Wacław Holewiński – Mebluję głowę książkami

0
212

Nie widzieć się w roli ofiary…

Tak, to szczęście, gdy będąc pisarzem, bez zazdrości, czytasz prozę innego pisarza i kiwasz głową z poczuciem, że tamten znalazł swój ton: osobny, a jednocześnie do bólu prawdziwy. Nie, nie ma w „Święcie ognia” niczego – w sensie literackim – odkrywczego, to narracja trzech osób o tym samym, a jednocześnie wiesz, że to proza, która osadza się w tobie jak cierń, zostawia ranę, ślad, myśl biegnącą za bohaterami długo po skończeniu lektury.

Ale przecież, w swej normalności, jest to proza inna. Zbudowana z cierpienia? A może być inaczej, gdy jedna z narratorek jest osobą z porażeniem mózgowym? Może!!! Jest! „Niestety, nie wszyscy mają tyle szczęścia co ja. Patrzę w okno naprzeciwko i wyliczam w głowie: tata, Łucja, dziadek, babcia, internet, matura, gorąca czekolada, komiksy, zdjęcie z Łysicy, Mateusz, plakat Wonder Woman, audiobooki, karnet na Marvela i pani Józefina – czasami myślę, że to aż za dużo.” – powiada na zakończenie Nastka. I nagle uświadamia sobie człowiek, że ten zamknięty świat może nieść w sobie tyle nieoczywistej radości, otwartości, oczekiwań i spełnień.

A siostra, ta która – zgrabna, wyćwiczona – tańczy w Polskim Balecie Narodowym, która z pozycji niezauważalnej, jednej z tych, których nawet z pierwszych rzędów widowni się nie rozróżnia, dociera na sam szczyt, do roli solistki w „Święcie ognia”? Z niewyobrażalnym bólem, determinacją, padając na scenie, podnosząc się, ze wszystkimi lękami, z szansą, która jest dana raz jeden?

Jest wreszcie ojciec sióstr. Samotnie wychowujący dziewczyny. Poświęcenie, poczucie obowiązku, miłość, rozterki… A może siła i pamięć. Jest „królewna”, to wokół niej kręci się świat. Nie, nie ma równoprawnej pozycji, zawsze jest tak, że ta chora będzie wymagała większej uwagi, skupienia, próby zrozumienia, ale przecież w tym gabinecie, który sobie urządził po wyprowadzeniu z domu Łucji, także jej zdjęcie zawiśnie obok tego drugiego, siostry. I będzie duma, wsparcie, łzy radości…

Delikatnie, cieniutką kreską, ale jakże pięknie, skreślił też Małecki portret matki i żony. Powoli, najpierw mamy wrażenie, że kobieta nie wytrzymała, uciekła, wyjechała gdzieś daleko, do innego kraju, bo przecież jest ta kartka pocztowa do Nastki, a potem coraz bliżej i bliżej prawdy. Prawdy na kilku poziomach. Dla starszej z sióstr jej śmierć jest progiem krzywdy. Od losu, nie z własnej winy. Dla męża, jedynego, który znał prawdę? Progiem miłości? Lena mówi gdzieś: nie będziesz mnie oglądał wychudzonej, łysej, lepiej napić się wina, położyć, zasnąć. A wcześniej, na rocznicy ślubu rodziców? Weź mnie do tańca, nawet jeśli nie będę chciała…

Tak, sporo nagromadzenia nieszczęścia w tej powieści. Bo przecież jeszcze powódź i pożar domu i śmierć w nim dziadka. I ta straszna kontuzja Łucji i wieczorne ucieczki ojca. Ale przecież – może tak musi być – suma nieszczęść musi, powinna się równoważyć z sumą szczęścia. W tych najdrobniejszych zdarzeniach, których najczęściej nie potrafimy w sobie zatrzymać – ten papieros, którego pani Józefina daje Nastce, facet Łucji, w którym jest tyle spokoju, ten taniec na ulicy, zebranie się w sobie, spacer, wycieczka, wniesienie córki na górę. A przecież są i wielkie radości. Ktoś z kuratorium powiada: zdarzył się tylko jeden taki przypadek, jedna „taka” osoba zrobiła maturę. I to „pieprzyć” Łucji, i ta chwila, gdy się jest tą druga, która dała radę, weszła na kolejny szczyt. „Był taki specjalny system związany z pokazywaniem literki i mogłam tak powiedzieć, co tylko chciałam, tylko, że to zajmowało jakoś sto razy dłużej niż innym. Albo tysiąc. Ale mogłam, i tak zdawałam sprawdziany i egzaminy i wszystko, i było naprawdę trudno i mozolnie, i strasznie, ale też czasami ekstra.” A jeszcze większa? Tak, nie widzieć się w roli ofiary. Bo żadne z nich nie pogrąża się w bólu, nie tworzy wokół siebie parawanu pod tytułem „skończone”, „przegrane”, „tego się nie da”. To trochę książka o parciu do przodu. Nie, nie za wszelką cenę. O parciu z wyboru, z miłości, o przekraczaniu kolejnych progów, o łamaniu barier, o chęci przeżycia wbrew przeszkodom i znalezieniu w tym życiu własnego miejsca.

Małecki „złapał” kawałek świata, który jest trudno dostępny dla „zwykłych” śmiertelników. Tak, każdy ma swoje nieszczęścia, porażki, dramaty. Ale ilu z nas potrafi – nie, to nie banał – przekuć je w sukces, dać sobie drugą, trzecią, kolejną szansę? Ilu z nas potrafi powiedzieć: tak, tak ma być – nie stać mnie na masażystę dla dziecka? Zrobię kurs masażu, nauczę się. Albo tańczyć, tańczyć bez końca na trawniku po tym, gdy omdlewasz z bólu? Albo… wyjść na spacer… Ilu z nas, po prostu, umie otworzyć szeroko oczy i powiedzieć: to życie ma sens!

Te „albo” można mnożyć w nieskończoność. W „Święcie ognia” wcale nie ma ich tak wielu. Na szczęście. Bo to przecież nie poradnik „Jak żyć w nieszczęściu”, to książka pełna radości, sukcesu, znajdowania i budowania samego siebie. Na wielu poziomach, na wielu płaszczyznach człowieczeństwa. Piękna!

Jakub Małecki – Święto ognia, Wydawnictwo Sine Qua Non, Kraków 2021, str. 255.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko