanej analizy. Stąd poczucie nieoczywistości, wieloznaczności, niejasności co do poglądów autorki, które towarzyszy lekturze. Czytelnik w gruncie rzeczy często nie jest w stanie rozpoznać poglądów autorki na wiele kwestii. Niektórych czytelników, uwrażliwionych moralnie i patriotycznie może razić chłód, z jakim pisała ona n.p. o ulicznych egzekucjach Polaków dokonywanych przez Niemców. Niezależnie od tego, obraz okupacji oczyma Wyleżyńskiej jest niezmiernie bogaty – w fakty, personalia, opinie, rozważania, refleksje.

Praca redakcyjna nad tekstem była na tyle benedyktyńska (przeszło dwa tysiace stron wydruku komputerowego), że nie ustrzeżono się pewnych niedoróbek w przypisach (powtórzenia notek biograficznych, n.p. Garibaldiego czy Renana), błędy w nazewnictwie ulic (n.p. Kramera zamiast Kromera) czy w zapisie nazwisk (n.p. Kesslering zamiast Kesselring). Przy uwzględnianiu w przypisach biografii postaci „dalekich”, niebezpośrednio związanych z tematyką diariusza, jedynie dygresyjnie wzmiankowanych, jak n.p. Danton, brak biogramów takich postaci o bezpośrednim znaczeniu tematycznym, jak Wanda Melcer, Wanda Wasilewska czy Tadeusz Breza.

„Kroniki wojenne” nie są zwyczajnym dziennikiem z czasów II wojny światowej. Ujęte w formie reportażu, sporządzane na gorąco zapiski, tu i teraz chwytające ulotność wrażeń, doświadczenia grozy i śmierci, są ponadczasowym świadectwem terroru i zarazem portretem psychologicznym polskiego społeczeństwa pod niemiecką okupacją” – czytamy w nocie wydawniczej. Także zapisem fragmentu świadomości inteligencji polskiej.

Aurelia Wyleżyńska – „Kroniki wojenne 1939-1942” , tom 1, oprac. Grażyna Pawlak i Marcin Urynowicz, przedsłowie Tomasz Szarota, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022, str. 695, t.2, „Kroniki wojenne 1943-1944”, str. 533, ISBN 978-83-8196-168-4

1989. „Rewolucja epigońsko-mieszczańska”

O rewolucji solidarnościowej, a ściśle biorąc – o jej transformacyjnym etapie z 1989 roku zapisano tony papieru, w postaci artykułów prasowych i książek. Nazywano ją na rozmaite sposoby: „reglamentowana rewolucja”, „sterowana rewolucja”, „pokojowa”,  w majestacie prawa”, „aksamitna”, „łagodna”, „cicha”, „samoograniczająca się”, „bezkrwawa”, „wynegocjowana”, „prawno-konstytucyjna”, „pełzająca”, „demokratyczna”, „Solidarności”, można by te określenia z zakresu literatury przedmiotu długo mnożyć. Jedno tylko określenie, choć się pojawiło, pozostawało na marginesie, jakby jego brzmienie było pejoratywne, może nawet uwłaczające. To „epigońsko-mieszczańska transformacja roku 1989 roku” profesora Tadeusza Kowalika (1926-2012), wybitnego uczonego o ogromnym liczebnie i wybitnym jakościowo dorobku z zakresu nauk ekonomicznych i humanistycznych, specjalisty w sferze idei ekonomicznych, „jednego z wielkich ekonomistów politycznych XX wieku”, który „położył fundamenty ekonomii politycznej XX wieku” i prognozę ekonomii politycznej w wieku XXI, i był „wybitnym polskim lewicowym intelektualistą, człowiekiem dialogu, otwartym na wymianę wszelkich argumentów”. Paradoksem związanym z poglądami i rolą Kowalika było to, że idee, które wyrażał jako jeden z czołowych ekspertów „Solidarności” w latach 1980-1989, zostały w praktyce transformacji 1989 roku totalnie przekreślone podczas tworzenia nowego systemu społeczno-politycznego. Grzegorz Konat, doktor nauk społecznych, historyk myśli ekonomicznej, pracownik naukowy warszawskiej SGH obszernie przeanalizował ten fragment myślowego dorobku Kowalika, szczególnie koncentrując się na kontekście zakreślonym przez wspomniane określenie („epigońsko-mieszczańska”). Kowalik nie sformułował swojej definicji już w 1989 roku, ale z perspektywy kilku lat, w roku 1996, siedem lat po dokonaniu pierwszych kroków transformacyjnych, w artykule „Sierpień – epigońska rewolucja mieszczańska”. Napisał w nim: „Chwilowy alians robotników z inteligencją, której powierzono sprawy programowe, wydatne wsparcie Kościoła oraz międzynarodowych organizacji finansowych umożliwił pokojową transformację rewolucji robotniczej w mieszczańską”. Biorąc pod uwagę, że najostrzejsi krytycy przebiegu transformacji określali ją jako „zdradę robotników”, co amerykański badacz David Ost opisał w głośnej „Klęsce „Solidarności”.

Sam autor określenia napisał o niej, że „mieszczańska, kapitalistyczna rewolucja (w Polsce) była dziełem, jak to zdarzało się dawniej, masowego ruchu pracowników najemnych. W rezultacie zaś, i to jest paradoksalne, powstała jedna z wersji kapitalizmu, którą nie waham się określić jako jeden z najbardziej niesprawiedliwych ustrojów społecznych drugiej połowy XX wieku (…) Politycznie wygrana walka miała oznaczać dotkliwą, społeczną i ekonomiczną porażkę samych zwycięzców (czyli robotników)”. Pracując nad zdefiniowaniem owej „epigońsko-mieszczańskiej rewolucji” Kowalik sięgnął do dorobku innego uczonego o zdecydowanie lewicowych poglądach, historyka myśli politycznej i doktryn polityczno-prawnych, a także Wielkiej Rewolucji Francuskiej, profesora Jana Baszkiewicza, który w studium „Wolność, Równość, Własność” opisał anatomię rewolucji burżuazyjnej czyli mieszczańskiej – na francuskim przykładzie 1789 roku. Uważny czytelnik na pewno zada pytanie skąd w przypadku „solidarnościowej rewolucji” 1989 roku mowa o jej mieszczańskim aspekcie, skoro w Polsce roku nie istniała warstwa mieszczańska, przynajmniej w klasycznym znaczeniu tego terminu? Nie jest łatwo z pism Kowalika wywieść precyzyjnie skonkretyzowaną odpowiedź, ale generalnie chodzi o to, że solidarnościowa inteligencja, która kierowała przebiegiem transformacji, dokonała jej nie w duchu dominującego wtedy na Zachodzie (z wyjątkiem reaganowskich USA i thatcherowskiej Wielkiej Brytanii) ekonomicznego keynesizmu, lecz w duchu i na wzór tradycyjnie, anachronicznie rozumianych interesów dawnej warstwy mieszczańskiej, burżuazyjnej. Była to więc niejako „rewolucja”, czy transformacja w modusie „retro, stąd określenie „epigońska”. Przy wszystkich jej negatywnych rezultatach, jedynym usprawiedliwieniem jej zastosowania była intencja odbudowy warstwy mieszczańskiej, zwanej dziś „klasą średnią”.

Przeszło trzydzieści lat po transformacji 1989 roku warto przeczytać to studium i zastanowić się przy okazji, czy spełniła się prognoza zawarta w rozmowie z profesorem Tadeuszem Kowalikiem, którą w 2006 roku przeprowadził piszący te słowa (jest ona kilkakrotnie przez Grzegorza Konata cytowana). Prognoza ta, sformułowana przez profesora, została  wyrażona także w tytule wywiadu – „Bez buntu się nie obejdzie”. Obeszło się czy  nie obeszło? A może bunt dokonał się nie wprost, lecz przy użyciu kartki wyborczej? Warto się także nad tym zastanowić przy lekturze tej cennej pracy.

Grzegorz Konat – „Polska rewolucja. Tadeusz Kowalik o epigońsko-mieszczańskiej transformacji roku 1989”, „Książka i Prasa”, Warszawa 2021, str. 346, ISBN 978-8366615-50-2

Miś Kolargol, Miś Kolabo

To rzecz z gatunku, czy może raczej z nurtu postsolidarnościowych  rozrachunków moralnych dotyczących spraw sprzed czterdziestu lat. Opowiadanie „Miś Kolabo” Piotra Kokocińskiego, które stało się podstawą znanego i wysoko ocenionego oraz uhonorowanego prestiżowymi nagrodami, spektaklu Teatru Telewizji z roku 2002 w reżyserii Ryszarda Bugajskiego ze Sławomirem Orzechowskim w roli tytułowej, zostało tym razem uzupełnione (poprzedzone) o dodatkową opowieść o losie szeregowego działacza „Solidarności”, szarego człowieka który podjął współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa. To opowieść o moralnym upadku, degradacji głównego bohatera. Kokociński rozpisał swoją opowieść na kilkadziesiąt dokumentów SB, które potraktował jako narracyjną ramę. „Poprzez kolejne odkrywane akta czytelnik może doznać mroku i zła, które było esencją pierwotnego dramatu – napisał literaturoznawca i krytyk Maciej Woźniak – Obserwuje ten sam proces zaciskania pętli, ale niejako z drugiej strony”.Krytyk Karol Samsel zauważył, że „stanowiąc rodzaj zawoalowanego powrotu do tekstów rozrachunkowych, „Miś Kolabo” zachowuje zaskakującą porcję finezji w ukazywaniu nie wprost przecież dramatu życia Norberta Niechciała-Jawora po roku 1981. Nie ma tu ostrego pamfletu na rzeczywistość, ani groteski – kompilator dokumentów SB jest tutaj kimś w rodzaju antynarratora oraz gospodarza całości naraz, stylisty niewidocznego stylu…”. Poza wszystkim, poza przestrzenią tematyki moralnej tego tomu, jest on swoistym kursem metod działania SB, jej technik operacyjnych i dokumentacyjnych i w tym aspekcie stanowi rodzaj dokudramy. Warto też poświęcić kilka zdań autorowi. Urodzony w roku 1953 Piotr Kokociński to prozaik, scenarzysta (n.p. „Golgota wrocławska” zrealizowana w Teatrze Telewizji (2008) przez Jana Komasę), dramaturg, absolwent wrocławskiej polonistyki. Zajmował się m.in. Problematyką subkultury wojskowej, żołnierskiej. Jego scenariusz (przerobiony później na powieść) stał się podstawą głośnego filmu Feliksa Falka „Samowolka” (1993).

Piotr Kokociński – „Miś Kolabo”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022, str. 286, ISBN 978-83-8196-432-6

Jak młoda kultura (z lewa i z prawa) zerwała z „końcem historii”

Tytułowy „zwrot polityczny” dotyczy kompleksu zjawisk w przestrzeni kultury artystycznej, głównie literackiej i teatralnej, a możliwie najbardziej ściśle rzecz ujmując –  w kręgu młodej prozy i teatru mniej więcej ostatnich dwóch dekad, które wyłoniły się w osobach i prozie m.in: Mariusza Sieniewicza, Doroty Masłowskiej, Daniela Odiji, Sławomira Shutego, czy w teatrze w postaci Jana Klaty, Przemysława Wojcieszka, Mai Kleczewskiej, Pawła Demirskiego czy Artura Żmijewskiego. We wstępie, autor, Igor Stokfiszewski pisze o swoim indywidualnym, subiektywnym widzeniu „zwrotu politycznego”. „Mam jasne przeświadczenie, że uczestniczyłem, uczestniczę i będę uczestniczył w kulturowej krucjacie, która niemal od dekady (autor pisał to w roku 2009) rozpiera zastane formy, z wolna przemienia nasze umysły i emocje, ciała i zmysły w narzędzia poznania i afirmacji zupełnie innego wymiaru nowej konstytucji naszych żyć (…) Czymże był „polityczny zwrot” kultury? Sprzeciwem wobec konieczności reprodukowania znanych „różnic”, niezgodą na wpisywanie się w postmodernistyczną karuzelę pluralizmu kultury, powolnej reformy, stopniowego produkowania nowych języków, które zadowolą wszystkich, wypowiedzenia nieposłuszeństwa fałszowi estetyki i egzystencji, człowieczeństwa sztuk; chwilą w której artystki, artyści wyskoczyli za burtę okrętu zwanego „wolnym rynkiem idei”, „postpolityczną biesiadą różnic” i zaczęli na własny rachunek tworzyć ruch. Pozostaję zakochany w tej chwili, w „politycznym zwrocie” mojego życia i kultury, którą uznaje za moją.

Stokfiszewski próbuje też umieścić na osi czasu początki „politycznego zwrotu”. „Niełatwo zlokalizować tę chwilę na mapie pamięci, niełatwo usytuować we współrzędnych ciągu znaków, książek, przedstawień. A przede wszystkim – niełatwo odpowiedzieć na pytanie dlaczego? Być może mieliśmy dosyć szczęścia, które bawi się z nami w chowanego; nadziei, która gania berkiem, życia na krawędzi porzucenia przez kapitalizm i ustrój – jego lokaja. Być może zorientowaliśmy się, że pluralizm, różnica, zmienne tożsamości z oferty marketu świata są ersatzem wciskanym nam na siłę przez uśmiechniętego prezentera pogody dla bogaczy. Może po prosyu mieliśmy dosyć traktowania nas jak bękarty rynku, demokracji z demobilu. Kto pierwszy krzyknął: jebać to!? Nie wiem. Mogę zgadywać naprędce, rekonstruując ślady odciśnięte na nadgarstkach lektur, ekspozycji, spektakli sprzed niemal dekady. Ruch prozy zaangażowanej powoli czaił się za rogiem domu literatury, powoli szykowało się „Czwarte niebo”, „Wojna polsko-ruska”…. A następnie wymienia Stokfiszewski cały szereg nazwisk-zjawisk, którym przypisuje krótkie definicje: Marię Cyranowicz, Romana Honeta, Jarosława Lipszyca, Michała Witkowskiego. Kazimierę Szczukę, Agnieszkę Graff czy Kingę Dunin z jej „Czytając Polskę” z 2004 roku, która „do dziś pozostała w mojej pamięci czymś potężnym – to pierwsza całościowa socjologia prozy lat 90. i początku nowego wieku”. Wymienia też innych komentatorów zjawiska: w wersji prześmiewczej Pawła Dunin-Wąsowicza („Oko smoka”) czy w postaci socjologicznych analiz Przemysława Czaplińskiego („Ślady przełomu”, „Polska do wymiany”, „Resztki nowoczesności”).

„Czym był zwrot polityczny?” – zastanawia się Stokfiszewski. „Pojedynczym gestem zerwania z logiką „końca historii”. Konserwatywni krytycy zechcą dostrzec w nim anomalię, liberalni postmoderniści kolejny nurt pluralizującej się kultury. Tymczasem był to, jest – jednorazowy, niepowtarzalny, bezprecedensowy gest zespolenia partykularyzmów estetyki, egzystencji i polityki w jeden splot fenomenu wspólnotowego życia”. „Czy „zwrot polityczny” posiada światopoglądowy wektor? Tym co go uspójnia, jest gest antyliberalny i antypostmodernistyczny. Więc tak. „Zwrot polityczny” był wydarzeniem jednorazowego zerwania z racjonalną logiką „końca historii i polityki”. Jeśi połączył węzłem sumienia konserwatywnych rewolucjonistów i ludzi lewicy, to dziś otrzepuje się z fałszu opresyjnych wartości narracji konserwatywnej w „procedurze prawdy” o tym, co wspólne. Tak, wierzę że „zwrot polityczny” polegał na natychmiastowej zmianie paradygmatu: z indywidualistycznego na wspólnotowy, z liberalnego na antyliberalny, z postmodernistycznego na uniwersalistyczny, któremu zawierzyli wszyscy przeciwnicy dominacji kapitału i podległego mu ustroju. Dokonał się za sprawą sztuk, które na powrót zaczęły ukazywać odmienne kodeksy wartości i włączyły się w proces kształtowania nowej mapy tego, co pojedyncze i uniwersalne. Ale wierzę również, że społeczna prawda jak wszy strząśnie fałszywe reguły konserwatywnego współistnienia, jak farbę zrzuci odpryski języków władzy i upokorzenia, które przebijają z konserwatywnych narracji. Zdarzy się zapewne, że dojdzie do „pomieszania ogrodów i zmysłów”, że „emancypacyjna opowieść nie uzyska ram, które tradycyjnie przypisywalibyśmy lewicowemu repertuarowi praktyk życia i śmierci. Ale nie tradycję tu idzie. Nawet nie o lewicę, lecz o prawdę. Ta nie jest dana, nie można jej odkryć. Można do niej dążyć dzięki procedurom sztuki, polityki, nauki i miłości, które uruchomił „zwrot polityczny”. Prawda jest przyszłością”.

„Ta książeczka to świadectwo. Próba oddania energii „zwrotu politycznego”. Zawiera teksty. Nie zawiera doktryny”.

Warto po latach przeczytać „Zwrot polityczny” Igora Stokfiszewskiego. Dla tych, którzy przeczytają go po raz pierwszy będzie to okazja poznania interesującego zjawiska kulturowego i psychosocjologicznego. Ci, którzy przeczytają do ponownie, po ponad dziesięcioletniej przerwie, mają okazję skonfrontować obraz sprzed lat z tym, co dziś ze „zwrotu politycznego” zostało. A zostało wiele, choć uległ on rozproszeniu, przetworzeniom, mutacjom i niczym cukier rozpuścił się w licznych filiżankach kulturalnej herbaty, czasem do poziomu niemal niezauważalnego, acz obecnego. Ciekaw jestem czy Stokfiszewski, który obserwuje od lat młodą kulturę i pisze o niej syntetycznie („Tekstylia. O „rocznikach siedemdziesiątych”, 2002, „Tekstylia bis. Słownik młodej polskiej kultury”, 2006), przygotowuje kolejny tom poświęcony tej przestrzeni, bo przecież od 2009 roku wiele się wydarzyło.

Igor Stokfiszewski – „Zwrot polityczny”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2009, str. 255, ISBN 978-83-61006-31-2

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko