Franciszek Czekierda – DWA SŁOWA O KILKU STARYCH PODRĘCZNIKACH

0
300

Wrzesień skłania do refleksji o szkole. Postanowiłem więc zajrzeć do kilku posiadanych starych podręczników, by przypomnieć sobie wyrywkowo, jak wyglądała moja nauka języka polskiego w szkole podstawowej. Elementarza Mariana Falskiego nie trzeba nikomu przedstawiać. W domu mam jego reprint z XV wydania z 1971 roku. Kilka pokoleń dzieci od 1910 roku uczyło się z niego czytać. Podręcznik przeszedł parę liftingów, największy w 1949 roku, gdy autor dostosował treść do wymogów nowego ustroju. W kolejnej zmianie (1958) usunięto z niego m.in. Bieruta i Rokossowskiego, a z Nowej Huty pozostała tylko krótka informacja w czytance, że Kazio z rodzicami przeprowadza się do tego miasta. Wydanie to było po raz pierwszy kolorowe. Ilustrator, Jerzy Karolak, wśród wielu rysunków, przedstawił fabryki i huty, zaś na ilustracji do czytanki Nasi koledzy pokazał dzieci trzymające flagi głównie z krajów demokracji ludowej, w tym z Chin i Albanii. Flagi tych dwóch ostatnich państw zastanowiły mnie teraz, ponieważ po 1956 roku zerwały one z moskiewską drogą do komunizmu. Prawdopodobnie cenzura nie zwróciła na to uwagi, ponieważ trwała jeszcze popaździernikowa odwilż. Mimo, że autor Elementarza uległ „czarowi” nowego ustroju kilkakrotnie dostosowując podręcznik do jego potrzeb, to jednak trzeba Falskiemu oddać sprawiedliwość i przypomnieć, że był sygnatariuszem Listu 34.

Przeglądając teraz Elementarz skonstatowałem (z mieszanką melancholii i radości) oczywistą rzecz, że otoczenie dzisiejszego pierwszoklasisty uległo wielkim przemianom. Na polach nie ma już orzących pługiem koni, z jarmarków zniknęły furmanki, rolnicy nie koszą kosami, w obejściach nie młóci się zboża młockarniami, po wsiach nie ma kuźni, które obecnie są tylko w skansenach, na stacjach kolejowych i torach nie widać parowozów, rowerzyści i motocykliści nie jeżdżą bez kasków, zaś domownicy nie słuchają gromadnie i z przejęciem radia. Gdyby dzisiaj przywrócić Elementarz Falskiego do szkół (co przy obecnej polityce edukacyjnej nie jest pomysłem rodem z science-fiction), książeczka ta byłaby świetnym podręcznikiem do nauki historii. Dodatkowo wpisywałaby się znakomicie w politykę ochrony polskiego węgla, ponieważ dużo jest w niej fabryk, hut i domów z kopcącymi kominami, a na stacjach nieustannie dymią parowozy. Gorzej natomiast byłoby z wierszykiem Juliana Tuwima Murzynek Bambo. Z pewnością pojawiłyby się żądania usunięcia go z książki. Faktem jest, że słowo Murzyn ma w polszczyźnie obraźliwe konotacje – np.: „robić za murzyna”, „murzyn zrobił swoje…”, albo „sto lat za Murzynami”. Od jakiegoś czasu trwa spór, czy wyraz Murzyn jest w języku polskim obraźliwy. Część językoznawców uważa, że jest neutralne, zaś druga część (nie wiadomo, jak duża) – na czele z przewodniczącą Rady Języka Polskiego dr hab. Katarzyną Kłosińską – twierdzi, że nie jest. Jednak Rada nie podjęła w tej sprawie żadnej uchwały ponieważ „nie ma kompetencji, by zakazywać używania jakiegokolwiek słowa lub wyrażenia, ani też, by nakazywać posługiwanie się jakimkolwiek wyrazem”. Jednakże pani doktor zaapelowała o nie używanie tego słowa. Stosując się więc do jej prośby, wyrazy Murzyn i Murzynek w niniejszym wypracowaniu już się nie pojawią. Choć nie obiecuję, czy w innych tekstach zastosuję się do jej apelu.

Wnikając w treść i rysunki Elementarza powróciłem do zamierzchłej przeszłości, niczym w kapsule czasu. Znalazłem się w pierwszej klasie w wiejskiej szkole w 1959 roku. Nauczycielką była Izabella Augustyniak, najlepsza pani na świecie. Często malowała na wielkich arkuszach brystolu historyjki z tego podręcznika. Ilekroć przerabialiśmy nowe litery, prosiła abyśmy zgłaszali się i mówili wyrazy zaczynające się od danej litery. Była to ekscytująca zabawa, do każdej nowej literki intensywnie szukałem odpowiedniego słowa. Gdy zbliżała się litera „n” pomyślałem o nocniku. Podczas lekcji, gdy padały różne propozycje, zadowolony z siebie zgłosiłem się i powiedziałem: nocnik. Dzieciaki śmiały się, bo o taki efekt mi chodziło, ale nasza pani zgromiła mnie spojrzeniem. Było mi przykro. Gdy zakończyliśmy naukę liter, już nie mogłem wykazywać się kreatywnością. Byłem niepocieszony. Jednak największy żal do losu miałem na początku II klasy, gdy okazało się, że pani Izabella odeszła z naszej szkoły. W czerwcu nie pożegnała się z nami. Bardzo jej żałowałem.

Z pierwszej klasy przeskakuję od razu do piątej, w której mój rocznik należał do szpicy uderzeniowej rozpoczynającej się reformy w 1963 roku, zaś wypisy do języka polskiego Z bliska i z daleka Stanisława Aleksandrzaka i Zbigniewa Przyrowskiego wchodziły w skład nowych podręczników ośmioklasowej szkoły podstawowej. Pamiętam pierwsze dni w szkole po wakacjach. Siedziałem w ławce zamyślony wpatrując się w czerń tablicy. Nauczyciele od razu zaprzęgli nas do szkolnych pługów z poleceniem: nie dyskutować, tylko orać własne zachwaszczone poletka. Jednak nasze myśli nie mogły się od razu przestawić na szkolne koleiny, gdyż wypełnione były letnim słońcem i wakacyjnymi przygodami. Ten nastrój dobrze oddawał wiersz Kronika olsztyńska Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego:

Lato, jakże cię ubłagać?
Prośbą jaką? Łkaniem jakim?
Tak ci pilno pójść i zabrać
W walizce zieleń i ptaki?

Ptaków tyle. Zieleni tyle.
Lato, zaczekaj chwilę.        

Jak w każdej szkole kilka wierszy należało nauczyć się na pamięć, wśród nich Dwa wiatry Juliana Tuwima. Sytuację związaną z tym wierszem zapamiętałem szczególnie. Pewnego dnia na lekcję „polaka” przyszedł z tajemniczą walizeczką dyrektor szkoły, Józef Strzelecki – „Pukałko” (przydomek ten nadali mu starsi uczniowie od bohatera wrocławskich audycji radiowych). Po otwarciu walizki ujrzeliśmy magnetofon. Każdy uczeń mógł nagrać wyuczony na pamięć tekst. Do mikrofonu ustawiła się kolejka chętnych, ja nagrałem wspomniane Dwa wiatry. Podczas odtwarzania słuchaliśmy z uwagą swoich głosów. Prawie nikt nie rozpoznał własnego, co wynikało nie tyle z jakości nagrania, lecz z tego względu, że każdy słyszy swój głos inaczej, niż ten sam głos brzmiący z głośnika. Wówczas było to dla mnie odkrycie.

Spośród zamieszczonych czytanek najbardziej podobały mi się trzy: Lwica Uanga Kamila Giżyckiego o afrykańskich przygodach Elżbietki mieszkającej z rodzicami na Wybrzeżu Kości Słoniowej; Giwej ratuje myśliwych Aliny i Czesława Centkiewiczów o chłopcu, który bohatersko pomógł podczas ratowania pięciu Czukczów dryfujących po morzu na oderwanej krze oraz Szturm na najwyższy szczyt świata Norgaya Tenzinga o zdobyciu przez niego i Edmunda Hilarego Mount Everestu 29 maja 1953 roku. W końcowej części podręcznika zawarte są Informacje o autorach teksów, jest także Słowniczek wyrażeń, które mogły być niezrozumiałe dla dzieci, jak na przykład banan (wtedy w Polsce ich nie było), biwak, dżungla, klakson, rakieta, spekulant, tajga, wentylator, czy widnokrąg. Z dzisiejszej perspektywy brak znajomości tych słów przez piątoklasistów może wydawać się śmieszny, ale ponad pół wieku temu dzieci w większości ich nie znały. Na ostatniej stronicy znajduje się Karta podręcznika w formie tabelki, w której należało po zakończeniu roku szkolnego wpisać swoje imię i nazwisko, ocenę stanu książki na początku i na końcu roku szkolnego. Informacja ta była potrzebna do odsprzedaży podręcznika młodszym rocznikom, zaś odsprzedaż była wymuszona przez ciągłe niedobory książek. Pod tabelką widniała uwaga Szanujcie i oszczędzajcie podręczniki! Na końcu książki znajdowały się ilustracje, m.in.: fragment Bitwy pod Grunwaldem Jana Matejki, rysunek M. Neuman-Hiszpańskiej Mikołaj Kopernik, Muzeum i pomnik Lenina w Poroninie, obraz Michała Byliny Lenino, zdjęcia pochodu pierwszomajowego w Warszawie, żniw w PGR-ze, uroczystości dożynkowych w Opolu, zdjęcia Nowej Huty, kutra na Bałtyku, obozu pionierskiego w Cieplicach, tysiąclatki w Katowicach oraz skrzyżowania alej Jerozolimskich z ulicą Nowy Świat w Warszawie.

Podręcznik do nauki języka polskiego dla VI klasy Świat i my Janiny Dembowskiej, Zygmunta Saloniego i Piotra Wierzbickiego był dosyć nowatorski. Łączył czytanki z ćwiczeniami, które oznaczone zostały stosownymi symbolami: rysunek szpaka wskazywał ćwiczenia w mówieniu i pisaniu, listek informował o ćwiczeniach gramatycznych, skrzyżowane pióra – wieczne i gęsie – symbolizowały ćwiczenia ortograficzne, natomiast sowa sygnalizowała ćwiczenia dotyczące techniki pracy umysłowej, np.: posługiwania się słownikami, katalogami bibliotecznymi, robienia planów dnia, notowania, czy pięknego czytania. Wymienione ćwiczenia były o wiele ciekawsze, niż te, które mieli na lekcjach języka polskiego moi starsi bracia uczęszczający do szkoły siedmioklasowej. Podam jeden przykład: należało opisać człowieka, którego się podziwia. W dyspozycji znajdowały się wskazówki informujące kto to może być (ojciec, starszy brat, siostra, ktoś z otoczenia), następnie było polecenie opisania jego wyglądu oraz cech charakteru i umysłu. Na końcu ćwiczenia podane zostały przykładowe wyrazy do wykorzystania w opisie. Ta quasi-naukowa wprawka była dobrą przymiarką dla szóstoklasisty w celu poszukiwania autorytetów. Spośród wielu czytanek najbardziej wbiła mi się w pamięć Ostatnia Wyprawa Ernsta Bulowy o ekspedycji Roberta Scotta na biegun południowy. Przypomnę, że angielski polarnik chciał tam dotrzeć przed Norwegiem Roaldem Amundsenem, co mu się nie udało. Scott osiągnął biegun 17 stycznia 1912 roku, miesiąc po Amundsenie, który zatknął tam flagę 14 grudnia 1911 roku. Robert Scott zmarł z wyczerpania w drodze powrotnej wraz z czterema polarnikami zaledwie kilka kilometrów od składu żywności.

Podręcznik Świat i my jest przykładem na wszechstronne kształcenie młodego człowieka, co w obecnym nauczaniu chyba nie jest zaletą. Jego zawartość stanowiły nie tylko treści związane z nauką języka polskiego, ale także dotyczące historii, nauki (rozdział: Świat odkryć i wynalazków), geografii i poznawania świata (rozdział: Dookoła świata), czy sportu (rozdział: Na boisku i na trasie). W tej beczce różnorodności znajdowały się ciekawe dziedziny aktywności ludzkiej przystępnie przykrojone do poziomu szóstoklasisty, aby rozbudzić w nim pasję zdobywania wiedzy.

Z półki regału wyjmuję kolejny podręcznik Mowa ojczysta, czytanki dla VII klasy z 1966 roku. To jedna z nielicznych moich oryginalnych książek ze szkoły podstawowej. Na sztywnej okładce widnieje rycina Jana Kochanowskiego wykonana na podstawie rzeźbionego epitafium poety w Zwoleniu. Po otwarciu okładki rzuca się w oczy fragment z poematu Beniowski Juliusza Słowackiego, zaczynający się od słów: „Chodzi mi o to, aby język giętki / powiedział wszystko, co pomyśli głowa…”, będący trafną inwokacją do nauki polszczyzny. Kartkując podręcznik przypadkowo zawiesiłem wzrok na opowiadaniu Marii Dąbrowskiej Tu zaszła zmiana (z tomu Gwiazda zaranna). Autorka zajmująco opisywała dzieje osiedla patrząc z okna swojego mieszkania przy ul. Polnej 40, gdzie przeżyła kilkadziesiąt lat. Dodam, że całe życie je wynajmowała. Po latach odwiedziłem jej locum – już jako muzeum – i spojrzałem przez okno na podwórze. Zaskoczenie. Nie zobaczyłem nic z tego, co ostatnio widziała pisarka, ponieważ po raz kolejny… tu zaszła zmiana. A mogła zajść radykalniejsza zmiana: dom przeznaczony był do wyburzenia w związku z budową metra. Ocalał po interwencji muzeum i ministerstwa kultury.

Spore wrażenie wywarły na mnie teksty poświęcone Adamowi Mickiewiczowi: opowiadanie Stefanii Podhorskiej-Okołów Spotkanie w Objezierzu o pobycie wieszcza w Wielkopolsce, wspomnienia o nim Krasińskiego, Słowackiego i Puszkina Mickiewicz w oczach współczesnych oraz wiersze Reduta Ordona i Stepy Akermańskie.

Zawartość książki stanowi dobrze dobrany zestaw czytanek i autorów począwszy od Jana Kochanowskiego, przez Stanisława Trembeckiego, Ignacego Krasickiego, Adama Mickiewicza, Henryka Sienkiewicza, Bolesława Prusa, Władysława St. Reymonta, Stanisława Wyspiańskiego, Stefana Żeromskiego, Leopolda Staffa, Juliana Tuwima, Konstantego I. Gałczyńskiego, Władysława Broniewskiego, Marię Dąbrowską, itd., aż do współczesnych – w tamtym czasie – twórców: Kazimierza Brandysa, Mieczysława Jastruna, Bohdana Czeszko, Jarosława Iwaszkiewicza, Artura Międzyrzeckiego, czy Jerzego Waldorfa. W doborze tekstów nie obyło się bez politycznej koncesji w postaci zamieszczenia fragmentu przemówienia I sekretarza PZPR Władysława Gomułki. To jedyna rzecz, która zgrzyta wśród innych pozycji. Czytanki przeplatane są co pewien czas sentencjami, np.: „Korzeń wykształcenia jest gorzki, ale owoce słodkie” i fraszkami, np.: O pewnej czytelniczce: „Książki pięknie ustawiała, / odkurzała ich grzbiety, / cóż, gdy do żadnej / nie zajrzała, niestety!”; O jednym: „Wzorów  chemicznych się nie uczył / o związkach wie bardzo mało, / gdy go na lekcji chemii pytano, / czuł, że ma w głowie wyłącznie H2O”. Przysłowia i fraszki były dla uczniów przyjemnym urozmaiceniem lekcji. Tuż za wierszami i opowiadaniami znajduje się Słowniczek wyjaśniający trudniejsze wyrażenia obce i staropolskie, który był dla mnie wielce pomocny. Podobnie, jak w podręczniku do piątej klasy, słowniczek z perspektywy współczesnego czternastolatka może wywołać uśmiech zdziwienia, jak na przykład zawarte w nim słowa: akceptacja, debiut, domator, granat, panika czy sensacja, ale należy pamiętać, iż kilkadziesiąt lat temu młodzież prezentowała inny poziom wiedzy ogólnej. Pod czytankami, poza wspomnianym Słowniczkiem, znajdowały się dodatkowo wyjaśnienia trudnych i obcych wyrazów. Na końcu książki zamieszczone zostały czarno-białe i kolorowe zdjęcia przedstawiające polskie malarstwo, grafikę, rzeźbę, architekturę, rodzime krajobrazy i XV-wieczną książkę rękopiśmienną.

Spoglądając na podręcznik z oddali lat uważam, że niemal pod każdym względem – edytorskim, redakcyjnym, treściowym i dydaktycznym – stał on na przyzwoitym poziomie; z wyjątkiem wspomnianego przemówienia towarzysza „Wiesława”. Nawet zamieszczony wiersz Juliana Tuwima Pierwszy Maja przyjmuję ze zrozumieniem, bo jest to utwór na dobrym poziomie. Swoją drogą w tamtym czasie nawet najtęższe umysły nie były w stanie przewiedzieć, że za kilkadziesiąt lat robotnicze święto straci priorytetowe znaczenie.

Niedawno zdobyłem wypisy do VIII klasy Między dawnymi a nowymi laty Jana Stanisława Kopczewskiego, takie same, które miałem, gdy uczęszczałem do ostatniej klasy podstawówki. Teraz, po kilkudziesięciu latach, przeczytałem je ponownie i uderzyła mnie intensywna indoktrynacja ideologiczna. W owym czasie, gdy kształtował mi się światopogląd czułem, że z tą książką było coś nie tak. (Na lekcjach Wiedzy o Polsce i Świecie Współczesnym opowiadałem się zdecydowanie za Zachodem, za co nadano mi przydomek „Johnson”. Sympatyczna nauczycielka, pani Głuszko, delikatnie zwróciła mi uwagę, żebym w szkole nie krytykował socjalizmu i Związku Radzieckiego). Podręcznik był przesiąknięty treściami wychwalającymi ustrój, zawierał rewolucyjne i patriotyczne wiersze Władysława Broniewskiego, Konstantego I. Gałczyńskiego i Leona Pasternaka, teksty proletariackie Feliksa Kona i Ludwika Waryńskiego, czytanki poświęcone znojowi pracy Karola Małcużyńskiego, Andrzeja Mularczyka, Mariana Brandysa, fragment przemówienia Władysława Gomułki (przy nim wyjątkowo ponosiły mnie nerwy) oraz utwory wojenne Krzysztofa K. Baczyńskiego, Jerzego Putramenta, Tadeusza Borowskiego, Leona Kruczkowskiego, Janusza Przymanowskiego i Mieczysława Moczara. Odnosząc się do tego ostatniego i zamieszczonego w podręczniku fragmentu Barw Walki należy dodać, iż jego autorstwo jest wątpliwe. Wiele osób słusznie twierdziło, że intelekt Moczara, który miał trudności z układaniem prostych urzędniczych pism, nie sprostałby napisaniu tej książki.

Poza wspomnianymi treściami słusznymi z punktu widzenia obowiązującej ideologii, były oczywiście teksty naszych klasyków literatury od Mickiewicza, Sienkiewicza, Prusa i Reymonta przez Boya-Żeleńskiego, Tuwima i Gałczyńskiego, aż po Wisławę Szymborską. Trzeba przyznać, że w ostatnim przypadku zamieszczając jej wiersz Minuta ciszy po Ludwice Wawrzyńskiej, autor podręcznika wykazał się literacką intuicją nie pominąwszy przyszłej noblistki.

Po kilkudziesięciu latach od zawieruszenia się podręcznika do nauki języka polskiego do piątej klasy (według programu szkoły siedmioklasowej), znalazłem go wśród szpargałów na strychu rodzinnego domu. Należał do moich starszych braci. Wydany został po odwilży politycznej w 1956 roku. Nie było więc w nim nachalnej propagandy socjalistycznej i wychwalania „wielkiego językoznawcy” Józefa Stalina, jak w podręcznikach z czasów bierutowskich, jednak znajdowała się dość inteligentnie przemycana promocja ustroju panującego na wschód od Łaby, za jej przykład niech posłuży fragment wiersza Idziemy Heleny Bechlerowej:

Trzymamy się mocno za ręce
idziemy szeregiem przez świat.
Idziemy, a coraz nas więcej,
kto z nami, ten druh nasz i brat.

Jest z nami radziecki kolega
i Chińczyk, i Niemiec, i Czech.
W radosnym się marszu rozlega
piosenka, i krok nasz, i śmiech.

Niemal każdy tekst kojarzy mi się ze wspomnieniami; gdy na przykład starszy brat czytał nowelkę o dzieciństwie Adama Mickiewicza Niedaleko Damaszku, wówczas powtarzałem za nim: „Niedaleko Damaszku siedział diabeł na daszku / w kapeluszu czerwonym, / kwiatuszkami upstrzonym”. Dla mnie najbardziej przejmującymi czytankami były dwa opowiadania. Pierwsze Julii Duszyńskiej Na torze, o tym, jak dwaj bracia idąc do szkoły zauważyli podmyte po ulewie tory kolejowe i po rozpaleniu ogniska zatrzymali jadący pociąg, ratując go przed wykolejeniem. Druga historia Mały bohater opisywała heroiczny czyn holenderskiego chłopca. Zauważył on wieczorem w wale przeciwpowodziowym otwór, przez który wylewała się woda. Wokół nie było nikogo, aby mógł wezwać pomocy, więc chłopiec owinął koszulą rękę i włożył ją do otworu tamując wodę. Nad ranem strażnik pilnujący wałów znalazł omdlałego chłopca z ręką w otworze. Dzięki niemu woda nie przerwała nasypu. Po latach dowiedziałem się, że takiego zdarzenia nie było. Postać małego Holendra powołała do życia amerykańska pisarka Mary Mapes Dodge w książce Hans Brinker, czyli srebrne łyżwy, historia życia w Holandii (1865). Pomimo to w miasteczku Spaardaam, blisko Haarlemu, został postawiony małemu Brinkerowi pomnik, pod który rokrocznie przyjeżdżają tłumy Amerykanów.

W książce tej podobały mi się także zamieszczone rysunki o Jasiu i Małgosi. Na przykład: Małgosia stojąca z garnkami na głowie, podczas gdy Jaś mówi do nauczycielki: „Proszę pani, czy mogę pójść z Małgosią do lekarza? Ona połknęła magnes!” Dzisiaj taki rysunek byłby niemożliwy do publikacji w szkolnych czytankach. Były także zagadki i rebusy stanowiące miłe urozmaicenie od szkolnych obowiązków. Mimo, że podręcznik jest siermiężny z czarno-białymi rysunkami, a niektórych czytanek nie da się już czytać (np. Naszej Szkapy i Sierocej doli Marii Konopnickiej, czy Samuli o nowoczesnej oborze, Zbigniewa Przyrowskiego), to jednak zaliczam go do moich ulubionych pozycji w domowej bibliotece.

Reasumując nie ośmielę się wydać jednoznacznej oceny przedstawionych tu podręczników. Spoglądam na nie z życzliwością, zaś w ich słabszych fragmentach z pobłażliwością i zrozumieniem. I ze spokojem absolwenta szkoły podstawowej. W ówczesnym systemie nauczania (dzisiaj mówi się: opresyjnym, czemu nie zaprzeczam) dzięki uczeniu się z tych i podobnych książek powiem sine ira et studio, że wyniosłem z nich niekwestionowane korzyści. Powołam się zatem na myśl, którą zacytowałem z podręcznika do VII klasy, nieznacznie ją parafrazując: korzenie mojej nauki były często gorzkie, ale owoce są słodkie.

Franciszek Czekierda

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko